piątek, 4 stycznia 2013

Najlepsze utwory 2012 część III


15. Spring Offensive – Worry, Fill My Heart
















Oh me oh my..., od paru już miesięcy zastanawiamy się na forum Furs czy tych kilku kolesi w zabawnych ciuchach to tylko kolejny przyzwoity band z U.K czy może jeden z najciekawszych i najbardziej ostatnio obiecujących. Jako, że z opcji pierwszej prędko przeszedłem do tej drugiej, pozwolę sobie szepnąć kilka ciepłych słów na temat „Worry, Fill My Heart”. Otóż, pozornie anemiczni panowie w zbyt ciasno związanych krawatach, pokorni pracownicy swoich biur i reprezentanci klasy średniej zgodnie z własnymi słowami okazują się osobnikami w rzeczywistości bardzo impulsywnymi. Na czele z wokalistą i perkusistą, którzy momentami wydają się tłumić w sobie napięcie i chyba cudem tylko powstrzymywać od wyjścia z siebie, rzucenia wszystkiego w cholerę i wpieprzenia przełożonemu dla poprawy samopoczucia. Oczywiście wszystko to pewnie tylko w głowie, bo Maybe tomorrow I'll go ahead and quit na końcu sugeruje raczej niezrealizowane rozważania niż autentycznie radykalną decyzję. Tak czy inaczej tekst jest rozkoszny i sprytnie scalony z podskórnie przekazującą emocje muzyką. Jeśli chodzi zaś o samo tylko wykorzystywanie rytmiki (zwłaszcza) i melodii jednocześnie to czołowka roku jak się patrzy. 



Ex-jednorożec poszedł w soul. W tym przypadku właściwie taki indie-pop-soul, ale nie szkodzi. Nick Thorburn wyciągnął pianino, skrzętnie opracował rytmiczno-melodyczną oprawę i gdzieś pomiędzy miłosnymi smętami zawarł na płycie ten jeden obłędnie chwytliwy numer.  Przy „Hallways” w ruch idą noga i ręka, zaczyna się też maniakalne stukanie w blat. Wiesz już, że przepadłeś kiedy teledyskowe szkielety proszą cię do tańca.


Dziwną, nieregularną i nie w pełni odpowiadającą mi konstrukcję posiada highlight ostatniego albumu Tame Impala. Początek jakby nie od początku, jakby skądś urwany, czysta piosenka dobiega końca po dwóch minutach, a retro-gitara przez kolejne cztery unosi się tonąc ostatecznie w przesterach i psychodelicznych odgłosach. Część piosenkowa jest doprawdy genialna, ta wydłużona solówkowa lekko drażni, bo mogło być lepiej, dajmy na to z drugą zwrotką. I wiecie na czym polega tu trik? Kiedy wokalista śpiewa I guess I’ll go and tell you just as soon as I get to the end of this song… to the eend of this song, to the end of this song… to the eeeeend… naprawdę wie, że przecież żadnego końca i początku na dobra sprawę tu nie ma. Może to tylko w mojej głowie, ale spróbujcie zapętlić.



12. Chromatics – Lady

Pan szuka pani, pani śpiewa jako pan. „Lady” brzmi niczym zakamuflowana, miejska samotność. Noc robi się co raz głębsza, a dyskotekowa melancholia przybiera dziś postać muzyki Chromatics.



11. Tanlines – All Of Me

Balearyczny indie pop oparty na soczystych niczym hiszpańskie pomarańcze hookach. Tego się słuchało latem. Tak smakuje przebojowość.


Out at elbows by the encore, But there’s a citadel inside, Where I’ll go and shape my heart like yours, As you shape yours like mine…

Dawniej wściekli post-hardcore’owcy i folkowi asceci nareszcie pokusili się o piosenkę noszącą znamiona przebojowości. Powiew nowego przyniósł Olbrzym z Cardiff o alabastrowych oczach. Tekstowe nawiązanie do słynnej mistyfikacji z 1869 roku, a zarazem część składowa dłuższej opowieści jaką stanowi „Ten Stories”. Kołysząco, lekko, niespodziewanie wpadająco w ucho.


Peanów do Skandynawów część druga. Adresatem tym razem fińskie Burning Hearts oraz ich dwujęzyczny, nadzwyczaj intrygujący singiel. Ta melodia, melodie raczej, bo pomysłów na nie mają co nie miara, głos kobiety imieniem Jessika i dbałość o każdy szczegół nie pozostawiają litości. Piosenka wkręca, nawiedza, nurtuje, wciąga w końcu jak bagno.



8.  Cloud Nothings – No Future, No Past


Nie żeby w głowie było mi jeszcze buntowanie się, ale naprawdę bardzo dobrze, że my, młodzi ludzie spędzający życie przed monitorami mamy jeszcze swoje hymny wkurwienia i frustracji. I nie mówię tu o jakichś Wipers czy Nirvanie, a zespołach rówieśnikach, dzielących w jakimś sensie podobne stany. Kiedy przychodzą i robią swoje współcześni nam panowie z Cloud Nothings jest to jakby zupełnie inna relacja prawda? Wystarczy jeden albo dwa kawałki, fortepianowe intro i pełne goryczy solidne darcie mordy. Mi pomaga, choć z nadciśnieniem lepiej uważać.



7. Cats On Fire – A Different Light

Wątpię czy zabrzmię specjalnie romantycznie, ale tego kawałka mógłbym słuchać do usranej śmierci. Zdradzę wam sekret trafiania w mój gust. Jeśli kapela pisze piosenkę, umieszcza w niej więcej niż sztukę fantastycznych melodii (z których jedna to takie „podskakujące” jangle-popowe cudeńko), ładnymi liniami wokalu też żongluje, a potem w kulminacji daje ZAJEBISTE klawiszowe coś na kształt solówki to ja zapominam nawet, że istnieje taka rzecz jak refren. And what happened after that must be seen in a different light. Nie ma innego wyjścia.


Trafia się raz na jakiś czas, średnio raz w roku, jeden niepozorny, nie wiadomo-skąd zespół, który na prostych patentach opiera tak zajebisty kawałek, że nucimy go potem do obrzydzenia. Tym razem trafiło na Swearin, zasłuchanych w Superchunku obrońców garażowo pop punkowych ideałów. „Here To Hear” to właśnie ich imponujący wytwór, czysta power popowa piosenkowość zamknięta w wakacyjnym wymiataniu. Następca „Fortune” i „Think I Wanna Die”.  




Everybody’s got a secret to hide… Zgadza się, dziś wszyscy po kryjomu kochamy panią z Chromatics. Kto jeszcze doznawał na deszczowym Offowym koncercie i przypomina go sobie słysząc roztańczony fragment od 1:39? Mokłem w namiocie, o dopchaniu się bliżej nie było mowy, a jednak było miło. I może nie zabiłbym żeby mieć jeszcze jedną okazję do pogibania się na żywo przy ich kawałkach, ale jeśli przypadkiem się tu znów pojawią... Wypatrujcie wychudzonego typa w koszuli pod sceną.  



















Forget the airport and cut my hair short
Eat cookies and cream from the store at the end of the street.

Chicagowskie Logan Square jako miejsce nieskończenie spontanicznej radości. The Cribs znów mają po 19 lat, grają buzzcocksowego pop punka i ubierają marzenia w zadziorne linijki tekstu. Spotkajmy się kiedy w Chi-town, koniecznie.



















Brian Fallon już tak chyba ma, że najpierw gada o łapaniu kompozytorskiej blokady, a potem pisze najlepsze kawałki w swojej karierze. Jeśli wierzyć słowom tego starego bajarza, „45” powstało w pięć minut. Słysząc ów kawałek nie trudno nawet taką wersję łyknąć.  Prosto jest, prawda, ale to właśnie prostota w najdoskonalszym wydaniu. Piosenka, która od pierwszych chwil eksploduje przyjazną energią i zdobywa sympatię szczerymi wersami po jakich w ciemno moglibyśmy chłopaków z Jersey rozpoznać. Singiel zwiastujący ostatnią płytę Gaslightów kojarzy mi się z młodością. Nie moją, nie ich, tak ogólnie, z życiem, wakacjami, noszeniem czyjegoś imienia w sercu. Nazwa Gaslight Anthem pomimo pewnych zmian, po pięciu latach wciąż symbolizuje to samo.


Żyjemy w dziwnych w czasach, w których pojęcie utworu wielkiego czy wybitnego całkiem straciło na znaczeniu. Nie chodzi wcale o to, że takie już nie powstają. Przeciwnie, być może jest ich nawet więcej niż kiedyś. Problem polega raczej na tym, iż w ogromnym przypływie dobrej muzyki wszystkiego jest aktualnie za dużo żeby poszczególną piosenkę dało się w ogóle uznać za takową. „Back To The Bolthole” w latach 90. mogłoby stać się klasyczną, rockową balladą. Dziś jest zaledwie jedną z wielu świetnych piosenek, ważną jedynie dla wąskich kręgów lub jednostek. A to, powiedzmy sobie szczerze na dłuższą metę nie znaczy nic. I jak ja mam w takim razie udowodnić, że to ten, a nie inny kawałek przebił w tym roku stawkę? Jakże fantastycznie byłoby umiejętnie przekazać, iż to akurat te zwrotki śpiewane powoli przez Ryana, przykryte delikatnie garażowym brudem Albiniego i ten stadionowo wręcz rozkwitający refren pozostawiają w tyle wszystko co słyszałem w tym roku. Dziwne, ale to akurat u nich słyszę gitarowy, autentyczny kunszt. Cribsi w przepięknym stylu połączyli klasyczną, w żadnym wypadku nie obskórną rockerkę z popowo-piosenkowym elementem. Jest kompozycja, są emocje, których koncertową intensywnośc mogę sobie jedynie wyobrazić, ale kiedy słyszę wypruwającego zapewne żyły Jarmana śpiewającego Just try to think it’s the one thing, That makes it all worthwhile, That I, one day will dieeee. odnoszę wrażenie, że nawet jeśli jest to najwyżej JEDEN Z WIELU udanych tegorocznych kawałków to każdy kto postawił na nich kreskę i nie dał kilku szans nowemu albumowi traci właśnie bardzo wiele. 



W Nebrasce bez zmian. Cursive ciągle miecie, Tim Kasher opowiada swoje historie z jednakowym zacięciem. Bez reszty wciąga ta o kotku i myszce, o Cassiusie i jego zagadkowym, złowrogim bliźniaku. Opowieść jak u Kinga albo nawet Poego (Kill the demon, kill the doppelganger) w bardzo ładnie dopasowanej muzycznej oprawie. Sugestywna skradanka nabierająca po drodze prędkości zwieńczona wybuchowym finałem. Trochę reminiscencja „The Ugly Organ”, ale naprawdę coś osadzone w stylu odpowiednim tylko dla albumu „I Am Gemini”. Wiele dobrego przyniósł nam rok 2012 czego dowodem ta lista. „The Cat And Mouse” ląduje na jej szczycie, bo to tę piosenkę wśród góry wspaniałości zakatowałem najmocniej i nie mam ku temu żadnych wątpliwości. A gdyby jednak jakieś się pojawiły? Przesłucham jeszcze raz albo dziesięć. W końcu it doesn’t hurt to be double sure.


4 komentarze:

  1. Nie wiem czemu, ale bardziej podchodzą mi rzeczy z drugiej i trzeciej dziesiątki niż te z pierwszej :)

    http://winylowyumysl.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Też tak często mam w czyichś podsumowaniach. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. z innej beczki, podoba Ci się nowe Everything Everything?

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie wiem jeszcze, ale przesłucham.

    OdpowiedzUsuń