niedziela, 26 grudnia 2010

Top około-punkowy 2010

Albumów w zestawieniu miało być dwa razy tyle i przyznaję, że top nie wygląda dokładnie tak jakbym chciał, ale niestety czasu na napisanie o wszystkim zwyczajnie zabrakło. Wspomnieć warto jeszcze choćby o:

The Arteries - Dead Sea (bardzo solidny następca zeszłorocznego "Blood, Sweat And Beers")

The Saint Catherines - Fire Works (kanadyjski kozak Hugo Mudie w znakomitej formie)

Candy Hearts - Ripped Up Jeans & Silly Dreams (niezły pop punk z dziewczęcym wokalem, który tej liście zrobiłby dobrze)

Iron Chic – Not Like This (spoko granie od jednego gościa z Latterman)

Chiodos – Illuminaudio (zaskakująco udany produkt zespołu, o którym rzadko kiedy się pamięta)

Leatherface – The Stormy Petrel (jeszcze jedni weterani nie dający sobie w kaszę dmuchać)

Defiance, Ohio – Midwestern Minutes (bo folk-punk to nie tylko Against Me! i co tam, że najlepszy kawałek zżyna riff z "About A Girl")

Allister - Countdown To Nowhere (bohaterowie młodości...)

Paul Baribeau - Unbearable (bardzo ciekawy koleś, w stylu Andrew Jackson Jihad serwujący akustyczny punk)

Fake Problems – Real Ghosts Caught On A Tape (bo ostatecznie znów nagrali kilka fajnych kawałków nawet jeśli prawie całkiem stracili charyzmę)

Bad Religion – The Dissent Of Man (już nie tak zajebiści jak na "New Maps Of Hell", ale mimo to za cholerę nie potrafią wydać czegoś słabego)

End Of A Year – You Are Beneath Me (miło, że komuś zachciało się jeszcze grać w stylu Rites Of Spring)

The Menzingers – Chamberlain Waits & Off With Their Heads – In Desolation (dwa duże hajpy punkowych serwisów, dla mnie ani jedni ani drudzy nie AŻ TAK genialni, ale warci uwagi)

The Audition – Great Danger (bo tak)


A teraz już to co udało się skleić:


15. The Dreadnoughts – Polka’s Not Dead












Po imponującej trasie koncertowej (a może nawet gdzieś w jej trakcie) za sprawą której podbili między innymi słowiańskie dusze (kilka polskich miast, Przystanek Woodstock), piraci z Vancouver zdążyli zahaczyć o studio nagraniowe w celu przygotowania kolejnej serii folk-punkowych rarytasów. Nie jest to pewnie aż taki konkret i treściwość co na mistrzowskim „Victory Square”, ale jeśli oni są w stanie trzaskać tak nie-genialne, a po prostu bardzo dobre płyty rok w rok to niech nikt się nie waży narzekać. Wzbogaceni miesiącami podróży, doświadczeniami kulturowymi, hektolitrami wypitych trunków rozwijają model swojego grania w stronę jaka fanów poprzednich dokonań może nieznacznie podzielić. Pokręcą głową ci, którzy oczekują przede wszystkim rozsadzającej punk rockowej zawartości, bo tej jest jakby trochę mniej mimo, że „Paulina” czy „Cider Road” to rasowi przedstawiciele owej półki. Krzykną oni pewnie „Za dużo Polki! Ile można się w ten sposób masturbować?!”. Ale Dreadnoughts polkę kochają i umrzeć jej nie pozwolą co wiemy przecież nie od dziś. Rytmy wypełniające szczególnie drugą część krążka to materiał doskonale wręcz biesiadno-imprezowy (w ten klimat wpasowuje się też świetne „Polka Never Dies” z samego początku). Mi po jakimś czasie przestało to właściwie przeszkadzać. Zabieg wydaje się zasadny i przekonujący. Poza tym słysząc te wszystkie „Polska-Ukraina”, „Śliwowica” czy „zajebiście! kurwa!” gęba sama się raduje. Czy mamy do czynienia z rozwojem, regresem czy może pozostaniem na chwilę w miejscu to kwestia na przyszłość. Coś mi jednak mówi, że opcja środkowa odpada w przedbiegach i ze spokojem można oczekiwać od nich w najbliższym czasie kolejnych udanych rzeczy podobnie zresztą jak następnych wizyt w kraju nad Wisłą. Emo, screamo, polka never dies!

"Gintlemen's Club"

"Cider Road"


14. The Flatliners – Cavalcade












Kiedy jakiś czas temu przesłuchiwałem album "Destroy To Create" tych czterech panów z Ontario, mówiąc szczerze niezbyt rozumiałem zachwyty ich ska-core’owym, dość przeciętnym jak na moje oko graniem. O co tu biega? Pozostawało wzruszyć ramionami i wrócić do znakomitego kawałka "Eulogy" z drugiej płyty. Ten numer był z kolei tak dobry, że odkurzono go nawet przy okazji kompilacji Warped Tour z 2009, gdzie zdecydowanie wyrózniał się na tle towarzystwa. No, a teraz wydają swoje trzecie dziecko zatytułowane "Cavalcade". Co się okazuje? Całkiem zrezygnowali ze ska, poszli we współczesny punk, w org-core, w krwiste gitarowe nawalanie z ochrypłym wokalem. Flatliners w ramach czysto punkowego, melodyjnego napierniczania zrobili tym razem wszystko co w ich mocy. Na tej płycie nie ma się naprawdę do czego przyczepić, a kawałki wchodzą z ogromną łatwością. „Epicki, dźwiękowy testament do życia jakie wybrali”.

"Carry The Baner"

"Monumental"


13. Weezer – Hurley












Przejście do Epitaphu i wypuszczenie żwawego, pełnego energii singla pod koniec wakacji dawało zwolennikom Weezera pewne nadzieję na najlepszy krążek kalifornijskiej ekipy od… wpiszcie tu sobie co uznacie za stosowne. Wiadomo, teraz nie jesteśmy pod zgubnym wpływem wielkiej wytwórni nastawionej na zbijanie kokosów, nikt nie będzie nam niczego sugerował, możemy poczuć luz. Tylko co to oznacza w praktyce? Jakieś powroty do estetyki „Blue Albumu” albo „Pinkertonu”? W końcu „memories, make me want to go back there”. No nie, chyba jednak nie, bo na „Hurleyu” upływ lat tych czterech czterdziestolatków z Los Angeles widoczny jest bardziej niż kiedykolwiek. „Hurley” tak gówniarski jak „Radidude” już nie jest. Osobiście nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nareszcie stoją za nim ludzie w średnim wieku, a nie ludzie w średnim wieku o mentalności w najlepszym wypadku dwudziestolatków. Jednakże skoro nadal jest to Weezer to nieopieranie części materiału na wesołym, melodyjnym łojeniu byłoby nietaktowne. Reprezentantami tego oblicza są wspomniane „Memories”, nieco nerdowskie, przebojowe w najbezczelniejszy sposób „Smart Girls” i brzmiące bardzo w ich stylu, porywające „Ruling Me”. Nie powinno nikogo zdziwić ironiczne „Where’s My Sex” zlepiające kilka znanych z ich wcześniejszych utworów motywów . Pięć lat temu na tle głośnych gitar Rivers wykrzykiwał proste „Hold On”, tutaj wraz z niejakim Michaelem Cerą serwują sympatyczne „Hang On”. Przekonująco wypada sentymentalne „Run Away”. Ciekawy efekt posiada „Time Flies”. No i na koniec „Unspoken”. Poderzajnie wciągający, doprawdy nieźle rozegrany kawałek, z delikatnie śpiewanymi zwrotkami i refrenem wybuchającym w końcówce natężeniem chóralnych głosów zespołu. Powrót „bohaterów młodości” cieszy z miejsca, a każdy udany dźwięk raduje podwójnie. Na dzień dzisiejszy to jedynie przyzwoity pop-rockowy album, ale bez wahania zarekomenduję go tym, którzy dla Cuomo i ekipy pomimo ostatnich, chudych lat zachowali jakieś tam pokłady sympatii.

"Memories"

"Hang On"


12. Envy – Recitation












Post-rock dla fanów screamo i h-c. Kolejna świetna płyta Envy posłużyć by mogła z przymrużeniem oka jako ścieżka dźwiękowa do japońskiego remake’u Friday Night Lights. Co prawda „Clear Eyes, Full Hearts, Can’t Lose!” należałoby zastąpić „Slit Eyes…”, ale zostawmy detale. Envy w kumulowaniu wspaniałych, introwertycznych melodii i rozdzieraniu ich przepięknym hałasem przypominają klasyków gatunku Explosions In The Sky. To jednak zaledwie podstawa, prosty punkt wyjścia. W odmianie szufladki reprezentowanej przez Japończyków arcyważnym środkiem przekazu jest głos. Szepty i wrzaski za każdym razem w przewidywalny, ale niezrównany sposób towarzyszące kompozycjom. „Recitation” brzmi w stu procentach jak płyta zespołu doświadczonego. Grupy, która w przeciwieństwie do wspominanych EITS najlepsze dni ciągle przeżywa, czyniąc swą sztukę coraz lepszą i doskonalszą. Mamy do czynienia z kawałem muzyki głębokiej jak ocean, ociekającej emocjami, mistrzowskiej w osiąganiu stanów wyciszenia i wstrząsu. Moce jakie posiadają ci panowie w swoich rękach i jaką z instrumentów potrafią wydobyć wzbudzają we mnie respekt. Perkusyjne uderzenia kruszące skały, gitary wywołujące sztormy, krzyki niszczące wszystko na swej drodze… Najbardziej interesujący post-rock chwilowo opuszcza granice krajów anglojęzycznych. Francuski shoegaze-metal Alcesta i post-hardcore’owe odjazdy tych tutaj mają dla mnie w tym roku pierwszeństwo.

"Rain Clouds In A Holy Night"

"Last Hours Of Eternity"


11. Frontier(s) – There Will Be No Miracles Here












Chris Higdon ciągle żywy. Lider kultowych emo-core’owych ekip Falling Forward i Elliott po 15 latach od „Hand Me Down” oraz dziesięciu od „False Cathedrals” to wciąż jednostka twórcza, pełna sił i energii do nagrywania kolejnych udanych płyt. Na dzień dzisiejszy alternatywno-rockowe Frontier (s) stawać może w szranki z kapelami pokroju AFI (podobna miejscami maniera Chrisa i Dave’a Havoka). Oczywiście Higdon w przeciwieństwie do mainstreamowych wyżej wymienionych jest kolesiem twardo stąpającym po niezalowym gruncie, wyrosłym na DIY’owskich zasadach i mniej lub bardziej nadal im podległym. Gatunkowo nie ma się specjalnie nad czym rozwodzić. Trudno szukać tu wyszukanych szufladek. Piosenki nowego zespołu ex-lidera Elliott skupione są na porządnych, zadbanych gitarowych partiach, emocjonalnym jak zwykle podejściu, dynamice i ekspresji. O tym ostatnim wspominam szczególnie przez wzgląd na brzmienie ostatniego krążka Elliotta właśnie. „Song In The Air” raziło mnie swoją mdłością i rozlazłością. “There Will Be No Miracles” operuje konkretem, numery brzmią podobnie, ale tu wypadałoby to nazwać najlepszą w swoim rodzaju spójnością. Naprawdę miło usłyszeć tego pana w takiej formie datowanej na 2010.

"Abul Abbas"


10. The Measure (SA) – Notes












The Measure SA do tej pory znani byli chyba przede wszystkim dzięki licznym singlom i splitom oraz chwilowej obecności Mikeya Erga w składzie (który jak podają niektóre źródła znowu z nimi grywa). Była tam jeszcze płyta „Historical Fiction”, no a teraz po czterech latach od niej ukazuje się „Notes”. Wreszcie jakieś poważnych rozmiarów wydawnictwo od jednej z nadziei Jersey (Lifetime i te sprawy). W obecnym stylu grania kwartetu (?) nacisk położony jest na… brak nacisku. W rozumieniu lightowość, piosenkowość, tak zwany „pop punk z wpływami indie”, w którym damsko-męskie harmonie niczyich zmysłów słuchu nie poharatają. Nie ma tu temp ultra-szybkich, gitar niszczycielskich, a głosów do bólu zachrypniętych. Coś jednak to wszystko rekompensuje i stratni z tego powodu nie czujemy się raczej ani trochę. "This is how we are" śpiewają w „Checklist” i dokładnie za to ich lubmy, albo nie.

"Fear Of Commitment"



9. Tim Kasher – The Game Of Monogamy












Nazwisko Tim Kasher znakiem jakości wszelakiej. A pisałem o tej płycie tak:

http://furs-zine.blogspot.com/2010/10/tim-kasher-game-of-monogamy.html

"Bad, Bad Dreams"

"No Fireworks"


8. The Gaslight Anthem – The American Slang












Porównań do wspaniałej poprzedniczki nie sposób uniknąć. Chłopcy z New Brunswick nie odważyli się na zmianę stylu, nie odcieli się specjalnie od tego co z taką pasją zrobili dwa lata wcześniej. Kto powiedział, że formuła "59" skończyła się w 2008? Zdecydowanie warto było wycisnąć z niej jeszcze trochę. Tak by starczyło na przynajmniej połowę kolejnego wydawnictwa. Tym sposobem tytułowe "American Slang" wita doskonale znanym motywem wspaniałego, łamiącego serce hymnu z przebojowym refrenem i tą jakże niezbędną dla nich nutką nostalgii. Bo przecież "And they cut me to ribbons and taught me to drive.I got your name tattooed inside of my arm..." to kolejny fragment Fallona z jakim nie sposób się nie zżyć. "Bring It On" to przede wszytkim refren, refren i refren raz jeszcze. "The Diamond Church Street Choir" jest zaś jak siedzenie sobie w amerykańskim pubie, takim z piwem i muzyką na żywo, gdzie gra się tylko rocka, country i bluesa. Na scenie facet z gitarą, przygrywa chwytliwą melodię, coś tam podśpiewuje głosem starego rutyniarza, a publiczność pstryka palcami do rytmu sącząc przy okazji coś dobrego. Oczywiście aż do momentu kiedy wypowiedziane zostanie kultowe "everybody singing". „Slangowi” nie da się odmówić uroku, kompozycyjnej sprawności no i klasy po prostu. Ten materiał zachowuje sporą część fajności starszej siostry, tak jak i jej część naturalnie traci. Nic tu nie zażera tak jak "Great Expectations", "The Backseat" albo "Meet Me By The River’s Edge". Linijki tekstu nie są tak genialne. Nie ma też tego energetycznego i przebojowego potencjału. Mimo to trudno tak naprawdę mieć o cokolwiek pretensje. To, że są zdolni do wielkich rzeczy wiedzieliśmy od dawna. Teraz mimo, że zagrali trochę słabiej, zdania nie zmienimy.

"The American Slang"

"Old Haunts"


7. Flatfoot 56 – Black Thorn












Podróż wielką łajbą pod wodzą tajemniczego, mrocznego kapitana z czarną opaską na oku. Morskie, szantowe klimaty jakich sam Dave King by się nie wyparł. Znakomicie zagrany punk rock z nie zanikającymi wpływami szkockich, irlandzkich tradycyjnych przyśpiewek. Flatfoot 56 górują nad większością konkurentów sumiennym, dokładniejszym doprowadzeniem materiału do niemal perfekcji. Radzą sobie z melodyjnymi fragmentami czego dowodem "Courage" oraz kopią zady ostrzejszymi, zagranymi z niesamowitą energią i precyzją hymnami co słychać w wystrzale celtic-punkowej artylerii "Smoke Blower". A jak kapitalnie potrafią zaprezentować jeszcze do tego balladę! Mowa o "Shiny Eyes" jawiącej się perełką godną songwritingu Shane’a McGowana.

"Courage"

"Smoke Blower"


6. The Hollowpoints – Old Haunts On The Horizon












Żeby nie było, że w tym roku dominował tylko punk-rocko-org-core przy tych wszystkich Flatlinersach, Riot Beforach i Świętych Katarzynach wypadałoby postawić jakiegoś reprezentanta prawdziwiego, krwistego niczym stek pop punku (choć ci tutaj w sumie też się wpisują w org…). Takiego choćby w stylu Dillinger Four jaki zaprezentowali The Hollowpoints. Godnie zastępując poprzez „Old Haunts On The Horizon” nieobecne chwilowo ekipy D4, Dear Landlord czy też The Lawrence Arms. Można na siłę się przyczepić, że Hollowpointsi są wtórni i cwanie czerpią z wszystkiego co undergroundowa pop punkowa scena oferowała w ostatnich latach. Prawda jest jednak taka, że „Old Haunts” to wynalazek o porządnej wartości, udanie substytuujący muzykę kilku naszych ulubionych grup. „Falling Up Stairs” dla przykładu brzmi niczym wstrzyknięcie do krwiobiegu treściwej mieszanki punk’rock’n rollowych gitar, chóralnych okrzyków szczypty popowości a la Broadway Calls i of course ochrypłego wokalu kolesia za mikrofonem. Dokonuje się tu zmiana pop punkowej warty. The Ergs! spotykają czasem Brendana Kelly, ale częściej chyba chadzają na piwo z Patrickiem Costello i Erikiem Funkiem. Jakby nie było, brak wyrazistości kompozycyjnej całkiem sympatycznie maskują temperamentem i skutecznością dawania po garach. Zdarzy im się zresztą wpaść na jakiś ciekawszy pop punkowy motyw wokalny ablo melodię w rodzaju „No Name” (gdzie dokopują przy okazji wszelkiej maści pozerom i hipsterom), „Shea Politika” , „Keep The Bubble In The Middle” czy praktycznie całej, znakomicie rozkręconej końcówki.

"Falling Upstairs"


5. Street Dogs – Street Dogs












Street Dogs” nieustannie kojarzy mi się z “Let’s GoRancida. Szanse na to by album z perspektywy czasu stał się podobnie kultowy są wprawdzie nikłe, ale jednak ten wyśmienity poziom na dzień dzisiejszy dostarcza zajebistej satysfakcji. Krążek to już ich piąty, a kto wie czy nie najlepszy. „Czystość” punkowej, melodyjnej naparzanki, serdeczność Armstrongowo-Frederiksonowych riffów, szczypta celtyckości i powiew klasyki w całych 18 wypasionych numerach. Wypadałoby napisać co mi się podoba najbardziej, co urywa dupę i robi największe wrażenie, ale tak właściwie to co niby miałoby tego nie robić? Street Dogs po dekadzie nagrywania dobrych płyt nareszcie mają coś naprawdę dużego. Płytę najzupełniej równą, pełną pasji i fenomenalnej energii. Mike McColgan to naprawdę jest Gość przez duże G i zawodnik ekstraklasy. Niezły początek nowej dekady. Może być lepiej?

"Punk Rock And Roll"

"Rattle And Roll"


4. The Riot Before – Rebellion











Członkowie The Riot Before mają niewątpliwie nosa do wyczuwania co się aktualnie święci w ich muzycznym światku. W 2008 osiągnęli sukces na fali podjarki country-blues-punkiem. Dziś dokonują niewielkiej wolty wymieniając odchodzące powoli do lamusa wpływy americany na nienachalny, zacierający się z punk rockiem post-hardcore. Ciekawie interpretowany, rodem z niewiarygodnie popularnego ostatnio Hot Water Music (właśnie tak powinny wyglądać „wpływy” niepokrewne z ksero-kopiowaniem) czy ziomków z Avail, do których porównują ich krytycy. Panowie cwanie celują w okolice terytoriów zdobywanych w zeszłym roku choćby przez Polar Bear Club. I co? I co? Sprzyja im ten perfidny koniunkturalizm? Jak najbardziej. NIE DA SIĘ zaprzeczyć, że urośli w oczach. Przestery, trzaski, hałasy z intra szybko prowadzą do punkowej nawalanki w "The Middle Distance". Kawałku, którego zakończenie automatycznie pobudza apetyt na zajebistość ciągu dalszego. Każdy kolejny numer częściowo zaspokaja głód jednocześnie stale pozostawiając nas nie do końca nasyconymi. Ogromny plus dla brzmienia jakim dysponują. Dużego, mocnego, wyrazistego. Instrumentarium wymiata tu aż miło, wokalista momentami wspina się na imponujące poziomy ekspresji. Przez szybkie tempa i dynamiczne akcje przewlekają stonowane, indie-emo’we oddechy oraz kunsztowne melodyjne solówki ("Answers For Change"). Nie ma tu nic z jednowymiarowej młócki, wszystko jawi się doskonale przemyślanymi zagraniami. Przede wszystkim jest to wyśmienita całość. Dziesięć pieśni tworzących „take it or leave it”, zgrany i wyborny album.

"Back Stage Room"

"The Oregon Trail"



3. Titus Andronicus – The Monitor












Najlepszą receptą na oryginalność pozostaje dzisiaj czerpanie grubymi garściami z wielu różnorodnych źródeł, koniecznie przy umiejętnym zlepianiu w całość. Titus Andronicus to grupa z potencjałem. Jeśli chcą być jak Bright Eyes, The Lawrence Arms i The Pogues w jednym to tak się właśnie dzieje. Poza tym mają nieprzeciętne aspiracje. Komu w dzisiejszych czasach chciałoby się nagrywać ponad godzinny koncept-album o wojnie secesyjnej? Druga sprawa by zrobić coś takiego nie popadając w nudną manierę i jednocześnie dostarczyć słuchaczowi rozrywki na poziomie słuchalnego odbierania samej muzyki. Titus Andronicus doskonale odnajdują się w folkowej rzeczywistości. Niezależnie czy jest to motoryczny folklor pijacko-biesiadny, zahaczający delikatnie o celtic-punk (dudy czy tam kobzy w "The Battle Of Hampton Roads"), Oberstowski rozemocjonowany indie-folk czy południowo-amerykańskie country’owe klimaty (skrzypki i wiejsko-imprezowy feeling w "Theme For Cheers", wokalny męsko-damski duet przy akompaniamencie pianina w "Too Old Friends And New"). Titus udało się coś co nie do końca wyszło Fake Problems oraz Yesterday’s Ring. Zwycięskie wyjście z potyczki jednoczenia wszystkich tych odmian. Nie jest to rzecz prosta. Karkołomnie wygląda już zarzucenie słuchacza kolosalnymi, trwającymi po 7-8 minut kompozycjami. Niewykluczone, że to co wyda się przy pierwszym odsłuchu nudne przy kolejnych powali na łopatki. Na przykład takie "A Pot In Which To Piss". Samo serce krążka, 8:53, zapierający dech epicki rozmiar. Ciągnące się w nieskończoność nudy czy urozmaicany co chwila zmianami tempa, kabaretowym pianinkiem, wkradającą się podniosłością wielki numer? Nie przeczę że to co dzieje się od "Four Score And Seven" wzwyż potrafi znużyć i zmęczyć. 14 minut kończącego "The Battle Of Hampton Roads" to również niemałe przegięcie. Doprowadzenie tego do końca w sposób perfekcyjny i bezbłędny zakrawałoby jednak na cud. Warto ich usprawiedliwić zwłaszcza, iż w tym roku nie słyszałem płyty z około-punkowego podwórka tak ambitnej.

"Titus Andronicus"

"A Pot In Which To Piss"


2. AM Taxi – We Don’t Stand A Chance












Choć teksty na „We Don’t Stand A Chance” trudno uznać za afirmujące amerykańską rzeczywistość (pierwszy z brzegu "Dead Streets" doskonale tego nie robi…) to sam klimat tych opowieści i muzyki jest bardzo mocno Made In U.S.A. Ciężko pracujemy żeby mieć co jeść, sukcesów nie ma, nieciekawe otoczenie i skomplikowane relacje miłosne, ale wszystko przedstawione jakoś tak… z duszą na ramieniu, romantycznie i zagrane z wielką dozą nadziei. Klasyczny amerykański rock, neo-punkowe inklinacje oraz gitarowo-klawiszowe kołysanki składają się na klamrę wyznaczającą zakres stylistyczny materiału. Całe szczęście tym razem obyło się bez MacZestawu z country, folku i bluesa. Zaczniemy od perfidnie melodyjnego wejścia "Dead Streets", Istnego „no future” hymnu, o tych i dla tych, którzy o opuszczeniu rodzinnych stron i rozpoczęciu ciekawszego życia mogą jedynie marzyć. Poprzemy jeszcze lepszym, pewnie najlepszym „The Mistake”, gdzie deklamowane zwrotki przechodzą w doskonały energetyczny refren, choć niepewność i pesymizm w tekście są nazbyt wyraźne. I kwestia ballad, żeby nie powiedzieć BALLAD. Urokliwych, nastrojowych jak „Maydays And Rosaries” (duet Kriera z Genevieve Shatz), ale i z czającym się zewsząd powerem w rodzaju „Tanner Boyle VS The 7th Grade”, który aż promieniuje zanim z należytym sobie wdziękiem głośno uderzy potęgą gang-wokali. Klawisze czarują szczególnie w "Reckless Ways", elegancko prowadząc do fenomanelnej chorusowej cześci oraz szybkim, motorycznym "Woodpecker" przywołującym na myśl Gaslightów z czasów "Sink Or Swim". Na koniec perełka w stylu Counting Crows czyli skromne, rozczulające "Champagne Toast". Zespół startuje być może od razu z miejsca swojego "The ’59 Sound". Nie było wcześniej czasu na nagranie bardziej punk rockowej płyty. Debiut AM Taxi to już przebojowy, chwytliwy tylko trochę punkujący pop-rock. I to jest w tym chyba najlepsze. "We Don’t Stand A Chance" przywraca wiarę w przystępnego, acz stojącego na wybornym poziomie radiowego rock’n rolla.

"Fed Up"

"The Mistake"


1. Bomb The Music Industry – Adults!!! Smart!!! Shithammered!!! And Excited By Nothing!!!/ Everybody That You Love























Dziwić może usytuowanie na najwyższej pozycji mini albumu równowartego zwykłej EP’ce. Tak się jednak złożyło, że rzetelnie nie potrafiłbym postawić tu nikogo innego jak tylko Jeffa Rosenstocka i jego ekipę. Bomb The Music Industry! to grupa jawnie wybijająca się na całej obecnej punkowej scenie, zachowująca wspaniały poziom i jakość. „Adults!!!” jest przykładem krążka krótko i treściwie streszczającego wszystkie najlepsze patenty jakiego można oczekiwać od dzisiejszego inteligentnego ska. Coś co nie jest tylko przysłowiowym napierdalaniem w trąbki, coś co nie pretenduje do bycia wysoką sztuką, ale posiada głęboką treść zaserwowaną na pełnym luzie. „You Still Believe In Me” to jeden z moich ulubionych kawałków roku i to bez żadnych podziałów stylistycznych, jeden z najlepszych w ogóle. Na równi z nim praktycznie „Slumlord” ze swoim „cold and mice and stoooolen bikes” , eksplodujący energią i pomysłowością, zawierający wszystko od ładnych melodii przez skoczne rytmy po zdzieranie gardła. „Planning My Death” w niecałe dwie minuty perfekcyjnie rozpracowuje metodę grania Catch-22 i Streetlight Manifesto, którzy dziś do Rosenstocka nawet nie próbują startować. „The First Time I Met Sanawon” powala za pomocą wielkiego chorusu, zrezygnowane „All Ages Show” zostaje w pamięci ze względu na wokalne kwestie Jeffa i Laury Stevenson, z kolei „Struggler” z pogwizdywaniem i banalnie prostym gitarowym brzdąkaniem dałby może radę jako przebój radiowy, gdyby tylko pozbawiono go gwałtownej końcówki… Jako uzupełnienie potraktujmy wydany kilka miesięcy później singiel „Everybody That You Love / Matchless, Considerable Weirdness, the B48 Home”. Równie sympatyczne, nie odstające od nagrań z „Adults” post scriptum. Na progu nowej dekady Bomb The Music Industry! nagrywają kapitalne numery, grają niesamowite koncerty, mają lidera będącego interesującą postacią, która w siłę swojej muzyki wierzy na tyle by udostępniać ją w 100% za darmo. Punk rock roku 2010 dla mnie równa się BTMI!!




"Everybody That You Love"

"The First Time I Met Sanawon"

1 komentarz:

  1. Machina w tym roku, może okazać się kołyską przyszłorocznych gwiazd. Podobno w ich konkursie scena machiny można wygrać poza pieniędzmi i płytą support przed duży koncertem. Na stronie scena.machina.pl można już odsłuchać dotychczasowe zgłoszenia i zarejestrować własny kawałek

    OdpowiedzUsuń