Archetypowy dziewczęcy indie rock, urozmaicany elementami punku, power popu czy glam rocka. Przede wszystkim jednak udana pozycja z kategorii „catchy and fun”, złożona z zagranych na gitarowym wykopie dwunastu krótkich kawałków, właściwie zawsze uzbrojonych w jakąś zgrabną melodię. Jakość tych kompozycji da się łatwo zdiagnozować, przyjemność ze słuchania jest najzupełniej oczywista. Spełnienie tych dwóch warunków wyczerpuje w zasadzie temat oraz sprawia, że uznając „Lost Time” za dobry, warty miejsca w podsumowaniu album, stawiam w tej chwili kropkę.
Kilka tygodni temu wyróżniając w piosenkach roku „Song For Ana” pisałem, że „At This Age” to niezła płyta, z której jednak na dłuższą metę pewnie niewiele zapamiętam. W tej chwili nadal co prawda nie sądzę, aby ten album znalazł się za kilka lat w mojej czołówce dekady, ale w perspektywie roku winny jestem mu kilka cieplejszych słów. Krążek tej raczej mało znanej kapeli grającej coś zupełnie na skrzyżowaniu pop punka i midwest emo, lecz nie będącego do końca ani jednym ani drugim to rzecz nie tylko solidna, ale momentami ponad tę zwykłą solidność wybijająca się. Nawet jeśli panowie nie dbają o ogromną rozpoznawalność swojego stylu czy wyrazistość poszczególnych kawałków, to w swoim fachu dokonują pracy nadal mocno wartościowej. Signals Midwest brzmią trochę jak Braid i Hey Mercedes, odznaczając się zacięciem i witalnością podobnymi do tych, które zespoły Boba Nanny wykazywały w swoich najlepszych etapach działalności. Nie ma tu właściwie numeru, który nie cieszyłby instrumentalną sprawnością, trafną dynamiką rozkładania cichszych i głośniejszych akcentów czy przemyślaną warstwą liryczną. Warto zainwestować chociaż w kilka przesłuchań.
Podczas, gdy w Polsce słucha się Ani Wyszkoni, Margaret i Ani Dąbrowskiej, w Szwecji niezwykle popularna pozostaje Veronica Maggio. Blondwłosa wokalistka nie wykraczając poza próg czystego popu, pop rocka lub ewentualnie lekkiego synthpopu, podobnie jak jej ubóstwiany w kraju kolega Håkan Hellström, nagrywa wpadające w ucho, porządne pod względem kompozycyjnym, schludnie wyprodukowane utwory. Jest jakaś całkowita uczciwość w tej dostarczanej masom, acz opartej na „wartościach” muzyce. „Femton”, „Dom sa!”, „Play och sen repeat” czy „Verkligheten” to mainstreamowe single na poziomie nadal rzadko spotykanym u polskich typowo radiowych wykonawców. Piosenki zazwyczaj nienachalnie pogodne, czasem trochę smutniejsze, ale zawsze jakoś tam ruszające i z duszą.
Po wymieszaniu art-popowych, prog-rockowych i post-punkowych składników Field Music uzyskali na „Commontime” efekt, o którym nie można powiedzieć, by stanowił zaledwie prostą wypadkową tych kilku muzycznych gatunków. W kompozycjach z szóstej płyty Brytyjczyków style przenikają się i ulegają kreatywnemu łączeniu w różnych proporcjach oraz konfiguracjach. Biorąc pod uwagę pomysłowość braci Brewis, wystarcza to na przynajmniej trzy kwadranse zajmującego rozkładania elementów. Czasem górę bierze konstruowanie w duchu progresywnym, innym razem podsłuchane u Gang Of Four układanie figur z ciętych riffów i wymyślnej rytmiki, jeszcze kiedy indziej zaś funkowa giętkość lub melodyka eightiesowego soft rocka. Rezultat nigdy nie rozczarowuje i choć odjęcie tego czy owego mogłoby wyjść krążkowi na dobre, to jego ogólnej jakości nie wypada podważać.
Debiut D.D Dumbo leżący stylistycznie gdzieś pomiędzy Dirty Projectors a Vampire Weekend zaspokaja apetyt na niestandardowy, polirytmiczny i in-spirująco kombinatorski indie pop. Dziesięć ciekawie brzmiących, nie-oczywistych, ale bez wątpienia chwy-tliwych kawałków Australijczyk wypełnił aranżacyjną egzotyką, wpływami world music oraz sporą porcją ekologicznego przesłania. Najmocniejszymi momentami „Utopia Defeated” czyniąc prowokujące do dziwnego tańczenia „Satan”, urzekającą balladę „Toxic City” i rozkosznie kanciaste, pokomplikowane, choć konsekwentnie powracające do motywu przewodniego „Walrus”.
Słysząc ciepły, lekko kołyszący groove najlepszych utworów na „Everybody’s Heart Is Broken Now” jestem w stanie bardzo łatwo wybaczyć szwedzkiemu duetowi słabszy poziom tych gorszych. Jeśli kręcę nosem na przykład przy „You Play It On My Radio”, to rozpogadzam się już przy „Lost UB” i całkiem zapominam o sprawie, kiedy wchodzi wyborne „Coconut Kiss”. Jeśli nie do końca podoba mi się „Brand New”, to pozytywne wrażenia z „Ode To Dancefloor” przedawniają sprawę. Abstrahując jednak od solidnych highlightów, drugi album Niki And The Dove również jako całość ma po prostu zbyt dużo zbyt mocnych walorów, aby dało się go nie lubić. Czucie skandynawskiego synthpopu i eightiesową melancholię, smutnawą atmosferę i taneczny rytm, wpływy soulu/r&b oraz ponad wszystko, rozczulające partie wokalne Malin Dahlström. Wysokiej klasy łamanie serca.
Wspomagani przez śmietankę gitarowo popowego songwritingu panowie z The Monkees uraczyli nas w tym roku płytą niepoprawnie radosną, pełną pogody ducha. Co prawda „Good Times!” trąci nieco banałem, ale jest on najzupełniej wpisany w prostotę i bezpośredniość rozrywki, na którą sympatyczni rock&rollowi emeryci stawiają tutaj w pierwszej kolejności. Można powiedzieć, że zawartość albumu to rock i pop najklasyczniejsze z możliwych, niczym nie skalane. Utwory zagrane tak, jakby poza najczystszą piosenkową formułą nie istniało nigdy nic więcej i jakby dobra zabawa oraz szlachetne wzruszenie („Me & Magdalena”, „I Know What I Know”) były jedynymi celami, dla których warto tworzyć muzykę.
Jessy Lanza na „Oh No” to bez wątpienia dziewczyna, która się stara i chce zaimponować. Zabawić paletą strzelających bitów i elastycznych synthów, jak również romantycznie i trochę na poważniej oczarować. To w sumie zabawne, kiedy najpierw w „Never Enough” dobiera głos dziecięco-dziewczęcy, by za chwilę w „I Talk BB” wznieść się na wyżynę dojrzałego wokalnego r&b. Albo jak z totalnie bezpośrednich deklaracji sophisti-popowego „Going Somewhere” w mgnieniu oka przechodzi do klubowo grimesowego „It Means I Love You”. Te dwa oblicza raczej nie walczą, a w nieco szalony sposób, ale jednak w zgodzie, współegzystują ze sobą, naprzemiennie doprowadzając słuchacza do czystego zadowolenia.
Na trzeciej płycie Still Corners dalej oscylują między przebojowym blaskiem klawiszowych melodii a hipnotycznym półmrokiem generowanym zaraz obok. Pierwszym świecą tym razem najjaśniej na początku płyty, w singlowym „Lost Boys” i następującym po nim „Currents”. Najwięcej cienia opada z kolei na przedostatnie „Night Walk”, którego finał brzmi trochę jak spotkanie Chromatics i Blondie oraz ostatnie, krótkie i narkotyczne „River’s Edge”. W pozostałych kawałkach proporcje są różne, ale zazwyczaj nieco bardziej wymieszane. Być może duetowi nie zaszkodziłoby odrobinę mniej przystępne brzmienie, gęstsza atmosfera i niedający się łatwo przeniknąć mrok w kilku miejscach więcej. Choć Tessa Murray i Greg Hughes mają już w zasadzie do tego ideału odbyte pół drogi, można odnieść wrażenie, że ich bardzo dobry ulotno-tajemniczy synthpop mógłby za sprawą podkręcenia niektórych „gałek” nadal sporo zyskać. Warto jednak podkreślić, że i przy obecnym stanie rzeczy twórcy „Dead Blue” przekonują swą muzyką w stopniu, jakiego wielu mogłoby im pozazdrościć.
Dzięki “The Bible 2” Sean Bonnette z palcem w nosie zachowuje status najbystrzejszego tekściarza amerykańskiej sceny punkowej, a samo AJJ nadal odmawia zejścia poniżej poziomu 7-8/10. Zadziwiające jest, jak niewyczerpywalne okazują się u zespołu z Phoenix złoża pomysłów, tematów, emocji i sposobów na pisanie kolejnych piosenek w zbliżonym stylu. Utwory na ostatnim albumie zwracają uwagę zaczepnymi linijkami z podobną częstotliwością jak dotychczas (When I was a kid, I was a total dick, To inanimate objects). Zdarza im się zawierać jakąś nieznaczną nowość (syntezator w „American Garbage”), brzmieć bardziej charakternie (rzężące gitary „Goodbye, Oh Goodbye”) i zadziornie („Cody’s Theme”) od materiału z „Christmas Island”. Tradycją pozostaje obecność kilku balladowych, poruszających fragmentów, jakim tu jawi się chociażby „Small Red Boy” potwierdzający, że Sean i koledzy to tak naprawdę niepoprawni i totalni wrażliwcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz