piątek, 21 lutego 2014

The Velvet Teen - Elysium (2004)











8.5

Wracasz zmęczony, choć niczego szczególnego tego dnia nie robiłeś.  Rano wsiadłeś w pociąg, chciałeś iść na zajęcia, ale ci odwołali. I tak umówiłeś się na 18:00 więc musiałeś spędzić jakoś cały dzień. Byłeś tu i tam, w szarej rzeczywistości odnalazłeś nowe fajne miejsca. Zjadłeś kebaba w Kebab Kingu, widziałeś pawia, w pracy dostałeś obniżkę. Spoko. A zmęczył cię pewnie znowu pociąg, ta przewożąca ludzi kołyska na szynach. Siedzisz teraz przed monitorem i nie za wiele ci się chce. Myślisz sobie, że takie płyty jak „Elysium” stworzono specjalnie dla ciebie.

To co powyżej jest bowiem klasyczną codziennością, realizmem, życiem. Całkiem przyzwoitym, spokojnym i wypełnionym względną harmonią, w którym mocne emocje zdarzają się raz na jakiś czas, raczej rzadko. Każdy chciałby ich chyba trochę więcej, stąd potrzeba dopompowania się nimi w rozmaity sposób. I tak jak magnez, wapń albo żelazo wypełniają niedobory w organizmie, tak zespoły w stylu The Velvet Teen wrażliwym na wrażliwą muzykę organizują fantastyczny emocjonalny suplement.

Utwory z tego dziesięcioletniego już albumu, o ile tylko odbiorca na to pozwoli, wchodzą z wyobraźnią w stosowne interakcje. Sprawdzają się jako ścieżka dźwiękowa do obrazów widzianych podczas wieczornego spaceru przez miasto, sięgają serca i bebechów, każą tworzyć ci FILMY W TWOJEJ GŁOWIE. Taka jest kluczowa dla „Elysium”, drastycznie przeoczona i prześliczna ballada „A Captive Audience”, zasługująca na miejsce wśród największych. Swoje bardzo robi tu Judah Nagler, wokalista melancholijnie-ekspresyjny, posiadacz świetnej barwy, w zależności od potrzeby ukazujący delikatność lub siłę własnego głosu. Chłopak ten, będący wówczas w moim obecnym wieku, nie wyśpiewywał jednak swoich kwestii na tle biednych, skąpo skomponowanych aranży. Przeciwnie, The Velvet Teen byli zespołem kombinującym na barokowo. Tworzącym mocarne, eleganckie konstrukcje składane za pomocą fortepianu, perkusji, klarnetu, fletu, wiolonczeli, puzonu, skrzypiec i Bóg wie czego jeszcze. W każdym razie, co może zaskoczyć albo zszokować, totalnie bez gitar. W takim „Forlorn” (drugie miejsce na płycie) dostajemy historię o kończącej się miłości, której tekst osiąga stany średnie (5-6/10), ale w żaden sposób nie jest tu rzeczą najistotniejszą. Tym co buduje ich opowieści są bowiem klimatyczne, stawiane ostrożnie niczym kroki przy łóżku śpiącego, wysmakowane dźwięki. Romantyczność uzyskana bez cienia ckliwej żenady.

Album ma momenty zaprzepaszczające opcję bycia bezbłędnym i nikogo nie powinno to dziwić. To właściwie taka płyta, że sam nie wiem czy niektóre jej fragmenty, jakie dziś robią na mnie wrażenie, jutro przy nieco innym nastroju nie ujawnią swej toporności lub egzaltacyjnej przesady. Mimo wszystko wstawienie dezorientującego intro „Sartre Ringo” albo dwunastominutowego giganta „Chimera Obscurant” wywołuje sympatię.  Wyżej wspomniane są nie do ruszenia, kilka innych też („Poor Celine”, jesienne „Penicillin”), no a zestaw robi wrażenie czegoś dalekiego całościowej perfekcji, ale w swych Momentach niewątpliwie przekraczającego jej śmieszne granice. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz