piątek, 23 lipca 2010

Owen - New Leaves (2009)













8.5

Mike Kinsella a.k.a Owen od około dekady buduje swój żelazny wizerunek, tworząc muzykę spokojną, urokliwą i dość ascetyczną. Za początek tej drogi możemy uznać American Football, z którym wydał jedną płytę w 1999. Mike jako Owen brzmi już jednak trochę surowiej. Zazwyczaj na kształt kompozycji miewają wpływ tylko ona i on. Gitara i głos. Choć nierzadko słychać tam też dzwonki, wysmakowane solówki, niekiedy niepozorne wstawki skrzypiec. Chłopak tyle czasu gra swój lo-fi-folk w niezmieniony sposób, że mamy czasem wrażenie słuchania jednej piosenki na okrągło. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom. Jak na tak ograniczone pole działania, przez cały czas potrafi zachwycać

Po pierwszym odsłuchu "New Leaves" byłem zdania, że Mike przejechał się na kolejnym już eksplorowaniu tej samej stylistyki. Drugie odkryło przede mną prawidłowy obraz albumu. Na bank prawidłowy, bo kolejne przesłuchania tylko to potwierdziły. 22 września. Lepszej daty wydania nie można sobie wyobrazić. Jego poprzednika "At Home With Owen" chyba przez tą okładkę bardziej kojarzyłem z leniwym, letnim słuchaniem. Tymczasem "New Leaves" całkiem podobny przecież, świetnie wpasowuje się w jesienne barwy. Może dlatego, że wrzesień to praktycznie dopiero początek jesieni. Słońce jeszcze nie odpuszcza, jest ciepło, ale liście już zaczynają opadać. Jesteśmy w okresie „pomiędzy”. Teraz pan Kinsella ma szansę się wykazać.

Tytułowy "New Leaves" ze swoją zniewalającą melodią, wspomnianymi dzwonkami i idealną harmonią zaczyna niczym najwyższej klasy opener. Może nie aż tak, jak klasyczny "Bad News" trzy lata wcześniej, ale to bez znaczenia. Fajnie, że tym razem Mike oszczędził nam kompozycji trwających 6-7 minut. Najdłuższa trwa 4:42, najkrótsza 2:47, jest więc rozsądnie i istnieje mniejsza szansa, iż ktoś mało odporny się zanudzi. "Good Friends, Bad Habits" znałem od wakacji, a niektórzy jeszcze od splitu Owen/The City On Film z roku 2007. Moim zdaniem to utwór na płycie najlepszy, a już na pewno najbardziej wyrazisty, zdradzający ciągoty do literackich odniesień (they fuck like Wilde, and die like Hemingway). W nim znajdziemy kapitalny, nostalgiczny fragment: Well sometimes, like every time, a train passes, I get jealous of the long nights, and blurred lights, the red eyes, the bar fights, where in the hell am I?

Skoro już o tym wspomniałem, to rozwinę myśl pod tytułem “teksty”. Wiadomo, że w takiej muzyce muszą być na poziomie. I są. Wystarczy spojrzeć na wspaniałe (również brzmieniowo) utwory "A Trenchant Critique" oraz "Amnesia and Me". Pierwszy równie doskonały, co dwa poprzednie ma w sobie coś delikatnie country’owego. Liryki za to tak zwyczajnie znakomite, afirmujące proste przyjemności: Well those were formative years, Maybe that’s why I like to drink my beers warm and I like to take my pants off. Drugi to piękne wyznanie miłosne dla żony, w którym metaforycznie została ona nazwana amnezją… (amnesia’s a pretty word to speak aloud or write, so I shall use it as a nickname for the girl I’ve in my life). Rock’n rollowy styl życia to na 100% nie jest coś dla młodszego z braci Kinsella. Wystarczy posłuchać słów: Now I know who I am, a house-broken one-woman man, Amnesia and Me, we’re sitting in our tree F-O-R-G-E-T-T-I-N-G everything we once new. Brzmi nieźle.


(recenzja pierwotnie publikowana 22.09.2009 w innym, nieistniejącym już miejscu)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz