Jeśli wierzyć Last FM "Black Sheep" była ponoć najczęściej słuchaną przeze mnie piosenką wydaną w 2010 roku. Główny singiel kolorowych nowojorskich debiutantów zastaje ich zapożyczeniowy eklektyzm w rejonach ostatnich dokonań Modest Mouse. „Black Sheep” to gitarowy riff przypominający „Invicible” albo „Dashboard” oraz dwa ciekawie uzupełniające się wokale. Jeden głęboki i donośny - śpiewający, drugi rozładowujący napięcie, podszyty nerwowością, wrzeszczący jakby na modłę Isaaca Brocka.
LINK
14. Northern Portrait – What Happens Next
Znalazło nam się w tym roku brakujące ogniwo na trackliście wszelkich kompilacji najlepszych nagrań The Smiths. “What Happens Next”poprzez sprawne tempo, melodyjne bogactwo, romantyczną atmosferę czy przepełniony Morisseyem wokalm, pełną piersią wydaje się oddychać stylem legendarnej grupy z Manchesteru. Nie słyszałem w tym roku czegoś, co bardziej nadawałoby się do opisania poprzez wyświechtane określenie „ładna piosenka”.
LINK
13. Local Natives – Airplanes
Żelazna porcja przepięknej nostalgii. Zapach drewna z lasu Fleet Foxes unosi się delikatnie nad kompozycją, poprzez którą Local Natives pozostawiają po sobie coś więcej niż tylko status zespołu młodego i obiecującego. "Airplanes" ukazuje własny kunszt i dojrzałość grupy niedoświadczonego, choć już teraz zdolnej najwyraźniej pisać piosenki wielkie.
LINK
12. Weezer – Ruling Me
Red lipstick, black dresses, A look that I should not mess with, It makes us boys go crazy for you… Co mi się podoba najmocniej w tym utworze to bez najmniejszego cienia wątpliwości zwrotki. Udało się Weezerowi nadać „Ruling Me” eleganckiej płynności, która trochę urywa się przy drażniącym na dłuższą metę refrenie (niezbyt wyrafinowane In the rain in the sun everybody needs someone). W ostatecznym rozrachunku to jednak wysokiej klasy weezerowe granie etapu środkowego, obejmującego krążki takie, jak "Zielony Album" i "Maladroit".
LINK
11. The Futureheads – Heartbeat Song
The Futureheads, którzy jako jedni z pierwszych święcili triumfy na falach post-punk-revivalu połowy dekady, dziś pozostają jednymi z ostatnich z tamtego towarzystwa, wciąż będącymi w stanie dawkować słuchaczom ponadprzeciętne single. Nawet jeśli olśniewającej płyty nie nagrają już nigdy to ich „Greatest Hits” dzięki perełkom takim jak „Decent Days And Nights”, „Radio Heart” czy właśnie „Heartbeat Song” za kilka lat może okazać się najbardziej sensowną składanką w swojej klasie.
LINK
10. Tim Kasher – Cold Love
W ubiegłym roku twórcą mojej piosenki nr 1 był nie kto inny jak Tim Kasher wraz z Cursive odpowiedzialny za „From The Hips”. Dziś pierwszą dziesiątkę otwiera zaś jego solowe „Cold Love”. Manewrowanie wokalem, songwriting i umiejętność precyzyjnego celowania za pomocą tekstów oraz melodii zawsze były ogromnymi atutami tego pana, co najtreściwiej rzecz biorąc powtarza się i tutaj. W jednym z kawałków Cursive padły niegdyś słowa Moms and dads say, No more bands No side projects, no solo careers. Dobrze, że Tim mamy i taty nie słuchał.
LINK
9. Matt Pond PA – Starting
„Starting” zwycięża za sprawą prostolinijności, wcale nie równoznacznej z ubogą budową kompozycji. Wystarczy kilka dozwolonych dla niepokomplikowanego indie-popu chwytów: delikatna zmiana głównego tematu, regularne przechodzenie do coraz lepszych linii wokalnych, dyskretnie przygrywające smyki czy pstryknięcia palcami, by słuchanie utworu było tak samo przyjemne, co i interesujące.
8. Free Energy – Bang Pop
„Bang Pop” to rzecz pierwszorzędna w kategorii „idę sobie przez miasto, a piosenka w słuchawkach poprawia mi humor”. Idę krokiem pewnym, niezachwianym tak jak ten wokal, który brzmi jakby całe życie nie miał zmartwień ani kompleksów. Idę z głową w chmurach przed oczami mając jedynie najbliższą wieczorną imprezę i perspektywę spotkania miłej dziewczyny albo dwóch.
LINK
7. Bomb The Music Industry! – You Still Believe In Me?
„You Still Believe In Me” to z jednej strony świetny, chwytliwy kawałek raz jeszcze rewitalizujący formułę third-wave ska, z drugiej zaś genialne nawiązanie do utworu The Beach Boys i losów Briana Wilsona. Po trzecie jest jeszcze bezbłędnie zapodany, podnoszący na duchu przekaz. Wspomnienie niepowodzeń i dołów Rosenstocka skonfrontowane z optymistycznym I've never been in love, but I saw Brian Wilson once. I was drunk and screamed too loud , over the falsetto in "You Still Believe in Me." And I thought about the way his catastrophes made everything okay… przywołującym nieśmiertelne “Co nas nie zabije to nas wzmocni”.
LINK
6. Air Formation – Low December Sun
W gęstych kłębach wielominutowej, przytłaczającej i ciężkostrawnej melancholii „Nothing To Wish For (Nothing To Lose)” Air Formation ośmielili się ukryć jedną, absolutnie wyróżniającą się singlową perełkę. Nieco zaskakujące jest, że tak łatwo i tak wyśmienicie odnaleźli się nagle w ewidentnie gitarowym numerze, którego tempo nie przypomina wielkiej, snującej się po niebie chmury. „Low December Sun” to bardzo zgrabna, nawet energetyczna trzyminutówka. Są klawisze, jest dream-popowy, dostojny wokal, ale przede wszystkim jest w tym wszystkim nośność. Naprawdę szkoda, że to tylko jednorazowe, bo singiel Anglików z klasą przypomina jak patrząc w buty można brzmieć jeszcze przebojowo.
LINK
5. Band Of Horses – Factory
Kiedy podczas pierwszego obcowania z „Infinite Arms” rozbrzmiały inicjalne dźwięki „Factory” w przybliżonym stopniu powróciło do mnie magiczne uczucie kultowych odsłuchów paru niebagatelnych płyt. Uczucie gdy muzyka z miejsca wbija się w człowieka i bezwarunkowo bierze go na swojego zakładnika. Bridwell zstępuje tu niczym bóg kołysząco-kojących gitar i król sielskich, cudownych harmonii. Czas gdy przesłuchiwaliśmy „Cease To Begin” czy „Everything All The Time” ponownie staje otworem zachowując ciągłość niemalże sakralną dla sympatyków Band Of Horses.
LINK
4. Raised By Swans – Hail Of Arrows
Co prawda dziś po n-tym odsłuchu Snow Patrolowska słodycz “Hail Of Arrows” wychodzi mi już trochę bokiem, co i tak nie umniejsza faktu, że “dwójka” na „No Ghostless Place” jest najładniejszą tegoroczną propozycją integrującą przebojową nośność z balladową delikatnością. Kulminacyjne So let’s just close our eyes this time I will love you always I wouldn’t lie I wouldn’t lie… to fragment uderzający bezpośrednio, niby naiwnie, ale z jakże obezwładniającą siłą.
LINK
3. Inu – The Bailing
Tak się tym zachwycałem na samym początku tuż po odkryciu EP’ki „Monster”:
„Wejście na www.inumusic.com, początkowy odsłuch „The Bailing”. Doświadczenie wprost magiczne. Przyjemna zielono-szara kolorystyka, ładna grafika ciesząca oko, oraz pierwsze dźwięki roszczące nadzieję. Subtelnie budowany cyfrowo-domowy mikrokosmos , ledwie kilka sekund do wejścia przyjaznego, kojącego wokalu. Kiedy ostatnio słyszałem coś podobnego? „Consequence” The Notwist? Countowi i jego kompanom wspaniale udało się oddać ducha tamtej przepięknej kompozycji. Nagranie skrywa pokłady muzycznej wciągalności, zapewnionej przez bardzo ludzkie, ciepłe podejście do sprawy. To „po prostu” piękna piosenka umiejętnie przyprawiona przytulną elektroniką…”
A tak pisałem przy okazji całego albumu:
„The Bailing” znów na pierwszy ogień. Count wita słuchaczy słowami dont panic they'll be pay for most of us, it won't matter anyway they fear us..., inicjującymi tę futurystyczną, urokliwie pulsującą balladę, która ze względu na kompozycyjną perfekcję za każdym razem wbija w krzesło.”
Obydwa opisy w jakiś sposób odzwierciedlają moje odczucia. Mierzenie się z „The Bailing” to jednak nie „rurki z kremem”, a to co nie zostanie wypowiedziane byłoby zapewne tym co opisałoby ten bajkowy kawałek najtrafniej.
LINK
2. Aloha – Microviolence
Im wyższa pozycja na liście tym trudniej pisać. Im bliżej szczytu, tym większy absolut czeka na sklecenie tych kilku zdań. „Microviolence” oparty o wibrafonowe plumkanie Cale’a Parksa, wokalne linie Tony’ego i śpiewany przez niego "kocham-ten-tekst" to chyba typowy przykład osobistego faworyta. Takiego, który wszyscy oleją, który nie spotka się z powszechną serią achów, ochów i wyróżnień. Jeśli ktoś kiedyś po czasie dostrzegłby jednak jak kapitalną rzeczą jawi się ten utwór, (którego „wielkość” pojąłem chyba pierwszy raz pewnego czerwcowego powrotu do domu pociągiem relacji Warszawa-Siedlce) i pomyślałby coś w rodzaju „Wow! Jak mogłem pominąć coś tak zajebistego” to byłoby mi z tego powodu chyba równie przyjemnie co samym członkom zespołu.
LINK
1. The Morning Benders - Stitches
„Big Echo” w ciągu kilku miesięcy stało się w „moich kręgach” egzemplarzowym przykładem albumowego growera. Kiedy po raz pierwszy sięgnąłem po ten materiał płyta wydawała się przeciętna, a usytuowany na przedostatniej pozycji „Stitches” ledwie interesujący. Parę odsłuchów i kilkanaście tygodni dalej „Big Echo” okazuje się pewnym kandydatem do top 3 roku, a „Stitches”? Dobija do szczytu najcenniejszych pieśni tych dwunastu miesięcy obfitujących w stosy krążków i tysiące kawałków. Przejmujące You don’t know me by name… okazuje się najdoskonalszym urywkiem indie-rockowej, alternatywnej, popowej czy cholera wie jeszcze jakiej muzyki tego roku. Kiedy to słyszę coś zaczyna mnie ściskać w środku. Gdy kolejne melodie przenikają przez siebie, Chris Chu z coraz większym naciskiem zarzuca „jej”, że „nie zna go z imienia”, a całe to nieogarnialne nagromadzenie środków eksploduje, mnie emocje wyrzucają gdzieś w siódme niebo muzycznych doznań. Tak wiem, ten opis świadczy o tym, że niepoprawnie się tym jaram, ale o to chyba chodzi prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz