Utwór bonusowy, który powinien właściwie zostać umieszczony poza listą, bo przecież nie jest to kompozycja oryginalna, ale cover, choć jeden z tych naprawdę charakternych. Pieśń Stanisława Staszewskiego, jaką moglibyśmy z przymrużeniem oka nazwać dziś lo-fi folkiem jego syn Kazimierz przeinterpretował na zadziwiający przebój, hymn zakrapianych domówek, ognisk i imprez studenckich. Tekst balansujący między poezją a sztuką ulicy Kazik miał od początku (Utopić chcą ją w morzu zawiści, Paranoicy, podli sadyści, Utaplani w brudnej rozpuście, A na gębach fałszywy uśmiech). Zupełnie brawurową aranżację jego zespół przygotował już jednak po swojemu, mieszając punk rockowe tempa zwrotek z klimatem folku miejskiego i pijackim charakterem refrenu. Jedynego takiego, zapewne, którego nawet w stanie potężnie wskazującym nie da się sfałszować.
posłuchaj również:
Połączenie sił holenderskiej post-punkowej kapeli i avant-jazzowego wiolonczelisty z Virginii przyniosło światu dwa albumy o totalnie nietuzinkowym brzmieniu, reprezentowanym chociażby przez pochodzące z drugiego z nich „War OD”. Sześć minut folkowego zawodzenia, improwizowanej jazdy oraz nie tak oczywistego, ale jednak zauważalnego zacięcia wskazującego na korzenie The Ex. Chemia, która zaiskrzyła między artystami jest widoczna, mocna i imponująca.
posłuchaj również:
W sprawiającym nieco wrażenie wczesnej wersji „Motor Away” numerze z „Vampire On Titus” miła melodia skrywa się gdzieś, ledwo żywa pod brudną, chropowatą gitarą i szorstkim, chałupniczym brzmieniem. Jak to u Roberta Pollarda, cała przyjemność tkwi w wygrzebywaniu popowych skrawków z posiadającego swój urok zaśmieconego garażu.
posłuchaj również:
Piosenka z pierwszej płyty Built To Spill, która z uwagi na zbytnią zajebistość trzech kolejnych przykryta jest nieco mgiełką zapomnienia. Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, debiut grupy z Idaho to wcale nie „There’s Nothing Wrong With Love”. Na „Ultimate Alternative Wavers” panowie Doug Martsh i spółka serwowali nieco jeszcze szczeniackiego indie rocka (którym trudnił się dotychczasowy zespół Douga – Treepeople) z zamiłowaniem do długaśnych solówek. Takim też utworem jest „Nowhere Nothin’ Fuckup”, luzackie lo-fi’owe brzdąkanie z łamanym, czaderskim refrenem.
posłuchaj również:
Wybierając tę piosenkę do podsumowania nie zdawałem sobie sprawy, że swojego czasu była ona gdzieś hitem. Kłania się tymczasem pierwsza pozycja na liście modern tracks, czy wyróżnienie w postaci miejsca pośród „one hit wonders of the 90s” stacji VH1. Dla porównania żaden z utworów Throwing Muses (gdzie Tanya Donnely z Belly grała do 1991 roku) do podobnych rejonów popularności nigdy się nie zbliżył. Pierwsze słowa „Feed The Tree” natychmiastowo o czymś przypominają. Donnely śpiewa nam: This old man I've talked about, Broke his own heart... . Dwa lata wcześniej pod szyldem innej grupy w kawałku “Honeychain” w dość podobnym tonie nuciła: My best friend knows this old guy who, Who keeps a picture in his shoe... . Od tamtej pory zmieniło się parę rzeczy, chociażby zespół, nie zmieniły się zaś piosenkopisarskie umiejętności tej pani, najsilniej widoczne w okolicach refrenu. Take your hat off boy, When you're talking to me, And be there when I feed the tree... w ucho wpada natychmiastowo, stając się niezaprzeczalnym, głównym atutem skrojonego na klasycznych zasadach, bardzo solidnego kawałka pop-rockowego rzemiosła.
posłuchaj również:
Pomiędzy wyciszeniem i cichym niepokojem Slint a budowaniem kompozycji na kształt progresywnych i hard rockowych konstrukcji. Ukłon należy się The God Machine za 16-minutowego giganta, którego da się pokroić na 3 w miarę wyrównane części. Pierwszą spokojną i pesymistyczną, drugą wyrażającą gitarową potęgę alternatywnego rocka - obydwie kolosalnie pustynne, doskonale wyważone refleksyjnymi melodiami. Trzecią zaś, konkretnie awangardową, stanowiącą późny środek i zamknięcie wyśmienitego muzycznego kwadransu, teoretycznie godzącego prog’owców z fanami post-rocka lub slowcore’a.
posłuchaj również:
Wliczając mostek U-Goda jest tu osiem zwrotek nawijanych przez ośmiu charyzmatycznych raperów, taranem przecierających drogi amerykańskiego hip-hopu za sprawą Wu-Tang, jak i późniejszych karier solowych. Między innymi bystry, too hot to handle Inspectah Deck, hardy Raekwon, mrocznie chrypiący Method Man, masakrujący zachłanne wytwórnie Genius czy też ostry jak brzytwa RZA. Undergroundowej metafizyki dodają klimatyczne dźwięki produkcji ostatniego z wymienionych. Istne Unique rollin with the night of the creeps.
posłuchaj również:
W „Anyone Can Play Guitar” słyszymy Radiohead gitarowo piosenkowe, proste i radosne jak nigdy później. Fragment: And if the world does turn, And if London burns I'll be standing on the beach with my guitar… rozbraja pozytywną, młodzieńczą naiwnością, która kilka lat później była już dla Thoma Yorke’a i spółki nieosiągalna. Oczywiście dobrze, że nagrali “OK Computer”, “Kid A” czy “Amnesiac”, bo czymże jest jeden błahy kawałek wobec tak genialnych albumów, a jednak dziś kiedy widzę niektóre wywołujące odruch ziewania nowe projekty Yorke’a czy jego wygibasy przy „Lotus Flower”, numery takie jak ten pozwalają mi znów spojrzeć na zespół z Oxfordshire nieco przychylniejszym okiem.
posłuchaj również:
Piosenka doskonale znana z radia i co najmniej kilku filmów. Pochodząca z wczesnego okresu twórczości Cranberries, czyli czasów, gdy Dolores O’Riordan rzadziej zdarzało się „krakać”, a częściej śpiewać ładnie, dziewczęco, w deseń dream popowych wokalistek. Nie da się „Dreams” odmówić kompozycyjnej urody, punktujących melodii i magii. Z tego też powodu soundtrackowy potencjał jest tu jak najbardziej zrozumiały. Nawet po dziesiątkach przypadkowych spotkań w Radio Zet i reklamówkach TVN’u słuchanie go wciąż nie boli.
posłuchaj również:
Kamyk dołożony przez zespół Secret Shine do legendy mitycznej już wręcz wytwórni Sarah Records. Ledwie jeden singiel, ale na tyle wyśmienity by zapisać się w historii brytyjskiej alternatywy złotymi zgłoskami. Obezwładniająca shoegaze’owa mgła, chórki, chóreczki, rozmyty wokal i gitary. Świetność „Loveblind” przypieczętowuje śliczny popowy refren i najbardziej bezpośrednie miłosne wyznanie zarazem.
posłuchaj również:
25. Pram - Cumulus
Być może słuchacze, którzy znają już wszystko bez problemu odnajdą w utworach Pram stosowne inspiracje i zapożyczenia. Ja obcując z kawałkami takimi jak „Cumulus” zawsze czuję się zupełnie zdezorientowany. Nie żeby mi szczególnie zależało na znajdowaniu tych wpływów, bo właściwie to ogromnie cieszy mnie, że dziwne, baśniowo-awangardowe zabawy dźwiękiem grupy z Birmingham brzmią jak coś, czego nie słyszałem nigdzie indziej. Intrygująco, tajemniczo, instrumenty niekiedy nierozpoznawalne. Tak jakby znaleźli przejście do innego świata i z niego wszystko zaczerpnęli. Szufladka z rzeczami nieopisywalnymi.
posłuchaj również:
Jeszcze jedna znakomita księżycowa ballada autorstwa Marka Eitzela. Jeszcze jedna świadcząca o miejscu tego człowieka wśród największych muzycznych poetów początku lat 90. Jego fortepian, wrażliwość, wyczucie klimatu, czarujące linijki tekstu. W „Gratitude Walks” wszystko to jest obecne, pulsujące, żywe… Kontemplacja takich utworów czyni słuchacza lepszym.
posłuchaj również:
W pierwszej połowie lat 90. brzmienie alternatywnych rockowych zespołów coraz silniej nasiąkało wpływami Sonic Youth i My Bloody Valentine. W stajni znanej niezależnej wytwórni Matador Records znalazła się zaś grupa Bailter Space mocno wykorzystująca w swej twórczości zarówno shoegaze jak i elementy noise rockowe. Zwala z nóg potężny gitarowy riff w „Begin” bezkompromisowo inicjujący album „Robot World”. Rozmyte wokale stanowią najwyżej tło, mniej istotny instrument, podczas gdy przybrudzone ściany dźwięku, rozkoszne w swym rozmyślnym masakrowaniu przestrzeni odgrywają znakomitą rolę wiodącą.
posłuchaj również:
Tanya Donnely, Dolores O’Riordian, Rachel Goswell, Hope Sandoval - Rok 1993 był bez wątpienia czasem ciekawych, romantycznych wokalistek i tworzonych przez nie niezapomnianych ballad. Jedną z najbardziej wyjątkowych jawi się „Fade Into You”, łącząca zwiewność i ulotność dream popu z naturalną przebojowością godną szerszej publiki. Ta pieśń mogłaby się tak unosić i trwać w nieskończoność albowiem nie ma tu absolutnie niczego, co mogłoby słuchacza wprawić w zniecierpliwienie. Grupa z Santa Monica wyczarowała utwór pozbawiony komplikacji, oparty na leniwie kołyszących dźwiękach, zniewalający wersami śpiewanymi przez 27-letnią wówczas Hope. Wspaniała jest oczywiście wersja studyjna, choć wierzcie mi, to zaledwie zalążek wrażeń towarzyszących usłyszeniu tego cuda na żywo.
posłuchaj również:
Najsłynniejsze Sha la, la, la, la, la, la alternatywnego rocka. Właściwie to nie wiem, czy alternatywnego skoro „Mr. Jones” jawi się esencją popularnego radiowego rocka i kompletnym gitarowym przebojem? Counting Crows brzmieli niczym idealnie wyśrodkowana hybryda wygładzonego grunge’u oraz popu opartego na melodyjnym szarpaniu w struny. Wokal Duritza jakby starannie zmieszany z dwóch innych – Chrisa Cornella i Michaela Stipe’a, mimo wszystko dość charakterystyczny. Pieśń godna zapamiętania, mająca w sobie coś prawdziwego, z kilkoma linijkami do wypisania na ścianie.
posłuchaj również:
Cechą charakterystyczną tej kompozycji, stawiającą ją w szeregu niewątpliwie nieprzeciętnych jest naturalnie zniewalająco-nurtujący motyw przewodni. Do spółki z głębokim wokalem Simona Huw Jonesa przywołującym zarówno Cave’a, jak i Walkera czy McCullocha oraz wszechobecną gotycką estetyką tworzący przyjemnie mrocznawy fragment wprost ze świata posępnych katedr. Czarne róże, złowrogie drzewa i skojarzenie z 4AD. Czego więcej do szczęścia?
posłuchaj również:
Niemożność podjęcia decyzji co do wyboru jednej piosenki z „In Utero” kończy się wyborem dwóch. Pierwsza jest kwintesencją rozpierdolu w rockowej muzyce, mamy tu brud, przeraźliwą moc gitar i cudowne zdzieranie gardła. Druga to błysk popowego talentu, zaserwowany w pakiecie z poważnym dołem i emocjonalnym kacem. Epatujący zresztą dwuznacznością, bo równie dobrze Kurt mógłby nam tu zaśpiewać I think I’m down, albo I’m think I’m done. Kiedy zaś przypuszcza, że jest szczęśliwy, cóż, nie brzmi w tym szczególnie przekonująco.
posłuchaj również:
Marmurki, kolorowe szklane kule z listkami w środku, relikty dzieciństwa, dziś ledwo kojarzone, powracają za sprawą zespołu Tindersticks w postaci muzyczno-literackiego, obrazka. Z „Marbles” czerpać mogli zarówno The Clientele jak i The National. Mamy tu narrację, poezję i piękną retro-oprawę dźwiękową. Szczytem kompozycji albo jak kto woli opowiadania, staje się fragment, w którym przez deklamację Staplesa przenikają podśpiewywane, lakoniczne słowa refrenu: They're going to hurt you, They always will. Słuchacz z kolei nawet sam nie zdaje sobie sprawy kiedy staje się częścią świata przedstawionego: She is now with me, inside of you And I could only stare wide-eyed, As everything closed in around the three of us, wraz z twórcą i bohaterką historii tworząc magiczny, intertekstualny trójkąt.
posłuchaj również:
I've been taken away, I've been taken away
By a shark-skinned man with a raccoon tan
Najspokojniejsza załoga z Chapel Hill rozgościła się w moich podsumowaniach na dobre. Z takimi melodiami nie może być zresztą inaczej. Sposób ich tworzenia, rozwijania oraz dbałego doskonalenia przez Sooyounga Parka pozostawia odbiorców w stanie permanentnej hipnozy, zapowiada marzycielskie emo Mineral i Christie Front Drive czy nawet antycypuje romantyczne brzdąkanie Explosions In The Sky. Tego oblicza amerykańskiego indie nie można nie pokochać. Takimi utworami w ramach inspirowania młodzieży powinno się wypełniać seriale, filmy i programy telewizyjne.
His skin peeling back, as we drove by
Into the dust of a city that was calling us
posłuchaj również:
Naturę shoegaze’u w jego najbardziej rozlanej, psychodelicznej odsłonie The Verve rozumieli swojego czasu jak mało kto. „Beautiful Mind” jest jak jedno wielkie, eteryczne wrażenie. Muzyczny impresjonizm, rozmazujące się, przenikające przez siebie barwy i synestezja wszystkiego ze wszystkim. Mistrzostwem było już „A Man Called Sun” z roku poprzedniego. Kto wie, czy w tym utworze nie posunęli się jednak nawet o krok dalej, osiągając w rezultacie stan dogłębnego połączenia ze wszechświatem.
Posłuchaj również:
Ten utwór miał szczęście powstać w czasach, w których mainstream-rockowe ballady potrafiły człowieka dogłębnie poruszyć i zelektryzować. 1993 z kolei zapisał się jako rok najwyższej formy kompozytora nazwiskiem Billy Corgan. „Disarm” to jak cięcie emocjonalną kosą, od głowy do stóp, ze szczególnym uwzględnieniem okolic sercowych. Dziwna fuzja skromnego akustycznego brzdąkania z epickim rozmachem produkcji, i tak przyćmiona kluczowym w tym wszystkim śpiewem Billy’ego; jego przejmującą manierą, przeszywającym refrenem (the killer in me is the killer in you) oraz potęgą tkwiącą u samych podstaw kompozycji. „Zegarowy” dźwięk inicjujący utwór i patetyczne niemalże do granic przyzwoitości smyczki dziś oczywiście składają się na pozytywny element stanowiący o postrzeganiu tej piosenki. Podejrzewam jednak, że nawet gdyby Corgan wykonywał ją a capella doskonałość „Disarm” nie zostałaby naruszona.
posłuchaj również:
Najwyżej notowany i zarazem najsłabiej sprzedający się singiel Blur z “Modern Life Is Rubbish”. Jak to w ogóle możliwe? W Anglii? Zapewne zwyczajnie, ale ja wam tego nie wytłumaczę. Wiem natomiast, że “Sunday Sunday” to piosenka bliska popowej doskonałości. Skrojona pod kompletną przebojowość 2:38/2:38, z wesołymi trąbkami, obowiązkowym lalalalalalala, wczesno-albarnowym humorem i cyrkowym zwrotem akcji. Do posłuchania przed niedzielną drzemką.
posłuchaj również:
Jeszcze jedna zaginiona perła niczym z repertuaru Lennona i McCartneya, odnaleziona przez działający w sumie niespełna dekadę zespół z Londynu. Mało kto wie pewnie, że nasze rodzime Lenny Valentino nazwało się właśnie od piosenki The Auteurs. Ich nieco wcześniejsze dzieło - „Show Girl” poraża elegancją, ułożeniem i klasą dostępną tylko nielicznym kompozycjom. Jest jak kobieta w wytwornej sukni, prawdziwa dama, przy której każdy czuję się trochę jak neandertalczyk. Po każdej pauzie kwitnie kolejna dystyngowana melodia, wokal jest nieskazitelny. Klasyfikowanie jako brit-pop miałoby w sobie coś krzywdzącego. Tu mamy raczej wszystkiego po trochu z każdej dekady brytyjskiego popu, od Beatlesów, przez eightiesowe indie po Teenage Fanclub. Wszystkiego, ma się rozumieć, co najlepsze.
Posłuchaj również:
Odpowiedź na pytanie jakby to było Madness połączyć z odrobiną Television? Takim właśnie wynalazkiem jest „Queen Jane” bardzo zdolnego, ale nieco pechowego zespołu Kingmaker, któremu dane było istnieć zaledwie do 1996 roku. Ska po brytyjsku z wokalistą śpiewającym trochę w manierze Toma Verlaine’a, w tym teledysku wypełniającym wizerunkową niszę pomiędzy Elvisem Costello a Zmywakiem z Muzyki Końca Lata.
posłuchaj również:
Zanim zapoznałem się z Disco Inferno odnosiłem wrażenie, że ten zespół to jakiś podziemny klasyk eksperymentowania, awangardy i cudów-niewidów. Tymczasem chłopaki z Essex, owszem kombinowali i byli niezmiernie oryginalni, ale przy tym potrafili pisać piosenki i melodie tak piękne, niczym niezmącone jak… No właśnie jak ta w „The Last Dance”. Tu nie przekraczając właściwie granicy żadnego konkretnego gatunku tworzą cudowną harmonię, coś wywodzącego się jakby z post-punku, ale niezwykle pogodnego, pobrzmiewającego dream popem, ale nie będącego nim, w swej klasycznej budowie nie tykającego również post-rocka. W „Last Dance” skrzy się zarówno niepokój jak i nadzieja, ale ostatnie wersy: But now my eyes point ahead, Away from the ghosts of the dead… wskazują raczej na spokój i nieśmiałą radość wywołaną zakończeniem czegoś złego. Jakimś sposobem charakter tego utworu pozostaje nie do końca uchwytny, zaskakująco niezwykły i ulotny. Muzyka zaś tak cudownie wiosenna, „popowa”, nie przeginająca pały ani miligramem przesłodzenia.
zobacz również:
Hymn Off festivalu 2010. Kolorowa piosenka o dziewczynie, która ponad masło, ser i galaretkę stawia wazelinę. O chłopaku, który chodzi na koncerty, a do dmuchania nosa używa magazynów. W trzeciej zwrotce o dziewczynie podobnej do Cher, zmieniającej kolor włosów za pomocą mandarynek. Mającej chyba zresztą coś z Wayne’a Coyne’a, którego fryzura w teledysku do „She Don’t Use Jelly” przybrała barwę soczyście marchewkową. Melodyjne, gitarowe partie sprawiły, że arcychwytliwy singiel z „Transmissions From Satellite Heart” po dziś dzień zasłużenie jawi się największym hitem ekscentrycznego zespołu. Dwadzieścia lat temu jego sukces zaowocował nawet gościnnym udziałem Flipsów w młodzieżowym serialu „Beverly Hills 90210”. Koncert grupy bez niego, nawet z całym dobrodziejstwem balonów, robotów, confetti oraz innych niesamowitych kompozycji byłby zwyczajnie rozczarowujący i niekompletny.
zobacz również:
W moim poprzednim podsumowaniu słuchaliśmy Marka Sandmana przesyconego smutkiem, melancholijnie cohenowskiego, zlęknionego perspektywą rozstania. W „Thursday” posępny romantyk zmienia się w hardego drania, którego jedyną obawą jest to, czy mąż kochanki nie wróci wcześniej z pracy. Well her husband he's a violent man a very violent and jealous man, Now I have to leave this town I got to leave while I still can. Muzycznie, kawałek z "Cure For Pain" wręcz wibruje od mięsistej dętej sekcji, basu, rock’n rollowego groove’u i niezastąpionej, wokalnej charyzmy wybitnego muzyka liderującego formacji.
zobacz również:
8. The Trash Can Sinatras - Hayfever
„Hayfever” to hookowy zażeracz większy nawet od przebojowego „Obscurity Knocks” z 1990 roku. W porównaniu do wspomnianego poprzednika odznacza się większym natężeniem melodii i zwrotów, których nie tylko ilość, ale i błyskotliwość czy sposób rozłożenia nakazywałyby podejrzewać Francisa Readera o rzeczywisty geniusz. Tym utworem doprawdy ciężko się znudzić, a i szczegółowo przeanalizować nie byłoby tak łatwo. Każdy z przewijających się przez niego motywów brzmi wybornie, od klawiszy po harmonie wokalne wszystko dograne jest właściwie idealnie. A mowa przecież nie o progresywnym potworze czy owocu muzycznych eksperymentów, tylko rzeczy, w jakiej udało się zachować feeling bardzo przystępnej jangle popowej piosenki.
zobacz również:
Egzystencja Suede jako największego fenomenu brytyjskiej muzyki gitarowej pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych to fakt prawie niezaprzeczalny. Anderson i Butler przegrywali na różne sposoby z Oasis, Blur albo Pulp, czy to pod względem komercyjnej pomyślności, ilości przebojów czy serii znakomitych płyt (Blur > reszta). Mówi się, że to jednak Suede umieścili brit-pop na mapie, a nawet jeśli nie, to ich zjawiskowość w pewnym momencie przyćmiewała wszystkich wyżej wymienionych. Także dziś słuchanie przykładowego „Animal Nitrate” wyzwala poczucie obcowania z czymś innym, rzadkim i szczególnym. Wizją mieszkających w Londynie dwudziestoparolatków, których muzyka nieodłącznie związana była z życiem bez zahamowań, narkotykowymi eksperymentami i pokręconymi relacjami seksualnymi. Wyrazistość lidera formacji, przejawiająca się w osobliwym wokalu i androgenicznym image’u, gitara jego równie uzdolnionego kolegi, wskrzeszenie glamu oraz przefiltrowanie go przez wrażliwość współczesnego alt-rocka zaowocowały zapewne najbardziej intrygującym wydarzeniem na wyspach od czasów The Smiths.
zobacz również:
Bóg stworzył muzykę dla takich momentów. A ten muzyczny moment szczęśliwie dla nas, chylących głowę słuchaczy, trwa całe 5 minut i 48 sekund. Najpierw zachwyca romantycznie wyjąca, powoli i dystyngowanie wprowadzająca gitara, następnie równie nastrojowo wkraczający Dulli (Baaaaby). W tekście można się rozsmakować: You're saying that the victim doesn't want it to end, Good. I get to dress up and play the assassin again. Znaczenie ma zresztą sposób w jaki dane słowa nasz mistrz wypowiada. Chwila podniesienia głosu przy Instead of watching you abandoning YOURSEEEELF 20/10. Na koniec gitary przyjemnie i delikatnie kołyszą, zamykając coś czego nie dałoby się zagrać już ani trochę lepiej.
zobacz również:
Co to był za debiut. Wymierzony z niesamowitą siłą college-rockowy cios, rzecz zupełnie pozbawiona grunge’owych inklinacji, ale równie mocna, nieflirtująca z popem, świeża i znakomita pod względem produkowanej energii. To właśnie za sprawą takich kawałków jak „Wrong” Richard Bachman z kapelą obok między innymi Superchunk czy Seam dookreślili styl zwany indie rockiem. Dziś ten numer podobnie jak właściwie wszystkie inne z „Icky Mettle” broni się na tle wielu bardziej sukcesywnych 20 lat temu rockowych rówieśników swą aktualnością i niezestarzałym ani w jednym calu brzmieniem. „Wrong” to przeciwieństwo rockismu, nudy oraz rdzy pokrywającej gitary co niektórych. Lekarstwo na muzykę miałką, anemiczną, jak również tą skomplikowaną i nierzadko męczącą.
zobacz również:
Są takie miejsca, do których chodzisz sam. Zaszywasz się głęboko, w ciszy i ciemności. Jest zimno, ale to się wkrótce zmieni (I swear it will be warm). Nic ci nie przeszkadza, nikt nie zna twojego imienia. Łatwo udawać, łatwo uwierzyć. Samotność nie jest zła. Nie zawsze musi być całkiem ciemno, czasem cienie tańczą na ścianie w rytmie twojej duszy. Zamykasz oczy, czekasz na Nią.
zobacz również:
Są kawałki dobre (3), bardzo dobre (3,5), rewelacyjne (4), genialne (4,5) i wybitne (5). Zupełnie innym kryterium jawi się zaś poziom unikalności. Czasem utwór wyrasta ponad tradycyjny system ocen, nawet jeśli kompozycyjnie, melodycznie czy tekstowo czegoś mu brak. „Upon 9th And Fairchild” ma osobne miejsce w moim prywatnym hall of fame. Zalicza się do rzeczy może nie odkrywczych, ale i tak nieporównywalnych z innymi. Z pełzającego tempa, budującej atmosferę (prawie reggae’owej) rytmiki oraz rzężących przesterów wyrasta wyjątkowo klaustrofobiczna opowieść o sprytnie dopasowanym brzmieniu i treści. Głos Sice’a Rowbotomma dociera do nas przez szorstki filtr. Kiedy wokalista The Boo Radleys wymawia słowa: It's been 3 weeks and 3 days Since I last stepped out my door albo Jesus, this room's so cold czuję się jakbym to ja siedział w tym zimnym, zamkniętym pokoju. Każdy dźwięk, szmer i szum wydaje się równie niezbędny, wyrastające w końcówce posępne skrzypce również pasują tu jak ulał. Psychodelia, shoegaze i brit-pop nie spłodziły wspólnie niczego równie udanego.
zobacz również:
Nikt tak nie wypowiada słów without you jak Mark Kozelek. Zarówno w „Medicine Bottle” jak i „Katy Song” (without you what does my life amount to). Poprzeczka zawieszona przy okazji dziesięciominutowego emocjonalnego absolutu z „Down Colorful Hill” na trójce z „Red House Painters” zostaje dosięgnięta raz jeszcze. Przerzedza się nieco post-punkowa otchłań depresji, tekstury wkraczają na grunt dream popowy, choć kilka późniejszych taktów perkusji niemalże nawiązuje do słynnego utworu z poprzedniej płyty. Nie wiem czy większa wybitność kryje się tu we wrażliwości Kozelka jako tekściarza-poety, który swoją opowieść o rozstaniu pisze tak, że od dosięgnięcia odczuć twórcy dzieli nas jakby tylko wyciągnięcie ręki czy może w bogactwie, sile oraz magii melodii, jaką naznaczona jest każda fraza i każdy fragment. W samym nawet lalalala dyktowanym przez ostatnie kilka minut można się doszczętnie zatracić.
zobacz również:
Dirty Boots 1992 w piosenkach (indie/alternatywa część III): #2 Red House Painters - Medicine Bottle
Przesiąknięte do szpiku złowrogą emocją gitary Dulliego i McColluma, sugestywna sekcja rytmiczna i charyzmatyczny głos Grega wyznaczają szlak prowadzący krętą, bolesną drogą do piekła. Jest tu cała masa wrażeń, jakich nie doświadczymy w innych utworach. Nie miłość, nie nadzieja, ani smutek. Raczej wybuchowa mieszanka goryczy, żalu i wściekłości (This time the anger's better than the kiss). Coś zatrważającego w tekście wywołuje ciarki. Bezradność małego chłopca oraz zło wyrządzane drugiej osobie przez dorosłego mężczyznę zarazem. Potwór zaciska swe szczęki, przegryza i połyka. Opus magnum niezależnego rocka pierwszej połowy lat 90.
zobacz również:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz