środa, 29 grudnia 2010

Ulubione albumy 2010 - indie/alternatywa (miejsca 13-1)

(Częśc tekstów ukazała się wcześniej w dłuższych formach na Furs Music Zine.)

13. Suckers – Wild Smile












Najczęściej przywoływanym zarzutem w kierunku Suckers jest brak własnej tożsamości. Dla jednych zgrabnie dla innych mniej, Nowojorczycy garściami sięgają po rozmaite inspiracje. Kanadyjskie indie, Prince’owy funk, afro-popowe rytmy. Od Sunset Rubdown po Kate Bush, od 80’su do dzisiejszych Pitchforkowych rewelacji. Innymi słowy im większą rolę odgrywa dla ciebie spójność tym trudniej będzie ci Suckersów ogarnąć. Jeśli jednak gustujesz w eklektycznych rozwiązaniach zastosowanych na przestrzeni jednej płyty to „Wild Smile” z dużą dozą prawdopodobieństwa przebojem wkupi się w twoje łaski. Nie jest to znowu krążek aż tak rozbiegany. Tu po prostu różne, dobre pomysły sypią się co krok. Wokale co chwila przechodzą metamorfozy, melodie oraz rytmy bogato opadają na kolejne tracki. Album nadaje się do użytku wielokrotnego, a aby go dobrze poznać należy posłuchać ładnych parę razy. Co prawda panowie czasem przeginają i mogę się założyć, że każdy byłby w stanie wskazać, choć jeden irytujący go fragment (tarzanowate okrzyki „You Can Keep Me Running Around”), ale przy takim nagromadzeniu świetnych hooków (na przypomnijmy - debiucie) jest to nieuniknione. Wspomnijmy tylko o pogwizdywanym, nie dającym się nie pokochać „Roman Candles”, subtelnie rozpoczętym melodyjnymi klawiszami, a zakończonym istnym wrzeniem „A Mind I Knew”, pełnej wdzięku keyboardowo-trąbkowej „Marcie” czy równie miłym dla ucha „King Of Snakes”.Możecie sobie zrzędzić na nich pod nosem jak stare baby, że to, że tamto, za dużo Bowiego, za mało Suckers, ale debiutantów tak obiecujących, a świetnie muzykujących już teraz trudno będzie wam szukać.

"Roman Candles"

"A Mind I Knew"


12. The Indelicates – Songs For Swinging Lovers












Julia Clark-Lowes i Simon Clayton, dzielący między sobą obowiązki pisania kompozycji, balansują tu pomiędzy kameralnością urokliwych ballad, teatralno-kabaretowymi odjazdami oraz klasyczną indie-popową piosenką o szkockich inklinacjach. Obydwoje sprawnie wymieniają się w następnych odsłonach, prezentując kolejne odcienie wybranej przez siebie recepty na muzykę. Ich śpiewanie, silnie naznaczone angielskim akcentem z pewnością oczaruje miłośników brytolskiego grania. I tak, otwierające „Europe” rozpoczyna niepokojący drive fortepianu z towarzyszącym mu głosem Julii. Zmiana na wysokości 00:40 przynosi wejście intrygującego motywu gitary, a w mostku pojawiają się jeszcze hand-clapy i coś odpowiedniego dla psychobilly. „Your Money” zmienia nastrój o 180 stopni. Szybkie, dynamiczne tempo, znakomita melodia i wprost niszczący przebojowością refren. Ale już pod trójką i czwórką Simon i Julia pokazują się z zupełnie innej strony. „We Love You, Tania” to bardzo ładny utwór w stylu Destroyera z czasów „Thief”„Streethawk”. „Ill” ujmuje pogodnym feelingiem zwyczajnej-niezwyczajnej, szlachetnej piosenki. Pod koniec mamy jeszcze singlowe „Sympathy For The Devil” pachnące prostolinijnym, swojskim folkiem. Zakrapiane „Be Afraid Of Your Parents”, w którym elegancja idzie gdzieś na bok, krawat zwisa krzywo, a koszula wyłazi na wierzch. A także najbardziej Belle & Sebastian’owskie „Jerusalem” z raz jeszcze wymuszającym uznanie chorusem i przesympatycznym akompaniamentem dęciaków. Umiejętnie czerpiąc z tradycji niezależnego, gitarowego popu The Indelicates precyzyjnie trafiają prosto w serca. „Songs For Swinging Lovers” to płyta zasługująca na kwieciste opisy i gęste pochwały. Godna uznania, warta posłuchania.

"Jerusalem"

"Flesh"


11. Arcade Fire – The Suburbs











O “The Suburbs” nic mądrzejszego ponad to co wielu już w tradycyjnej formie napisało ja sam nie wymyślę. Wyliczę więc jedynie fragmenty, które najmocniej wzbudziły moje uznanie:

5. Month Of May – Sprawl II – Suburban War – City With No Children

Nerwowa post-punkowość „Month Of May” z początku wzbudzała co najwyżej dezorientację, dziś trudno pohamować przy tym spazmatyczne odruchy. MOMENT: Win wypowiada słowa “Two-thousand nine, two-thousand ten Wanna make a record how I felt then…” Te piosenki śpiewane przez Regine nigdy specjalnie nie zaprzątały mojej uwagi. Tymczasem słodkie „Sprawl II” niespodziewanie punktuje, a już szczególnie MOMENT: Na wysokości około 2:47 nie pozostawia obojętnym. „Suburban War” – MOMENT: “And my old friends, I can remember when You cut your hair We never saw you again Now the cities we live in Could be distant stars And I search for you In every passing car…” zasmuca mnie coś w tych wersach i całokształcie jaki tworzą z wiodącą, frapująco niebanalną melodią. “City With No Children” – Przede wszystkim metoda jaką przekazują mroczne wizje rodem z „Neon Bible” pod płaszczem miłej, pogodnej piosenki. MOMENT: “I feel like I've been living in A city with no children in it A garden left for ruin by a billionaire inside of a private prison…

4. “Deep Blue”

Bohater drugiego planu możnaby rzec, a to przecież majstersztyk na całej linii. Z nastrojem, z klawiszami z pięknie brzmiącym wokalem. Cudo. MOMENT: „La la la la la la la” – powiewające klasyką oraz DRESZCZ: “We watched the end of the century Compressed on a tiny screen A dead star collapsing and we could see That something was ending Are you through pretending We saw its signs in the suburbs.”

3. “We Used To Wait”

Arcade Fire zawsze wymiatali singlowo. Tu pozostaną już chyba zawsze wrażenia nie tylko muzyczne, ale i te związane z interaktywną wizualizacją „The Wilderness Downtown”. MOMENT: “I'm gonna write A letter to my true love I'm gonna sign my name...

2. “Ready To Start”

Bliski doskonałości, elektryzujący kawałek, przesycony emocjami, mieszanką nostalgii, samotności, strachu i napięcia. Charyzma oraz pazur jakiego nie uświadczyliśmy u nich chyba jeszcze nigdy. MOMENT: Powiedzmy, że sam początek “If the businessmen drink my blood Like the kids in art school said they would..."” ale równie dobrze może być cokolwiek innego.

1. “The Suburbs”

No i paradoksalnie ten prostolinijny, jakże nie efektowny opener okazuje się zawierać w sobie pokłady nieogarnialnego magnetyzmu. Walczykowate wejście, spokojne tempo, niespieszna jazda samochodem. Czy aby na pewno tylko niezobowiązująca przejażdżka po przedmieściach czy jednak kryją się pod tym jakieś blizny, a każdy mijany dom oraz fragment ulicy budzi wspomnienia, niekoniecznie zawsze dobre?

You always seemed so sure
That one day we'd be fighting
A suburban war
your part of town against mine
I saw you standing on the opposite shore


"The Suburbs"

"Ready To Start"


10. Tokyo Police Club – Champ












Debiutując długogrającym „Elephant Shell” dwa lata temu Tokyo Police Club nieco rozczarowali. Nie tyle z powodu wyjątkowej mierności płyty,ale dlatego, iż po legendarnej EP’ce „A Lesson In Crime” apetyty na LP były dużo, dużo większe. Mogło wtedy komuś przeszkadzać, że zamiast podążać spodziewaną drogą inteligentnie krojonych wymiataczy postanowili nagrywać kawałki ładne, subtelniejsze, ale nijak nie podwyższające adrenaliny. Zwiastujący „Champ” singiel „Breakneck Speed” mówić miał, że nic się w owej kwestii nie zmieniło. Wytyczona uprzednio droga wydawała się zwyczajnie chłopakom pasować co w najlepszym wypadku zaprowadziłoby ich gdzieś w środkowe rejony rozległej indie-popowej ekstraklasy. Na tym krążku następuje jednak coś w rodzaju odnalezienia złotego środka, a formuła Tokyo Police Club’owego grania rozwija się do naprawdę zadowalających kształtów. Jest bardziej z jajem niż na „Elephant Shell”, jednocześnie widać, że zespół bardzo szybko dojrzewa, a to dojrzewanie przekonuje. Z jednakową przyjemnością słucha mi się dynamicznych popisów pokroju „Bambi” , „Wait Up (Boots Of Danger)” czy „End Of The Spark” jak i bardziej stonowanych „Hands Reversed” albo wspomnianego „Breakneck Speed”. Najlepsze, że ta zabawa trwa co prawda krótkie, ale przynajmniej nie wypełnione fillerami pół godziny. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Kanadyjczycy brzmią dokładnie tak jak chcą, grając swoje, ale pomysły na kompozycje mając cały czas świetne.

"Breakneck Speed"

"Wait Up (Boots Of Danger)"


9. Superchunk – Majesty Shredding












„Majesty Shredding” towarzyszyło mi w paru fajnych, życiowych chwilach. Żeby się tu za bardzo nie upokarzać nie będę może tej myśli rozwijał. Istotne jest jednak, że pozytywne wibracje „Crossed Wires” czy „Digging For Something” każdemu byłyby w stanie udzielić się w takim samym stopniu. Odgrzewany po latach Superchunk, który największą świetność osiągnął we wczesno-środkowych latach 90’tych zaskakująco nie traci obecnie na świeżości. Sięgając po kupione przedwczoraj bułki dochodzimy do wniosku, że te jakimś cudem nadal są ciepłe… Mac McCoughan zasiada przy stoliku, rzuca wyzwanie i siłuje się na rękę z dzisiejszą indie-punkową młodzieżą. Hutch Harris z The Thermals skończył ponoć ze skręconym nadgarstkiem, chłopaczki z Surfer Blood do teraz prostują palce. Nawet bardziej doświadczony Ted Leo, walczący dzielnie ostatecznie poległ. I w przeciwieństwie do takiego Krzysztofa Ibisza, Mac i ekipa pozostają młodzi bez naciągania skóry czy czegokolwiek (kogokolwiek) innego. Za sprawą szybkiego, wypasionego „My Gap Feels Weird” w ruch wprawione zostaną kończyny zarówno starego fana niezalu po trzydziestce jak i pop punkowca doznającego przy deskorolkowych klimatach Bigwig. „Learned To Surf” dostarczy energii do rozniesienia pokoju w drobny mak. „Winter Games” oraz „Rosemarie” uzupełnią zapotrzebowanie na piosenki spokojniejsze, najzupełniej urocze. „Majesty Shredding” to płyta pożywna i chrupiąca chciałoby się powiedzieć. Więcej niż KitKat, bardziej niczym karton najlepszych batonów proteinowych.

"Digging For Something"

"Crossed Wires"


8. I Am Kloot – Sky At Night












I Am Kloot mieli w przeszłości swoje momenty, nawet polskie serwisy lubiły kiedyś ich drugą płytę „I Am Kloot (2003)”. Problem w tym, że było to dawno. Ciekawe jak wielu ówczesnych sympatyków wierzyło, że właśnie teraz ekipa z Manchesteru przewartościuje swoją dyskografię nową arcy-mocną pozycją. Zacznijmy może od tytułu. „Sky At Night”. Krótki, prosty, ale inspirujący. Bo nie ma nic piękniejszego dla romantyków niż niebo. W dodatku nocne, a noce są takie nastrojowe… Drzewa , gwiazdy, park, mgła, fioletowo-granatowa poświata. Poza-muzycznie jest cudownie. Co więc z dźwiękami? Są zachwycające i dokładnie takie jakich mogliśmy sobie zażyczyć analizując ten obrazek z okładki. Nie istnieje odpowiedniejsze słowo dla songwrittingu Johna Bramwella i aranżacji jego przyjaciół z zespołu niż ELEGANCJA. Począwszy od nietuzinkowego, magicznego singla, a zarazem openera „Northern Skies”, który wdzięcznie łączy się z resztą kompozycji zadając fundamentalne pytanie „Where did you go on that big black night?” wychodzimy z nimi na późno-wieczorny spacer. Ten spacer to klimatyczna, urzekająca precyzja The Clientele spotykająca poezję dźwięków Mercury Rev i chyba nie tak często widywaną ostatnio w takiej formie brytyjską gustowność. Boję się nawet pisać tu coś więcej o samych utworach aby przypadkiem nie zmasakrować ich swoimi topornymi, powtarzalnymi określeniami. Wspaniale zaserwowana podniosłość „Lately”, który odegrano niczym totalny klasyk? Nieprzeciętne ujęcie dziecięcej nostalgii w „I Still Do”? Proszę nie zwracać na mnie uwagi, a samą opinię potraktować jako ostrą rekomendację.

"Northern Skies"

"Fingerprints"


7. Matt Pond PA – Dark Leaves












Wiosna, wiosna, wiosna. Może lato? Tylko tak kojarzyć się może ostatnia płyta polyvinylowego weterana Matta Ponda. Coś jak zastępca Owenowego „At Home With…” w tym sezonie przed-ogórkowym i ogórkowym. Lekkie, letnie jak najbardziej, choć nie upalne piosenki do biegania po łące i trzymania się za ręce. Soundtrack do O.C czy jednak bardziej wyrafinowany indie-pop? Sami zadecydujcie słuchając takiego „Remains”. Najlepiej wyjdziecie zresztą nie zastanawiając się nad tym. "Was it on Huron when the wind first changed direction? Was it on Franklin when I lost you on the streets?" czyli “Such a beautiful, epic song about a relationship ended too soon”. I tak się właśnie podobne treści powinno przekazywać. Za dużo trochę folkowców i akustycznych ostatnio, ale kiedy MPPA po owe zabiegi sięgają to ma się poczucie sprawiedliwości. Oni robią to bowiem z zupełną nienachalnością i klasą jak w ładniutkim „Sparrows”. Pond to zresztą gość wszelkie najprostsze motywy eskplorujący z niesamowitym wdziękiem (podśpiewywanie w „Sparrows” raz jeszcze). Do tego swojskość i sielankę grupa wydaje się mieć zwyczajnie we krwii („Brooklyn Fawn”), a zapożyczanie się od bliskich kolegów („Ruins” – Aloha) trzeba im śmiało wybaczyć. Nie wiem gdzie oni naprawdę żyją i czy w Philadelphii rzeczywiście jest tak błogo, ale świat stworzony w „Dark Leaves” jest takim w jakim chciałbym się znaleźć.

"Remains"

"Sparrows"


6. Aloha – Home Acres












Niektórzy narzekają, że bieżący rok był wyjątkowo słaby pod względem ukazywania się naprawdę spektakularnych płyt. Zdania nie podzielam, ale gdybym jednak dołączył do grona niezadowolonych, w skrajnym pesymizmie i beznadziei spróbowałbym wymyślić sobie kapelę, która mogłaby mnie zachwycić. Biorę więc na warsztat ciepłą przebojowość i melodie Death Cab For Cutie, dokładam garść keyboardów Minus The Bear, dorzucam specyfikę chicagowskiej rodziny Joan Of Arc, trochę egzotyki w zakresie rytmu żeby nie było zbyt sztampowo, no i tak wyłania się grupa mająca sprostać moim wymaganiom. Ochrzcijmy to jeszcze jakąś śmieszną nazwą. Aloha powiedzmy. Co do utworów. 'Microviolence' z wielką przyjemnością nucić będziemy dniami, a nad jego świetnym tekstem rozwodzić się wieczorami. Po zakończonym jakby za wcześnie, a tak naprawdę w idealnym momencie „Building A Fire” niedosyt zwalczymy poniekąd wyłaniającym się w następnej chwili 'Moonless March'. Tu motoryczny, ale zwiewny indie-pop napędzany głównie klawiszami i perkusją okaże się równie porywający, co oczarowujący i marzycielski. Swą końcówką zagotuje ponadto napięcie zbierające się w słuchaczu by ten mógł je rozładować (2:55) wykonując kilka energetycznych uderzeń. W 'Searchlight' znów postawią na serce-łamiącą, wysublimowaną melodię i hymniczny, "nabijany" refren poszukujący światła… Księżycowych klimatów nie pozbędą się zresztą do samego końca, a ich kolejne odcienie zużyją powoli w każdym z następujących po sobie numerów. W środku znajdzie się miejsce dla przestrzennej, trochę mrocznej i smutnej , a trochę jednak i optymistycznej, ale przede wszystkim pięknej ballady 'White Wind'.

"Moonless March"


5. Tears Run Rings – Distance












Na swojej drugiej płycie amerykański zespół zawarł wszystko co w klasycznym, staroświeckim może nawet shoegejzie ostatnich kilkunastu lat zachwycało i urzekało. W tytułowym „Distance” epicki smutek Slowdive spotyka na swej drodze echa podwodności i klimatu Daysleepers. W ciągu siedmiu minut grupa udowadnia jak długo można snuć dream-popowe, rozległe formy bez chwili znudzenia, a wręcz przeciwnie dopiero na takiej przestrzeni realizując je w pełni. Singlowe „Forgotten” przypomina o pomysłowych teksturach nowojorczyków z Mahogany, ewentualnie o kilku zabiegach My Bloody Valentine. „Innocent” kojarzy mi się jak najbardziej miło z Monster Movie. Wszystko wydaje się tu na swoim miejscu. Kapitalne melodie zawieszone na przestrzeniach rozkosznego, doskonałego brzmienia (dajcie mi Ride!), wokalne wzorowe harmonie Laury Watling i Matthew Bice’a. Kompozycje płyną, są niespieszne, gęste i szczegółowe. Kłania się niejako perfekcja w znajomości podwórka jakie przyszło im gospodarować. I choć grama nowatorstwa w tym nie zaznamy to całość pozostawia pod sporym wrażeniem.

"Forgotten"

"Distance"


4. Raised By Swans – No Ghostless Places












Pierwsze trzy numery zastawiają skuteczne sidła na miłośników zadumanego indie-rocka, wrażliwych wokalistów oraz... Snow Patrol. Stojący za mikrofonem Eric Howden nie powinien obrazić się za zrozumiałe porównania do Gary’ego Lightbody’ego. Cały zespół zaś to trochę jak odbicie Szkotów w świecie niezalu (nie pamiętam czasów kiedy SP brzmiało jak Sparklehorse, znam ich przede wszystkim jako pop-rockową załogę). Wracając do trzech pierwszych. Najpierw „We Were Never Young” zrzuca przyjemny ciężar na wątłe barki romantyków rozmyślających nad kwestiami przemijania… Albo po prostu sprawia ludzką przyjemność tym, którzy preferują czasem ładne, niekoniecznie wesołe piosenki. Następnie „Hail Of Arrows” czyli wspomniany wcześniej kawałek bardziej chwytliwego grania, nie wyzbywającego się jednak tego ujmującego, charakterystycznego dla „Łabędzi” pierwiastka. Kulminacyjne "So let’s just close our eyes this time I will love you always I wouldn’t lie I wouldn’t lie…" to fragment uderzający bezpośrednio, niby naiwnie a jakże mocno. No i na koniec tego tryptyku zachwytów “Secret Garden/S.C”. Najlepsze "aaaaaaa/oooooo/uuuuuu" roku.

"Secret Garden/S.C"

"We Were Never Young"

3. Band Of Horses – Infinite Arms












Znów witamy to samo Band Of Horses. Celujące we właściwe sobie muzyczne obszary, zdobywające punkty w ten sam, godny uznania sposób. A znaczy to mniej więcej tyle, że odbiorca ponownie dostaje szansę by posłuchać ich muzyki na wysokim poziomie „czucia”. Ten urok poruszania, wzruszania, kreowania więzi ze słuchaczem nigdzie nie zniknął, nie rozpłynął się, jest i ma się dobrze. Dla kogo w jakim stopniu to już jego sprawa. Pięknie bujające „Factory” bezkompleksowo ustawia się w jednym rządku z ich najładniejszymi wolnymi piosenkami. Inteligentnie chwytliwe „Compliments” po kilku przesłuchaniach jest już nie do ruszenia. Budująca, optymistyczna melodia „Laredo” dołącza do grona tych natychmiastowo poprawiających humor. Na tym talia asów „Infinite Arms” w żadnym wypadku się nie kończy. Ktoś powie pewnie, że chłopaki zaczynają od tego momentu przynudzać, ale ja odczuwam to zupełnie inaczej. Począwszy od zniewalającego, zimowego „Blue Beard” rozpoczyna się bowiem bardzo udany ciąg nastrojowego balladkowego słodzenia. Przerywany chwilami przez kolejne przebojowe nuty pozwala rozmarzyć się w dźwiękach akustycznej gitary i głosie Bena. Należy przy tym podkreślić, że nie jest to puste brnięcie w klimat, a w „On My Way Back Home”, „Infinite Arms” czy „Evening Kitchen”, Konie wykazują najwyższą kompozycyjną sprawność. Brak wam przyłożenia i wielkich, stadionowych refrenów? Pogódzcie się z tym, bo ta płyta nie taka miała być. Skromność, stonowanie i intymność zagrały na jej korzyść w jeszcze większym stopniu niż dotychczas. Nie ma następnego „The Funeral”? Uważajcie by za dwa lata nie szukać drugiego „Factory”, „Compliments” lub „Dilly”.

"Laredo"

"Compliments"


2. The Morning Benders – Big Echo












The Morning Benders – dzieci Niedźwiedzia Grizzly. Indie-popowcy przekładający subtelność i szlachetność melodii ponad jej przebojowość. Ich znak firmowy to singlowe „Excuses”. Retro-popowa, czarująco ułożona kompozycja, płynąca delikatnie przez ponad pięć minut, sielsko kołysząca niespotykaną wręcz niewinnością. Smyki, lekkie pyknięcia w bębenki, wokal przypominający Ezrę Koeniga śpiewający: ""You tried to taste me And I taped my tounge to the southern tip of your body"". Wszystko to składa się na osobliwą urodziwość openera. W “Promises” grupa wkracza powoli na chamber-popowe terytoria. Charakterystyczna sekcja rytmiczna, sympatycznie przywołuje najoczywistsze skojarzenie. Za sprawą produkcyjnej perfekcji Chrisa Taylora cieszymy ucho wybornym brzmieniem, a także kawałkiem, w którym jak na coś tam-pop przystało najcenniejszą nagrodą okazuje się refren. Brawa za sposób w jaki starają się przemycić nam pierwszego sortu melodie. Mowa o „Hands Me Down” penetrującym mrocznawe poddasza „Żółtego Domu”, podobnym mu pokrytym kurzem „Mason Jar” oraz moim ulubionym „Stitches”. Piosence nie tylko ładnej, ale też mocno absorbującej, ze znakomitym momentem na wysokości 3:14. I jeżeli „Excuses” stanowiło leciutką, bezbolesną pobudkę to końcowe „Sleeping In” czule żegna niczym najlepsza kołysanka na dobranoc. Nagrywając może niespecjalnie oryginalną, ale zdecydowanie dojrzałą (drugą) płytę w dość młodym wieku Morning Benders korzystnie rokują na przyszłość. Wykonali i oddali w nasze ręce fragment muzyki nienachalnej, ale przemyślanej, bogatej w szczegóły, oraz angażującej do uważniejszego odbioru. Klasyczny to przykład albumu, z którego tym więcej pozyskamy im bardziej postaramy się w niego wsłuchać.

"Promises"

"All Day Daylight"


1. Inu – Not For Anyone












Po obietnicy w postaci pięciopiosenkowego EP „Monster”, Mikael Eldridge i jego ludzie powrócili. Z pięcioma starymi, znanymi już utworami za pazuchą oraz sześcioma nowiutkimi, dogranymi w międzyczasie. Ponownie zaprosili do electro-uczuciowej, bez reszty pochłaniającej podróży. Przez piękne melodie, przetworzone wokale, gitarowe uniesienia i emocjonalne odloty. „Not For Anyone” nie przekona zapewne nikogo, kogo kilka miesięcy wcześniej nie przekonała EPka. Tym samym ci, którzy zakochali się w wydawnictwie o zielonej okładce nie mają prawa być zawiedzeni tym, co przynosi pełny album. Nowe kawałki posiadają dokładnie ten sam feeling, miotając się gdzieś pomiędzy intrygowaniem, umiarkowanym smuceniem, a wprowadzaniem w przyjemny, oczarowujący klimat. Osobiście brakowało mi w dzisiejszej muzyce grania jakie amerykańskie trio wprowadziło właśnie w życie. Ciepłego, poruszającego electro-popu, w który wsiąkam niczym woda w gąbkę. Hipnotyzującego miksu rocka z cyfrową magią oraz kojącego nerwy rozpływania w dźwięku. Zwłaszcza, że niemal każdy numer jest tu klasą dla siebie samego, album zdecydowanie cieszy jako całość, a „słabszych” chwil niejedni mogą im zazdrościć. „Appearances” to miażdżący lewą stronę klatki piersiowej pop-rock, z klarowną perkusją i wspaniale wyeksponowaną gitarą eksplodującą na pierwszy plan w refrenie. Drogę dla „Far From Safe” będącego muzycznym odpowiednikiem dreszczowca z kulminacją najwyższej próby utorowano za pomocą tych samych środków co niektórych fragmentów „Amnesiaca” lub „Hail To The Thief". Closer pod tytułem „Atlas” kończy bez fajerwerków, ale w sposób elegancki i wyrafinowany. Nie wspominając już o highlihtowych „The Bailing”, „Stephen Colbert” i „A Crowded Place” znanych z “Monstera” oraz innych, o których musiałbym pisać po raz n-ty. Inu - „Not For Anyone” = debiut, odkrycie i moja płyta roku.

"A Crowded Place"


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz