10. Andrew Jackson Jihad – Christmas
Island
Atmosfera śmierci zaciążyła na nowej płycie Andrew Jackson Jihad w stopniu większym niż dotychczas. „Puddle of body parts, Inside a bowl of angel hearts that the children were eating”,
“Coffin full of orphans, slaughtered by a website-making man”, “God begging to be murdered”. Na “Christmas Island” trup ściele się gęsto, ale dantejskie sceny nie
służą jedynie epatowaniu makabrą. Nie jest to również wyraz zwątpienia, czy
skrajnego pesymizmu Seana Bonette.
Raczej konstatacja pewnych rzeczy, dopuszczenie do głosu i wypowiedzenie
kwestii trudnych, obaw z jakimi każdy ludzki umysł czasem musi się zmierzyć. Folk-punkowcy
z Arizony nadal grają bardzo swoją muzykę. Nieco mroczniejsze niż dotychczas
teksty wciąż zawierają elementy ironicznego humoru („his dad is dead enough, that his new dad can cure the bends”),
gdzieniegdzie pojawia się i wypowiedziany bez fałszywej subtelności optymizm
(„Linda Ronstadt”). Kogo nie interesuje warstwa liryczna, ten może zresztą z
powodzeniem słuchać większości z tych numerów jako świetnych, energetycznych
piosenek („Temple Grandin”, „Children Of God”, „Kokopelli Face Tattoo”) lub
quasi-ballad o niezłych melodiach („Do Re & Mi”, „Best Friend”, „Coffin Dance”) . Łowcy odniesień będą mieć zaś gratkę w doszukiwaniu się fragmentów
nawiązujących do Wernera Herzoga, Q Lazzarus albo Stevie’ego Wondera.
9. S.Carey – Range Of Light
"I'm flooding in spring, and swelling from the sound, and I am driftwood found"
Ta płyta mogłaby w całości stanowić muzyczny ekwiwalent budzącej się do życia wiosny. Tak brzmią „Glass/Film” i „Creaking”, pierwsze dwa utwory z „Range Of Light”, niezwykle urokliwie przywołujące na myśl rozpuszczanie się ostatnich śniegów i lodów, rozkwitanie zieleni, nieśmiałe lutowo-marcowe podrygi. Nie miałbym nic przeciwko, by to wyjątkowo niespieszne tempo towarzyszyło całej płycie. Nie mam jednak również nic przeciwko temu, jaki kształt drugi album Seana Careya przybrał w rzeczywistości. Następca „All We Grow” z 2010 roku jawi się mistrzostwem harmonii, wrażliwości i ułożenia. Muzyk z Eau Claire wykazał niebywałą precyzję w dopasowywaniu folku do ambientu, popu, czy nawet elementów modern-classical. Kompozycje cechuje szlachetność i proste piękno, są one jakby bogate i dopieszczone, ale jednocześnie nieustannie czuć w nich coś ascetycznego. Niektóre fragmenty, jak choćby skrzypcowo rozedrgany, śpiewany wraz z Justinem Vernonem „Crown The Pines” przynoszą odrobinę kontrolowanego dramatyzmu. W innych Carey z pomocą fortepianiu snuje przeraźliwie smutno brzmiącą opowieść („Fire-Scene”) albo traci głowę w nieprzyzwoicie romantycznej balladzie („Alpenglow”). Zazwyczaj pozostaje jednak w swych poczynaniach stonowany i wyważony, a w realizowaniu koncepcji ostro konsekwentny. Doskonale potwierdza to olśniewająca końcówka: „Fleeting Light”, „The Dome” i „Neverending Fountain”, z której każda część składowa przynosi moment chwały.
Ta płyta mogłaby w całości stanowić muzyczny ekwiwalent budzącej się do życia wiosny. Tak brzmią „Glass/Film” i „Creaking”, pierwsze dwa utwory z „Range Of Light”, niezwykle urokliwie przywołujące na myśl rozpuszczanie się ostatnich śniegów i lodów, rozkwitanie zieleni, nieśmiałe lutowo-marcowe podrygi. Nie miałbym nic przeciwko, by to wyjątkowo niespieszne tempo towarzyszyło całej płycie. Nie mam jednak również nic przeciwko temu, jaki kształt drugi album Seana Careya przybrał w rzeczywistości. Następca „All We Grow” z 2010 roku jawi się mistrzostwem harmonii, wrażliwości i ułożenia. Muzyk z Eau Claire wykazał niebywałą precyzję w dopasowywaniu folku do ambientu, popu, czy nawet elementów modern-classical. Kompozycje cechuje szlachetność i proste piękno, są one jakby bogate i dopieszczone, ale jednocześnie nieustannie czuć w nich coś ascetycznego. Niektóre fragmenty, jak choćby skrzypcowo rozedrgany, śpiewany wraz z Justinem Vernonem „Crown The Pines” przynoszą odrobinę kontrolowanego dramatyzmu. W innych Carey z pomocą fortepianiu snuje przeraźliwie smutno brzmiącą opowieść („Fire-Scene”) albo traci głowę w nieprzyzwoicie romantycznej balladzie („Alpenglow”). Zazwyczaj pozostaje jednak w swych poczynaniach stonowany i wyważony, a w realizowaniu koncepcji ostro konsekwentny. Doskonale potwierdza to olśniewająca końcówka: „Fleeting Light”, „The Dome” i „Neverending Fountain”, z której każda część składowa przynosi moment chwały.
8. The Hotelier – Home Like No Place Is There
Rzadko się zdarza, by najważniejszym momentem płyty był jej wstęp. Nie
pierwsza piosenka z całego zestawu piosenek, a właśnie zaplanowane, uroczyste
preludium, które u The Hotelier
posłużyło za coś znacznie więcej niż typowe intro. „Open
the curtain, singing birds tell me „tear the buildings down”, You felt blessed
to receive their pleasant sound”. Od pierwszych
chwil czuć w „An Introduction To The Album” zachętę do rozpoczęcia czegoś,
odrodzenia, nowego startu. Powiew świeżego wiatru oraz oczekiwanie na
dopraszającą się spontanicznego uwolnienia energię. Młodość i adolescencja w
cztery i pół minuty. „Home Like No Place
Is There” to najdojrzalszy z młodzieżowych, a także „najmłodzieżowszy” z
dojrzałych albumów wydanych w ostatnich latach. Obecne są tu odpowiednie dla „fałszywego emo” lat 2002-2006:
nastoletnio-romantyczna naiwność a la Jimmy Eat World (refren „Among The Wildflowers”) czy wrzaskliwa desperacja
kojarząca się z Taking Back Sunday (z
kumulacją w „Life In Drag”). Elementy, które, powiedzmy sobie szczerze, nie
wróżyły raczej jak dotąd aplauzu krytyki i uznania w opiniotwórczych serwisach.
Panowie z Massachusetts dokonali jednak niezwykłej sztuki wkomponowania ich w
gitarowe kompozycje tak, by nie budziły większych zastrzeżeń, a wręcz
świadczyły o sile utworów. Muzyczna witalność momentów takich jak „In Framing”
, „Your Deep Rest”, „The Scope Of All This Rebuilding” i teksty dotykające
obaw, frustracji, samotności na poziomie „trochę innym” niż w typowo koledżowym
graniu świadczą same za siebie. Grupa Christiana
Holdena dysponuje poważnymi tematami, mówi pewnym głosem i „nie marnuje
wina tam gdzie jest coś do powiedzenia”. Jej kanciasty pop-rock rozgrzewany jest
do czerwoności, a ekspresja, emocjonalne zaangażowanie i imponująca dynamika
przekładają się na bezsprzecznie przekonującą jakość.
7. We Call It A Sound – Trójpole
Wystarczająco dobre jest już to, co WCIAS robią wyłącznie za sprawą swych elektronicznych,
ambientowych
i chill-wave’owych,
smakowicie brzmiących wojaży. Taki „Tatarak” z innym, najlepiej anglojęzycznym
tekstem byłby nieodróżnialny od rasowych produkcji zajmujących miejsca w
rubryce „best new track” pewnego amerykańskiego serwisu. Od z miejsca
inicjujących, a następnie bezlitośnie „cisnących” cały ten twór barwnych
elementów można dostać uszopląsów. Entuzjastycznie wybijany rytm, świeżutki jak
szczypiorek „miejski” riff, art-popowa artykulacja wokalna, bajeczne
klawisze, hook na hooku. To jednak połączenie nowoczesnych form z elementami
rdzennie wiejskiego folku, przejawiającymi się na podłożu najczęściej językowym,
ale kilka razy i muzycznym sprawia, że „Trójpole”
jawi się materiałem egzotycznym, intrygującym, innym od innych. „Opowiadają historie, które jeżą włos”.
Może nie same historie, co raczej styl ich opowiadania, bo opowiada się tu
przecież także dźwiękiem. Ale jeżą, jak najbardziej. Chociażby „Na Powiach” z
klarnetem i akordeonem, nie przypominające nic, czego przyszło mi w ostatnim
czasie słuchać. „Mroczny kujawiak,
swoista nowoczesna, wiejska mantra, zatopiona w mrocznych, onirycznych
melodiach”. Albo wchodzące prosto po nim „Smugi” - czysta doznaniowa
metafizyka. Było w tym roku kilka albumów, które pokochałem mocniej. Ten
zasługuje jednakże na miano w 2014 najbardziej osobliwego.
6. Spring Offensive – Young Animal
Hearts
Rozpoczyna nieco inne od pozostałych „Not Drowning, But Waving”, którego doskonałość budowana jest powoli, wraz z cykaniem zegara,
mrocznymi chórkami, niezbyt wesołą historią i logicznie wyrażonym na poziomie
warstwy muzycznej smutkiem. W kulminacji, wokal raczy nas pięknie brzmiącym,
refleksyjnym wyznaniem „Afraid you'll
turn on me and I'll go down for this”. Z kolei w samym zakończeniu czeka
już istny sztorm i stosowne wyładowanie. „No Assets” to reprezentant frakcji
utworów o tematyce pieniężnej, dobra rada o konieczności oszczędzania. Jakżeby
inaczej, przystrojona w intrygujący melodyjno-rytmiczny płaszczyk, połamaniec z
poważnym refrenem. Ze środka krążka uśmiecha się do nas błyszczący szczególnie
w lajtowych zwrotkach „Speak”. Kilkukrotne przesłuchanie tonącego w posępności,
raczącego pesymistyczną ironią „The River” kończy się późniejszym śpiewaniem
fragmentu o ześlizgiwaniu się do rzeki. No
i na finał, piosenka podsumowująca wszystko co u nich najlepsze, perełka w postaci kawałka tytułowego. „Young Animal Hearts” jawi się swojego
rodzaju kompilacją hitów i ukoronowaniem pewnego okresu działalności zespołu.
Nic nie zmienia jednak faktu, że jest to zwyczajnie doskonały album. Spring Offensive kilka lat temu
pokazali się jako niewiarygodnie zdolna grupa. Sporo wody w rzece upłynęło
zanim owe zdolności przyszło im potwierdzić na długogrającym debiutanckim
krążku. Ostatecznie wydali tylko ten jeden, ale za to jaki. Naprawdę fajnie, że zanim spasowali
dostarczyli nam pełnoprawny, nie pozostawiający wątpliwości dowód na swą
wyjątkowość.
5. Eagulls - Eagulls
"you're the pain in my neck, my neck, my neck"
Nowa siła białasowskiego, gitarowego grania nadciągnęła z Leeds. Podobnie jak koledzy ze Spring Offensive, chłopaki z Eagulls dorastali w naszych oczach za sprawą poszczególnych nagrań, EP’ek i singli. Był swojego czasu ręcznie napisany list, który dedykowali „wszystkim plażowym zespołom ciągnącym sobie wzajemnie chuja”. Był entuzjazm towarzyszący pojawieniu się kawałków takich jak „Moulting”, „Possessed”, „Nerve Endings” albo „Tough Luck”. Przydarzył się i przełomowy występ w nocnym programie Davida Lettermana. Brzmienie utworów na „Eagulls” niech posłuży za najlepszą odpowiedź na pytanie dlaczego wykonanie „Possessed” w „Late Night Show” dalekie było doskonałości. Weźmy dla przykładu takie „Hollow Visions”, fragment debiutujący przy okazji albumu. Kawał ostrego jak papier ścierny post-punka z gitarami, w których nowo-falowa przestrzeń wprost zagryza się z atakującym uszy, blisko-noise-rockowym jazgotem. Eagulls generują rodzaj hałasu, przy jakim jedyną słuszną opcją jest podkręcenie głośności. Są zespołem napieprzającym trochę na jedno kopyto, ale robiącym to na tyle dobrze, że drugi, trzeci i czwarty numer w podobnym stylu dalej cholernie nam się podoba, a piąty i szósty będzie co najmniej mile widziany. Jakże cudownie skutkuje ta mieszanka energii, pasji i złości w rozsadzającym na kawałeczki „Footsteps”, męczonym i katowanym chyba do ostatniego tchu zdesperowanego wokalisty George’a Mitchella. Przyjemnie jest dać się zmieść na koniec przez ścianę dźwięku w „Soulless Youth”. Wyróżnia się ponadto wśród tej inspirującej młócki opatrzone teledyskiem „Tough Luck”, rzecz chyba w zestawie najbardziej sięgająca stanów melodyjnej przebojowości. Dostaliśmy więc dobry, mocny, nieokrzesany debiut. Testostereonowy zastrzyk dla fanów ciekawszego punk rocka. Zestaw rozedrganych emocji, wkurwień, wątpliwości i wyżyć.
Nowa siła białasowskiego, gitarowego grania nadciągnęła z Leeds. Podobnie jak koledzy ze Spring Offensive, chłopaki z Eagulls dorastali w naszych oczach za sprawą poszczególnych nagrań, EP’ek i singli. Był swojego czasu ręcznie napisany list, który dedykowali „wszystkim plażowym zespołom ciągnącym sobie wzajemnie chuja”. Był entuzjazm towarzyszący pojawieniu się kawałków takich jak „Moulting”, „Possessed”, „Nerve Endings” albo „Tough Luck”. Przydarzył się i przełomowy występ w nocnym programie Davida Lettermana. Brzmienie utworów na „Eagulls” niech posłuży za najlepszą odpowiedź na pytanie dlaczego wykonanie „Possessed” w „Late Night Show” dalekie było doskonałości. Weźmy dla przykładu takie „Hollow Visions”, fragment debiutujący przy okazji albumu. Kawał ostrego jak papier ścierny post-punka z gitarami, w których nowo-falowa przestrzeń wprost zagryza się z atakującym uszy, blisko-noise-rockowym jazgotem. Eagulls generują rodzaj hałasu, przy jakim jedyną słuszną opcją jest podkręcenie głośności. Są zespołem napieprzającym trochę na jedno kopyto, ale robiącym to na tyle dobrze, że drugi, trzeci i czwarty numer w podobnym stylu dalej cholernie nam się podoba, a piąty i szósty będzie co najmniej mile widziany. Jakże cudownie skutkuje ta mieszanka energii, pasji i złości w rozsadzającym na kawałeczki „Footsteps”, męczonym i katowanym chyba do ostatniego tchu zdesperowanego wokalisty George’a Mitchella. Przyjemnie jest dać się zmieść na koniec przez ścianę dźwięku w „Soulless Youth”. Wyróżnia się ponadto wśród tej inspirującej młócki opatrzone teledyskiem „Tough Luck”, rzecz chyba w zestawie najbardziej sięgająca stanów melodyjnej przebojowości. Dostaliśmy więc dobry, mocny, nieokrzesany debiut. Testostereonowy zastrzyk dla fanów ciekawszego punk rocka. Zestaw rozedrganych emocji, wkurwień, wątpliwości i wyżyć.
4. The Antlers – Familiars
Brzmienie utworów na ostatnim albumie grupy Petera Silbermana nie jest ani trochę wymagające, nie przynosi
bólu, silnych przeżyć raczej też nie. No chyba, że do takowych zaliczymy
poczucie totalnego komfortu. „Familiars”
jest bowiem płytą „wygodną”, miękką i melodyjną, ale przy tym nie tracącą ani
trochę pod względem głębii. Tylko nielicznymi miejscami smutną, ale jedynie na
tyle, byśmy mogli nazwać ją piękną, a momentami autentycznie wzruszającą. Taki
moment dostajemy zresztą od samego wejścia za sprawą singlowego rozklejacza
czyli „Palace”. Utwory takie jak „Intruders”, „Parade” czy „Director” nie
zaskakują, bo nie muszą. Grunt, że stanowią esencję eleganckiego,
wyrafinowanego indie popu. Ogromnym bonusem jest poza tym ukryty pod dwójką,
siedmiominutowy „Doppelgänger”, kompozycja spowita mrokiem, ciekawie odsyłająca
do początku lat 90. i czytelnie przywołująca wykonawców spod znaku sadcore/slowcore.
To jednak zagranie celowe, nie zmieniające faktu, iż na „Familiars” The Antlers odeszli już całkiem daleko od chowania się
w pustym pokoju. Padają tu
przecież słowa: "And I can feel the
difference when the day begins, like all I know is, "This year will be the
year we win" dowodzące, że z wyważonym optymizmem jest im całkowicie do
twarzy.
3. Weezer – Everything Will Be All Right In The End
Na „Everything Will Be All Right In The End” nie
dziwi sama obecność świetnych kawałków, co raczej wzorowa równość materiału, o
którą nikt by już dziś Weezera nie
posądzał. Znając tegoroczny krążek można ulec wrażeniu, że wszystko co
wydarzyło się w ciągu ostatniej dekady było ze strony Riversa i spółki zwyczajnym lenistwem. Ten album mogli popełnić w dowolnym
momencie po „Pinkertonie”. To nie żadna stylistyczna wolta, a
typowy Weezer, ale w postaci optymalnej. „The British Are Coming” jest
ich najbardziej udanym Beach Boysowym kawałkiem od czasu „Holiday”. Pogwizdywane „Da Vinci” z bezpruderyjnie przebojowym refrenem, bazującym na dowcipnie
romantycznym tekście zapętla się na
długo. „Ain’t Got
Nobody” to świeżość i luz, rock’n roll w
wyjątkowo chwytliwym wydaniu. „Zielono Albumowa” „Lonely Girl” opiera się na rymach niemal podręcznikowych, ale co z tego skoro
jest kolejną trafioną, czysto hedonistyczną w piosenkowym sensie produkcją,
zagraną na odpowiednim wykopie? Dzieło wieńczy pomysłowa, w dużej mierze
instrumentalna trylogia. I tu znów szkolna piątka, zwłaszcza za wyciskające
łezkę „Anonymous”. Kto się nie ugnie pod „I don’t even know
your name, No, I don’t know the words to say so….” ten nigdy nie był nastolatkiem zakochanym w jakiejś bliżej nieznanej,
anonimowej koleżance. Kwartet z Los Angeles przygotował wreszcie długo
wyczekiwany materiał z jajami, garść piosenek godną starego Weezera z
lat 90, lepszą może nawet od „Green Albumu” z 2001 roku. „EWBARITE”
to należna rekompensata dla fanów i wszystkich Weezerowych entuzjastów,
ale też krążek, który powinien spodobać się każdemu miłośnikowi power
popu czy wszelkich odmian melodyjnego rocka.
Kto wie z czym wyskoczą za dwa albo trzy lata? Co wymyśli Rivers by
ponownie zinfantylizować oblicze zespołu? Póki co cieszmy się z unikalnego
momentu realnej chwały jego grupy. Kto wie, czy drugi taki kiedykolwiek się
jeszcze powtórzy?
2. Sun Kil Moon - Benji
1. Joyce Manor - Never Hungover Again
2. Sun Kil Moon - Benji
W pierwszym utworze na “Benji”
Mark Kozelek obiecuje śpiewać imię swej tragicznie zmarłej kuzynki Carissy
przez wszystkie morza. Dokładnie po tych słowach, jakby na przypieczętowanie
deklaracji, spod jego gitary wypływa przepiękna melodia, kluczowy muzycznie
moment całej piosenki. Chwilę później lider Sun Kil Moon z obezwładniającą szczerością przyznaje, że rzeczą bez
jakiej nie mógłby żyć jest miłość swojej matki. Z grobowo poważnego „Truck Driver” o wujku, który spłonął żywcem we własne urodziny pozostaje w pamięci
szczególnie jedno optymistyczne zdanie. „And
babies were crying, Kentucky Fried Chicken was served, And that's how he
would've wanted it, I'm sure”. W “Jim Wise”
najważniejsza jest myśl, iż przyjaciel ojca Marka zabił swoją żonę, bo kochał ją zbyt mocno, by pozwolić jej na
cierpienie. Nieważne czy Kozelek
śpiewa o kolejnej śmierci, swoim kumplu Benie
Gibbardzie („My Friend’s Ben”), wylicza szczegółowe relacje z płcią
przeciwną począwszy od najmłodszych lat („Dogs”), czy po swojemu snuje
refleksje na temat licznych tragedii mających miejsce w USA („Pray For Newtown”). Wszystkie te kawałki pochłania się z ciekawością, niczym najlepsze
opowiadania. I nie ma tu u słuchacza mowy o zdystansowaniu się. Albo jesteśmy w
nich na całego, albo suniemy przez długą, suchą pustynię. W podsumowaniu
piosenek, w kontekście „Micheline” pisałem o oddawaniu przez kompozytora najwspanialszego hołdu zmarłym. Ta
sztuka ex-wokaliście Red House Painters
udaje się jeszcze kilkukrotnie, a partycypowanie w jego wynurzeniach chwyta za
duszę niezliczoną ilość razy. Jak sam wyznaje: „nie jest tym, który się modli, ale tym, który gra i śpiewa”. Może
to właśnie dlatego.
1. Joyce Manor - Never Hungover Again
Trzy lata temu Joyce
Manor mogli się szczycić najbardziej elektryzującym, maksymalnie
przebojowym w swej treściwości i energii debiutem na współczesnej punkowej
scenie. Przesłanki ku zostaniu Jawbreakerem
obecnej dekady były dla nich jak najlepsze, a dziś, kiedy można już cokolwiek
zweryfikować, wydają się jeszcze bliższe spełnienia. Kultowość w jaką powoli
obrastają Kalifornijczycy znajduje swoje uzasadnienie przy okazji 19-minutowego
„Never Hungover Again”. Piosenki na
trzeciej płycie młodzieńców z Torrance traktują o niedopowiedzianej miłości,
rozstajach uczuciowych dróg (symbolizowanych prozaicznie przez koniec lata),
ponownym zakochiwaniu się, żałowaniu czegoś i zapominaniu. Typowe, zawsze
aktualne problemy dorosłej i nie dorosłej młodzieży, tematyka bez dna, w ich
wykonaniu ma swój urok. Zdarzyło mi się napisać, że nikt nie ujął kwestii uczuciowego
rozczarowania lepiej niż Joyce Manor
w powalającym, hymnicznym „Leather Jacket” stanowiącym kwintesencję
współczesnego, emocjonalnego punk rocka. Nadal uważam ponadto, iż
niczyje łkanie („everything reminds me of
youuuu”) nie było tak zajebiste jak Barry’ego
Johnsona w „Beach Community”, a „Constant Headache” wykonywane na
koncertach nawet przez Conora Obersta i Desaparecidos jest już
nieodwracalnym klasykiem w dziedzinie punkowych piosenek o damsko-męskich
relacjach. Na „Never Hungover Again”
talent do układania i wyrażania tego rodzaju doznań nie ulotnił się, choć ostre
kontury zostały nieco złagodzone przez czucie „najlepszej wakacyjnej płyty tego
lata”. Zważywszy jednak, że mowa o Joyce
Manor, to wakacje i lato wcale nie muszą oznaczać wyłącznie lekkich
klimatów. Refleksję z wyczuwalnym posmakiem smutku i bezsilności niesie „End Of The Summer”. Gorzkim szlochem jest „Falling In Love Again”, w którym możemy
posmakować tak wyczekiwanych desperackich wokali Barry’ego, najintensywniejszy stan osiągających kilka chwil później
w „Catalina Fight Song”. Dziś pop punkowa młodzież jawi się
znacznie bystrzejszą, bardziej „oczytaną” niż dziesięć i dwadzieścia lat temu.
Już na „Of All Things...” JM sięgnęli po kaliber zwący się The Smiths. Dziś również nie wahają
się, by go użyć, ze sporym wdziękiem i skutecznością zresztą, w nie
przekraczającym progu dwóch minut „Heated Swimming Pool” na słodki koniec. Zakładając
na pierwszą płytę (czysty punk) filtr z wnoszącej kilka zmian
drugiej (brytyjskie i amerykańskie indie), nie zabijając własnej
charyzmatycznej istoty zespołu i dodając więcej słońca otrzymujemy „Never Hungover Again”. 19 minut,
ulotnego pod więcej niż jednym względem, przebojowego grania w około-punkowym
stylu pierwszej połówki bieżącej dekady. To płyta niewinna jak dziecko, ale pod
jakimś względem ważna, mocna i definitywna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz