wtorek, 10 lutego 2015

Podsumowanie 2014: albumy 10-1



10. Andrew Jackson Jihad – Christmas Island

Atmosfera śmierci zaciążyła na nowej płycie Andrew Jackson Jihad w stopniu większym niż dotychczas. Puddle of body parts, Inside a bowl of angel hearts that the children were eating”, “Coffin full of orphans, slaughtered by a website-making man”, “God begging to be murdered”. Na “Christmas Island” trup ściele się gęsto, ale dantejskie sceny nie służą jedynie epatowaniu makabrą. Nie jest to również wyraz zwątpienia, czy skrajnego pesymizmu Seana Bonette. Raczej konstatacja pewnych rzeczy, dopuszczenie do głosu i wypowiedzenie kwestii trudnych, obaw z jakimi każdy ludzki umysł czasem musi się zmierzyć. Folk-punkowcy z Arizony nadal grają bardzo swoją muzykę. Nieco mroczniejsze niż dotychczas teksty wciąż zawierają elementy ironicznego humoru („his dad is dead enough, that his new dad can cure the bends”), gdzieniegdzie pojawia się i wypowiedziany bez fałszywej subtelności optymizm („Linda Ronstadt”). Kogo nie interesuje warstwa liryczna, ten może zresztą z powodzeniem słuchać większości z tych numerów jako świetnych, energetycznych piosenek („Temple Grandin”, „Children Of God”, „Kokopelli Face Tattoo”) lub quasi-ballad o niezłych melodiach („Do Re & Mi”, „Best Friend”, „Coffin Dance”) . Łowcy odniesień będą mieć zaś gratkę w doszukiwaniu się fragmentów nawiązujących do Wernera Herzoga, Q Lazzarus albo Stevie’ego Wondera.      


9. S.Carey – Range Of Light

"I'm flooding in spring, and swelling from the sound, and I am driftwood found" 

Ta płyta mogłaby w całości stanowić muzyczny ekwiwalent budzącej się do życia wiosny. Tak brzmią „Glass/Film” i „Creaking”, pierwsze dwa utwory z „Range Of Light”, niezwykle urokliwie przywołujące na myśl rozpuszczanie się ostatnich śniegów i lodów, rozkwitanie zieleni, nieśmiałe lutowo-marcowe podrygi. Nie miałbym nic przeciwko, by to wyjątkowo niespieszne tempo towarzyszyło całej płycie. Nie mam jednak również nic przeciwko temu, jaki kształt drugi album Seana Careya przybrał w rzeczywistości. Następca „All We Grow” z 2010 roku jawi się mistrzostwem harmonii, wrażliwości i ułożenia. Muzyk z Eau Claire wykazał niebywałą precyzję w dopasowywaniu folku do ambientu, popu, czy nawet elementów modern-classical. Kompozycje cechuje szlachetność i proste piękno, są one jakby bogate i dopieszczone, ale jednocześnie nieustannie czuć w nich coś ascetycznego. Niektóre fragmenty, jak choćby skrzypcowo rozedrgany, śpiewany wraz z Justinem Vernonem „Crown The Pines” przynoszą odrobinę kontrolowanego dramatyzmu. W innych Carey z pomocą fortepianiu snuje przeraźliwie smutno brzmiącą opowieść („Fire-Scene”) albo traci głowę w nieprzyzwoicie romantycznej balladzie („Alpenglow”). Zazwyczaj pozostaje jednak w swych poczynaniach stonowany i wyważony, a w realizowaniu koncepcji ostro konsekwentny. Doskonale potwierdza to olśniewająca końcówka: „Fleeting Light”, „The Dome” i „Neverending Fountain”, z której każda część składowa przynosi moment chwały.


8. The Hotelier – Home Like No Place Is There

Rzadko się zdarza, by najważniejszym momentem płyty był jej wstęp. Nie pierwsza piosenka z całego zestawu piosenek, a właśnie zaplanowane, uroczyste preludium, które u The Hotelier posłużyło za coś znacznie więcej niż typowe intro. Open the curtain, singing birds tell me „tear the buildings down”, You felt blessed to receive their pleasant sound”. Od pierwszych chwil czuć w „An Introduction To The Album” zachętę do rozpoczęcia czegoś, odrodzenia, nowego startu. Powiew świeżego wiatru oraz oczekiwanie na dopraszającą się spontanicznego uwolnienia energię. Młodość i adolescencja w cztery i pół minuty. „Home Like No Place Is There” to najdojrzalszy z młodzieżowych, a także „najmłodzieżowszy” z dojrzałych albumów wydanych w ostatnich latach. Obecne są tu odpowiednie dla „fałszywego emo” lat 2002-2006: nastoletnio-romantyczna naiwność a la Jimmy Eat World (refren „Among The Wildflowers”) czy wrzaskliwa desperacja kojarząca się z Taking Back Sunday (z kumulacją w „Life In Drag”). Elementy, które, powiedzmy sobie szczerze, nie wróżyły raczej jak dotąd aplauzu krytyki i uznania w opiniotwórczych serwisach. Panowie z Massachusetts dokonali jednak niezwykłej sztuki wkomponowania ich w gitarowe kompozycje tak, by nie budziły większych zastrzeżeń, a wręcz świadczyły o sile utworów. Muzyczna witalność momentów takich jak „In Framing” , „Your Deep Rest”, „The Scope Of All This Rebuilding” i teksty dotykające obaw, frustracji, samotności na poziomie „trochę innym” niż w typowo koledżowym graniu świadczą same za siebie. Grupa Christiana Holdena dysponuje poważnymi tematami, mówi pewnym głosem i „nie marnuje wina tam gdzie jest coś do powiedzenia”. Jej kanciasty pop-rock rozgrzewany jest do czerwoności, a ekspresja, emocjonalne zaangażowanie i imponująca dynamika przekładają się na bezsprzecznie przekonującą jakość.


7. We Call It A Sound – Trójpole

Wystarczająco dobre jest już to, co WCIAS robią wyłącznie za sprawą swych elektronicznych, ambientowych i chill-wave’owych, smakowicie brzmiących wojaży. Taki „Tatarak” z innym, najlepiej anglojęzycznym tekstem byłby nieodróżnialny od rasowych produkcji zajmujących miejsca w rubryce „best new track” pewnego amerykańskiego serwisu. Od z miejsca inicjujących, a następnie bezlitośnie „cisnących” cały ten twór barwnych elementów można dostać uszopląsów. Entuzjastycznie wybijany rytm, świeżutki jak szczypiorek „miejski” riff, art-popowa artykulacja wokalna, bajeczne klawisze, hook na hooku. To jednak połączenie nowoczesnych form z elementami rdzennie wiejskiego folku, przejawiającymi się na podłożu najczęściej językowym, ale kilka razy i muzycznym sprawia, że „Trójpole” jawi się materiałem egzotycznym, intrygującym, innym od innych. „Opowiadają historie, które jeżą włos”. Może nie same historie, co raczej styl ich opowiadania, bo opowiada się tu przecież także dźwiękiem. Ale jeżą, jak najbardziej. Chociażby „Na Powiach” z klarnetem i akordeonem, nie przypominające nic, czego przyszło mi w ostatnim czasie słuchać. „Mroczny kujawiak, swoista nowoczesna, wiejska mantra, zatopiona w mrocznych, onirycznych melodiach”. Albo wchodzące prosto po nim „Smugi” - czysta doznaniowa metafizyka. Było w tym roku kilka albumów, które pokochałem mocniej. Ten zasługuje jednakże na miano w 2014 najbardziej osobliwego.


6. Spring Offensive – Young Animal Hearts

Rozpoczyna nieco inne od pozostałych „Not Drowning, But Waving”, którego doskonałość budowana jest powoli, wraz z cykaniem zegara, mrocznymi chórkami, niezbyt wesołą historią i logicznie wyrażonym na poziomie warstwy muzycznej smutkiem. W kulminacji, wokal raczy nas pięknie brzmiącym, refleksyjnym wyznaniem „Afraid you'll turn on me and I'll go down for this”. Z kolei w samym zakończeniu czeka już istny sztorm i stosowne wyładowanie. „No Assets” to reprezentant frakcji utworów o tematyce pieniężnej, dobra rada o konieczności oszczędzania. Jakżeby inaczej, przystrojona w intrygujący melodyjno-rytmiczny płaszczyk, połamaniec z poważnym refrenem. Ze środka krążka uśmiecha się do nas błyszczący szczególnie w lajtowych zwrotkach „Speak”. Kilkukrotne przesłuchanie tonącego w posępności, raczącego pesymistyczną ironią „The River” kończy się późniejszym śpiewaniem fragmentu o  ześlizgiwaniu się do rzeki. No i na finał, piosenka podsumowująca wszystko co u nich najlepsze, perełka w postaci kawałka tytułowego. „Young Animal Hearts” jawi się swojego rodzaju kompilacją hitów i ukoronowaniem pewnego okresu działalności zespołu. Nic nie zmienia jednak faktu, że jest to zwyczajnie doskonały album. Spring Offensive kilka lat temu pokazali się jako niewiarygodnie zdolna grupa. Sporo wody w rzece upłynęło zanim owe zdolności przyszło im potwierdzić na długogrającym debiutanckim krążku. Ostatecznie wydali tylko ten jeden, ale za to jaki.  Naprawdę fajnie, że zanim spasowali dostarczyli nam pełnoprawny, nie pozostawiający wątpliwości dowód na swą wyjątkowość. 


5. Eagulls - Eagulls

"you're the pain in my neck, my neck, my neck"

Nowa siła białasowskiego, gitarowego grania nadciągnęła z Leeds. Podobnie jak koledzy ze Spring Offensive, chłopaki z Eagulls dorastali w naszych oczach za sprawą poszczególnych nagrań, EP’ek i singli. Był swojego czasu ręcznie napisany list, który dedykowali „wszystkim plażowym zespołom ciągnącym sobie wzajemnie chuja”. Był entuzjazm towarzyszący pojawieniu się kawałków takich jak „Moulting”, „Possessed”, „Nerve Endings” albo „Tough Luck”. Przydarzył się  i przełomowy występ w nocnym programie Davida Lettermana. Brzmienie utworów na „Eagulls” niech posłuży za najlepszą odpowiedź na pytanie dlaczego wykonanie „Possessed” w „Late Night Show” dalekie było doskonałości. Weźmy dla przykładu takie „Hollow Visions”, fragment debiutujący przy okazji albumu. Kawał ostrego jak papier ścierny post-punka z gitarami, w których nowo-falowa przestrzeń wprost zagryza się z atakującym uszy, blisko-noise-rockowym jazgotem. Eagulls generują rodzaj hałasu, przy jakim jedyną słuszną opcją jest podkręcenie głośności. Są zespołem napieprzającym trochę na jedno kopyto, ale robiącym to na tyle dobrze, że drugi, trzeci i czwarty numer w podobnym stylu dalej cholernie nam się podoba, a piąty i szósty będzie co najmniej mile widziany. Jakże cudownie skutkuje ta mieszanka energii, pasji i złości w rozsadzającym na kawałeczki „Footsteps”, męczonym i katowanym chyba do ostatniego tchu zdesperowanego wokalisty George’a Mitchella. Przyjemnie jest dać się zmieść na koniec przez ścianę dźwięku w „Soulless Youth”. Wyróżnia się ponadto wśród tej inspirującej młócki opatrzone teledyskiem „Tough Luck”, rzecz chyba w zestawie najbardziej sięgająca stanów melodyjnej przebojowości. Dostaliśmy więc dobry, mocny, nieokrzesany debiut. Testostereonowy zastrzyk dla fanów ciekawszego punk rocka.  Zestaw rozedrganych emocji, wkurwień, wątpliwości i wyżyć.


4. The Antlers – Familiars

Brzmienie utworów na ostatnim albumie grupy Petera Silbermana nie jest ani trochę wymagające, nie przynosi bólu, silnych przeżyć raczej też nie. No chyba, że do takowych zaliczymy poczucie totalnego komfortu. „Familiars” jest bowiem płytą „wygodną”, miękką i melodyjną, ale przy tym nie tracącą ani trochę pod względem głębii. Tylko nielicznymi miejscami smutną, ale jedynie na tyle, byśmy mogli nazwać ją piękną, a momentami autentycznie wzruszającą. Taki moment dostajemy zresztą od samego wejścia za sprawą singlowego rozklejacza czyli „Palace”. Utwory takie jak „Intruders”, „Parade” czy „Director” nie zaskakują, bo nie muszą. Grunt, że stanowią esencję eleganckiego, wyrafinowanego indie popu. Ogromnym bonusem jest poza tym ukryty pod dwójką, siedmiominutowy „Doppelgänger”, kompozycja spowita mrokiem, ciekawie odsyłająca do początku lat 90. i czytelnie przywołująca wykonawców spod znaku sadcore/slowcore. To jednak zagranie celowe, nie zmieniające faktu, iż na „Familiars” The Antlers odeszli już całkiem daleko od chowania się w pustym pokoju. Padają tu przecież słowa: "And I can feel the difference when the day begins, like all I know is, "This year will be the year we win" dowodzące, że z wyważonym optymizmem jest im całkowicie do twarzy.  


3. Weezer – Everything Will Be All Right In The End

Na „Everything Will Be All Right In The End” nie dziwi sama obecność świetnych kawałków, co raczej wzorowa równość materiału, o którą nikt by już dziś Weezera nie posądzał. Znając tegoroczny krążek można ulec wrażeniu, że wszystko co wydarzyło się w ciągu ostatniej dekady było ze strony Riversa i spółki zwyczajnym lenistwem. Ten album mogli popełnić w dowolnym momencie po „Pinkertonie”. To nie żadna stylistyczna wolta, a typowy Weezer, ale w postaci optymalnej. „The British Are Coming” jest ich najbardziej udanym Beach Boysowym kawałkiem od czasu „Holiday”. Pogwizdywane „Da Vinci” z bezpruderyjnie przebojowym refrenem, bazującym na dowcipnie romantycznym tekście  zapętla się na długo. „Ain’t Got Nobody” to świeżość i luz, rock’n roll w wyjątkowo chwytliwym wydaniu. „Zielono Albumowa” „Lonely Girl” opiera się na rymach niemal podręcznikowych, ale co z tego skoro jest kolejną trafioną, czysto hedonistyczną w piosenkowym sensie produkcją, zagraną na odpowiednim wykopie?  Dzieło wieńczy pomysłowa, w dużej mierze instrumentalna trylogia. I tu znów szkolna piątka, zwłaszcza za wyciskające łezkę „Anonymous”Kto się nie ugnie pod „I don’t even know your name, No, I don’t know the words to say so….” ten nigdy nie był nastolatkiem zakochanym w jakiejś bliżej nieznanej, anonimowej koleżance. Kwartet z Los Angeles przygotował wreszcie długo wyczekiwany materiał z jajami, garść piosenek godną starego Weezera z lat 90, lepszą może nawet od „Green Albumu” z 2001 roku. „EWBARITE” to należna rekompensata dla fanów i wszystkich Weezerowych entuzjastów, ale też krążek, który powinien spodobać się każdemu miłośnikowi power popu czy wszelkich odmian melodyjnego rocka. Kto wie z czym wyskoczą za dwa albo trzy lata? Co wymyśli Rivers by ponownie zinfantylizować oblicze zespołu? Póki co cieszmy się z unikalnego momentu realnej chwały jego grupy. Kto wie, czy drugi taki kiedykolwiek się jeszcze powtórzy?


2. Sun Kil Moon - Benji

W pierwszym utworze na “Benji” Mark Kozelek obiecuje śpiewać imię swej tragicznie zmarłej kuzynki Carissy przez wszystkie morza. Dokładnie po tych słowach, jakby na przypieczętowanie deklaracji, spod jego gitary wypływa przepiękna melodia, kluczowy muzycznie moment całej piosenki. Chwilę później lider Sun Kil Moon z obezwładniającą szczerością przyznaje, że rzeczą bez jakiej nie mógłby żyć jest miłość swojej matki. Z grobowo poważnego „Truck Driver” o wujku, który spłonął żywcem we własne urodziny pozostaje w pamięci szczególnie jedno optymistyczne zdanie. And babies were crying, Kentucky Fried Chicken was served, And that's how he would've wanted it, I'm sure”. W “Jim Wise” najważniejsza jest myśl, iż przyjaciel ojca Marka zabił swoją żonę, bo kochał ją zbyt mocno, by pozwolić jej na cierpienie. Nieważne czy Kozelek śpiewa o kolejnej śmierci, swoim kumplu Benie Gibbardzie („My Friend’s Ben”), wylicza szczegółowe relacje z płcią przeciwną począwszy od najmłodszych lat („Dogs”), czy po swojemu snuje refleksje na temat licznych tragedii mających miejsce w USA („Pray For Newtown”). Wszystkie te kawałki pochłania się z ciekawością, niczym najlepsze opowiadania. I nie ma tu u słuchacza mowy o zdystansowaniu się. Albo jesteśmy w nich na całego, albo suniemy przez długą, suchą pustynię. W podsumowaniu piosenek, w kontekście „Micheline” pisałem o oddawaniu przez kompozytora najwspanialszego hołdu zmarłym. Ta sztuka ex-wokaliście Red House Painters udaje się jeszcze kilkukrotnie, a partycypowanie w jego wynurzeniach chwyta za duszę niezliczoną ilość razy. Jak sam wyznaje: „nie jest tym, który się modli, ale tym, który gra i śpiewa”. Może to właśnie dlatego.  


1. Joyce Manor - Never Hungover Again

Trzy lata temu Joyce Manor mogli się szczycić najbardziej elektryzującym, maksymalnie przebojowym w swej treściwości i energii debiutem na współczesnej punkowej scenie. Przesłanki ku zostaniu Jawbreakerem obecnej dekady były dla nich jak najlepsze, a dziś, kiedy można już cokolwiek zweryfikować, wydają się jeszcze bliższe spełnienia. Kultowość w jaką powoli obrastają Kalifornijczycy znajduje swoje uzasadnienie przy okazji 19-minutowego „Never Hungover Again”. Piosenki na trzeciej płycie młodzieńców z Torrance traktują o niedopowiedzianej miłości, rozstajach uczuciowych dróg (symbolizowanych prozaicznie przez koniec lata), ponownym zakochiwaniu się, żałowaniu czegoś i zapominaniu. Typowe, zawsze aktualne problemy dorosłej i nie dorosłej młodzieży, tematyka bez dna, w ich wykonaniu ma swój urok. Zdarzyło mi się napisać, że nikt nie ujął kwestii uczuciowego rozczarowania lepiej niż Joyce Manor w powalającym, hymnicznym „Leather Jacket” stanowiącym kwintesencję współczesnego, emocjonalnego punk rocka. Nadal uważam ponadto, iż niczyje łkanie („everything reminds me of youuuu”) nie było tak zajebiste jak Barry’ego Johnsona w „Beach Community”, a „Constant Headache” wykonywane na koncertach nawet przez Conora Obersta i Desaparecidos jest już nieodwracalnym klasykiem w dziedzinie punkowych piosenek o damsko-męskich relacjach. Na „Never Hungover Again” talent do układania i wyrażania tego rodzaju doznań nie ulotnił się, choć ostre kontury zostały nieco złagodzone przez czucie „najlepszej wakacyjnej płyty tego lata”. Zważywszy jednak, że mowa o Joyce Manor, to wakacje i lato wcale nie muszą oznaczać wyłącznie lekkich klimatów. Refleksję z wyczuwalnym posmakiem smutku i bezsilności niesie „End Of The Summer”. Gorzkim szlochem jest „Falling In Love Again”, w którym możemy posmakować tak wyczekiwanych desperackich wokali Barry’ego, najintensywniejszy stan osiągających kilka chwil później w „Catalina Fight Song”. Dziś pop punkowa młodzież jawi się znacznie bystrzejszą, bardziej „oczytaną” niż dziesięć i dwadzieścia lat temu. Już na „Of All Things...” JM sięgnęli po kaliber zwący się The Smiths. Dziś również nie wahają się, by go użyć, ze sporym wdziękiem i skutecznością zresztą, w nie przekraczającym progu dwóch minut „Heated Swimming Pool” na słodki koniec. Zakładając na pierwszą płytę (czysty punk) filtr z wnoszącej kilka zmian drugiej (brytyjskie i amerykańskie indie), nie zabijając własnej charyzmatycznej istoty zespołu i dodając więcej słońca otrzymujemy „Never Hungover Again”. 19 minut, ulotnego pod więcej niż jednym względem, przebojowego grania w około-punkowym stylu pierwszej połówki bieżącej dekady. To płyta niewinna jak dziecko, ale pod jakimś względem ważna, mocna i definitywna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz