Hide Your Eyes EP (2005)
7.5
Woda, kolory, zmysły, zamknięte oczy, melodie, uczucia, sny, dezintegracja, melancholia, tajemnica, harmonia, syneztezja
W tym umownie zamknijmy skojarzenia dotyczące muzyki The Daysleepers. Zespołu z Buffalo, NY, twórczo czerpiącego z dorobku Slowdive, Cocteau Twins i jednej szczególnie płyty The Cure. Urzekającego słuchaczy pięknym, dream popowo przymglonym, ale paradoksalnie bardzo wyrazistym brzmieniem, w którym odpowiednio zadbano o każdy element. Dochodzą do tego odrealnione, rozmarzone teksty pełne metafor. W ten sposób dają o sobie znać na debiutanckiej EP’ce. Rozkosznej i obiecującej. Tu do odnotowania szczególnie utwór pierwszy „Threnody”, ale i drugi „Mesmerize”, a także epicki „Stars On Fire”. Swoje uznanie dla tego krótkiego krążka wyrazili między innymi Rachel Goswell, Neil Halstead (btw. jakże kolosalny cover „She Calls” mają Daysleepers na swoim koncie!) czy Robin Guthrie. Schowajcie swe oczy bardzo głęboko. To dopiero początek.
The Soft Attack EP (2006)
7.5
Jeff Kandefer odpowiada za warstwę liryczną, śpiewa, jest też gitarzystą. To wizjom tego człowieka, i jego nieskrępowanej wyobraźni zawdzięczamy taki, a nie inny wizerunek kompozycji grupy. Taki, czyli głęboki, mistyczny, wypełniony niesamowitą aurą. To muzyka w której się jest, w jakiej łatwo się „utopić” i pogrążyć. Motyw wody pełni niezmiernie ważną rolę i występuje często (także jako ocean, fala) zarówno jako coś kojącego, jak i destrukcyjnego. Weźmy na przykład „The Soft Attack” jeden z ich najlepszych kawałków, opener drugiej EP’ki, tym razem dłuższej od skromnego „Hide Your Eyes”. Spójrzmy jak Kandefer posługuje się tekstem, by wzbudzić w odbiorcy sugestię: I Remember the sea, I Remember the water at my feet, I was watching the waves roll in …to drag me down, I Remember the Coastline, I remember the breeze was cool, and it drags me down… To w połączeniu z przejmującą, odpowiednio dopasowaną „kolorystycznie” muzyką udaje mu się znakomicie. EP’ka nr 2 choć w dalszym ciągu trochę nierówna, spokojnie powinna zaspokoić oczekiwania postawione wobec zespołu po pierwszym wydawnictwie. Pół godziny zajmującego, eterycznego shoegaze’u. Jeśli spodobały się komuś gitarowe odniesienia do „Disintegration” niech sięga po indeks nr 3, poprowadzone na cudnej linii „Cloudless”. Gustujący w pieśniach wielominutowych dostaną długaśne „Mother Ocean” oraz ustępujące mu ledwie trzydzieści sekund, oparte na urokliwych wokalach „Lightforms”.
Drowned In The Sea Of Sound (2008)
7.5
Nareszcie, w 2008 pod banderą Clairecords ukazał się debiut długogrający grupy. Po raz kolejny z doskonale obrazującą zawartość okładką. Żeby tradycji stało się zadość, na samym wstępie umieszczono nagranie-miazgę „Release The Kraken”. Rozmyte gitary, bezbłędnie zharmonizowane głosy Jeffa i Elizabeth, okryte mgiełką tajemnicy melodie i ten dreszcz przy did you know love, my heart is a monster… Bez cienia wątpliwości, kawałek nieprzeciętny. Szkoda tylko, że w swej wybitności tutaj raczej osamotniony. Nie, żeby „Drowned In The Sea Of Sound” było płytą złą, bo tak nie jest w żadnym wypadku. Utrzymano poziom EP’ek, serwując kawałek świetnego grania w stylu do jakiego zdążyli nas przyzwyczaić. Znów te same „Smithowe” sześć strun, ładnie pobrzmiewająca echem perkusja, romantyczne teksty. Tym razem nieco większa rola w wokalnym udzielaniu się Elizabeth, której słodki głos był wcześniej marginalnym dodatkiem do poczynań Kandefera. Problem w tym, że potencjał takiego „Krakena” każe wołać o zdecydowane więcej. Albumowi przydałoby się kilka wyrazistszych piosenek, które dałyby radę funkcjonować także oddzielnie, zapaść w pamięć refrenem czy istotniejszym tematem. Jak na pierwszą płytę, tak czy inaczej, nieźle.
MySpace oficjalna strona
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz