sobota, 7 lutego 2015

Podsumowanie 2014: albumy 22-11




22. Bohren & der Club of Gore - Piano Nights

Fortepianowo-saksofonowy towarzysz na długie nastrojowe noce. Mroczny ambient i zadymiony jazz dogadują się tu w swej pociągającej posępności. Rolę dostojnego sekundanta przyjmuje zaś wibrafon. W tego rodzaju muzyce każdy dźwięk odgrywa ogromną rolę. Nawet pojedyńcze uderzenia w bębny czy skromne klawiszowe wstawki mogą bardzo efektywnie przerzedzić klimatyczną syntezatorowo-basową przestrzeń. Całość jest tak zwarta, że nie zwróciłbym nawet uwagi, gdyby dajmy na to pod numerem trzecim i siódmym znalazły się dwie dokładnie takie same same kompozycje. Muzyka Bohren & Der Club Of Gohre wymyka się jednak kategorii nudy, a monotonnia nie przeszkadza, bo te instrumentalne kombinacje są na tyle dobre, że rozsmakowywanie się w nich musi trwać długo i namiętnie. Zejście poniżej jednej godziny nie wchodziło w grę.  


21. Francis Harris – Minutes Of Sleep

Wejście Harris ma spokojne, chilloutowe wręcz, ale już tu, w czterech pierwszych utworach drzemie niebywała klasa. Od szumiącej neo-poważki, przez docierający tajemniczo spod wodnych głębin jazz, po mikroskopijny house. Swobodny tok albumu przełamany zostaje za sprawą najbardziej zapamiętywalnego, głównie z uwagi na soulowe kwestie wokalne Gry Bagøien, „You Can Always Leave”. Po nim Amerykanin już na dobre zapuszcza się w głębokie wody minimalistycznej elektroniki i ambientu oraz nakręca prężny (czasem tańczący) warsztat stukań, bitów czy sampli. „Leland” z 2012 roku Francis nagrał po śmierci ojca. „Minutes Of Sleep” powstał jako swoisty hołd dla nie żyjącej już matki. Wykwintność omawianego albumu jest bezdyskusyjna. Życzmy jednak temu muzykowi, aby kolejne preteksty do tworzenia świetnych krążków były dla niego mniej ponure.


20. The War On Drugs – Lost In The Dream

"cross the bridge, to redefine your pain, the answer is in your heart"

Adam Granduciel wydał w tym roku ponad godzinę pięknej, głębokiej muzyki opartej na amerykańskich klasycznych wzorcach i wysoce imponujących kompozytorskich zdolnościach. Dylan, Springsteen, czy nawet wypunktowani przez recenzenta pitchforka Tears For Fears i Rod Stewart zostali twórczo zaabsorbowani do muzycznego krwiobiegu artysty. Ich udział w tej zacnej mieszance heartland-rocka, americany, ambientu i szeroko pojętego romantycznego popu jest mocno zauważalny, choć rozłożony do odpowiednich proporcji. „Lost In The Dream” posiada tylko jeden typowo singlowy, ekspresyjnie buchający hookami moment, czyli doskonały „Red Eyes”. Cała reszta odcina się od podobnej impulsywności, tworząc cierpliwy, równy, naszpikowany detalami zestaw. Gdzieś pomiędzy spokojną przebojowością i szlachetnym albumowym rozwlekaniem jest jeszcze „Eyes To The Wind”, a zadatek na porządny hit ma też „Burning”. Nie zmienia to jednak faktu, że trzecia pozycja w katalogu The War On Drugs należy do albumów zachwycających poprzez długie, doszlifowane formy. Największym atutem jest tu precyzyjnie dawkowane melodyjne bogactwo oraz emocje docierające w sposób wybitnie dojrzały i nienachalny.


19. Tigers Jaw – Charmer

Wokalista-gitarzysta i dziewczyna za klawiszami. Nerwowe dzieciaki piszące piosenki o emocjonalnych konfliktach w stających pod znakiem zapytania związkach. W tym roku stało się z nimi coś dziwnego. Konfiguracja gwiazd na niebie okazała się chyba wyjątkowo sprzyjająca, wena nawiedziła młodych muzyków, po czym wydostała się na zewnątrz już jako przetworzony element składowy dwunastu kapitalnych kompozycji. Nie powinno być to nic nadzwyczajnego, ale przyjrzyjmy się choćby „Divide”, jakiż tu panuje rytm! Nastrój, muzyka, słowa - jak wszystko to po kolei, harmonijnie się ze sobą układa. Zespół dodaje kolejne melodie, potęguje atmosferę, a wszystko dzieje się jakoś tak... samo. Zewsząd czuć poza tym twórczą energię. Nie ważne czy mowa o posępnie rozwijających się „wolnych” w rodzaju kawałka tytułowego, pop-rockowych perełkach a la „Teen Rocket” czy finezyjnie rockowych trackach pokroju „Slow Come On”. „Charmer” należy dać być może kilka szans, choć jestem pewien, że prędzej czy później wprawione ucho uchwyci tę tajemniczą chemię, to klasyczne „coś”, ten magiczny środek, dzięki któremu cała płyta iskrzy, a niemal każdy numer w jakiś sposób urzeka.   


18. Future Islands – Singles

"those winter days, those winter nights, those days and nights, come see me through"

Obiło mi się gdzieś po uszy, że „Singles” wcale nie jest tak singlową płytą, a „Seasons (Waiting On You)” to jedyny pochodzący z niej kawałek, który spełnia postulat solidnej przebojowości. Otóż, nie. Nie zgodzę się niemal wzorowo, bo pewnie to kwestia gustu, ale dla mnie wszystko co fajne zaczyna się tu już po dość nudnawym indeksie pierwszym. O niebywale roztańczonych hookach „Spirit” pisałem a propos najlepszych kawałków roku. Naprawdę szkoda, że to nie do tej piosenki Herring tańczył u Lettermana. Świetne klawiszowe motywy i motywiki sypią się zresztą z niemal każdego numeru. Jeden z nich skutecznie urządza chociażby całe „Doves”. Początek “Back In The Tall Grass” sugerowałby jakieś stare, wesołe The Cars, ale im dalej w las tym więcej Future Islands i coraz więcej dodawanych elementów, składających się na absolutne popowe dobro. Spokojna, urodziwie melodyjna indietronica sączy się z „A Song For Our Grandfathers”. „Light House” z serią bitów, żywą gitarą i kolejną porcją syntezatorowych kolorów wpisuje się w ich sprawdzoną receptę nakładania na siebie kilku trafionych pomysłów. „Like The Moon” czy „Fall From Grace” prezentują wspaniały wachlarz post-eightiesowej romantyki, no i tak dalej... Czwartym albumem amerykańska kapela odwaliła kawał materiału na swoje przyszłe „Greatest Hits”.


17. Owls – Two

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że bracia Kinsella wspaniałą muzykę tworzą od zarania dziejów, faktycznie zaś od połowy lat 90. Nie myliła się garstka starych, oddanych fanów Joan Of Arc, Cap’n Jazz, American Football, Owls, Make Believe oraz pozostałych projektów, w których współtworzeniu udział brali Tim i Mike. Laury powszechniejszego uznania przyszło tym zdolnym panom zbierać jednak dopiero w 2014 roku za sprawą reaktywacji dwóch ze wspomnianych grup, nawracającej mody na emo oraz w jednym przypadku, po wydaniu całkiem nowej płyty. Stare Owls jest dziś kultowe, nowe nie upada wcale daleko. Cóż po 13 latach przerwy skoro ci ludzie tworzyli wspólnie przez cały czas, pod innymi nazwami, w różnych kombinacjach? Owls to dla przypomnienia ten sam skład co Cap’n Jazz, ale bez Daveya von Bohlena, który w 2000 roku przewyższał kolegów popularnością liderując The Promise Ring. Choć dziś, kwartet mógł równie dobrze wydać ten album pod nazwą Joan Of Arc, to 14 lat temu math-rockowe, ale zdecydowanie bardziej-jednak-piosenki „Sów” całkiem się różniły od eksperymentów sygnowanych podpisem JOA. Błyszczące momenty nowej płyty na czele z zapowiadającym ją „I’m Surprised…” uderzają w estetykę „Owls (2000)”, „Life Like”, singla „Meaningful Work” czy niektórych fragmentów „Boo Human”. W ruch idą podobne, grubo szyte, w skomplikowany sposób uzupełniające się melodie trzech nietuzinkowych muzyków, których współpraca potrafi dać efekty całkowicie nieprzewidziane. Kinsella plus Zurick plus zwłaszcza Victor Villarreal równa się oczywista gitarowa uczta


16. The Juan MacLean – In A Dream

"don't play your games here anymore, because heaven knows what the heavens know"

Taneczne parkiety ponownie wymiecione przez reprezentantów DFA. Zabójczym, ośmiominutowym „A Place Called Space” John i Nancy wchodzą w uczciwe konkury z progresywnym synth-popem Todda Terje. „Here I Am” wskrzesza stary dobry rok 2008 i najbardziej błyszczące momenty Cut Copy. Za sprawą „Love Stops Here” duet bardzo kreatywnie wyręczył w nagrywaniu nowej muzyki New Order. Niech nikogo nie zwiedzie łatwość dokonywania przeze mnie odniesień. „In A Dream” to nie tylko cwane kopiowanie, a kapitalnie skonstruowany materiał nieomylnie wypełniony arcy-chwytliwymi singlami. Jak doskonałe piosenki pisać w house’owej czy electro-popowej stylistyce dowodzi „You Were A Runaway”. „Running Back To You” znów każe przywoływać czyjeś nazwisko i jest to tym razem Jessie Ware, która nie odpuściłaby zapewne, by zrobić z tego kawałka słuszny radiowy hit. Na wysokości szóstego „I’ve Waited So Long” łapię się za głowę, ile oni mają pomysłów na refreny i pierwszego sortu produkcję?! A dalej jest jeszcze zgrabna „Charlotte”, samoprzylepny „A Simple Design” i grube dziesięć minut „The Sun Will Never Set On Our Love”. Cytując użytkownika Rate Your Music – “Dance yrself clean to the new DFA standard.


15. Modern Baseball – You’re Gonna Miss It All

Jak bardzo źle musi brzmieć połączenie Daniela Johnstona z Blink 182? Dziwna sprawa, ale wcale nie najgorzej. Modern Baseball to z jednej strony chłopaczki w czapkach z daszkiem, z drugiej wrażliwcy pogrywający balladowe lo-fiBrendana Lukensa i spółkę lata świetlne dzielą od znanego do tej pory przeciętnemu odbiorcy pokolenia pop-punkowców, od którego odrożnia ich chociażby nieco większa dojrzałość. Panowie śpiewają nam o piątkowych nocach, związkach i różnych bzdurach typowych dla młodych ludzi, ale wystarczy zerknięcie jednym uchem na takie „Broken Cash Machine”, aby zauważyć, że jednak inaczej, zupełnie inaczej. Gorzkie piguły czy słodki pudding? Oczywiście jedno i drugie.  Jak tu nie mieć serca dla uroczo szczeniackiego, ale niegłupiego songwritingu kolegów Brendana i Jake’a? Sympatii do rzucanych w manierze emocjonalnego buntu fucków i porządnych gitarowych melodii? Skamleń na temat dziewczyn, z którymi się zerwało oraz pozornych zwycięstw w radzeniu sobie samemu? No nie da się.


14. HTRK – Psychic 9-5 Club

Minimalizm, precyzja, mrok, uczuciowość, smutek. To słowa klucze dla wybornie klimatycznego trzeciego albumu HTRK. Głos Jonnine Standish, jakby niezdolny do wydobywania linii wokalnych brzmiących choć trochę optymistycznie, w każdym utworze obezwładnia jakąś hipnotyczną frazą czy zdaniem. „Im in love with myself”, „Im’ gonna love you much better”, „love is distraction”. I to przy nocnych, szorstkich teksturach Nigela Yanga w zupełności wystarcza. Nastroje z „9-5 Club” odbijają się niemrawo między alienacją a miłością, czy może raczej jej potrzebą. Uwodzenie jest niezaprzeczalne, chociaż odbywa się raczej w atmosferze chłodnej i tajemniczej.


13. The Sunlit Earth – Same Old Story

"run, run, run away until you reach the blind street, I don't know if it make my heart stop, or if it make, my heart beat"

Albumy takie jak “Same Old Story” z bolesną skutecznością odsłaniają absurdalność rodzimego rynku muzycznego. Tu wszystko już dawno wywrócono do góry nogami. Oto wychodzi świetna płyta naszpikowana gitarowymi hitami, raczej popowa. Trafia naturalnie do wora z alternatywą, w radiu o single z niej nikt się nie upomina, doskonałe piosenki nie mają prawa zagościć tam, gdzie może jeszcze w latach 90. byłoby dla nich miejsce, czyli na listach przebojów. Łatka „alternatywy” przyszywana jest u nas chyba wszystkiemu co zawiera w sobie jakość. W radiostacjach tymczasem ciężko o usłyszenie czegoś nowego, polskiego z dobrą melodią. Chłopaki z Giżycka zaproponowali na swoim debiucie dwanaście barwnych, różnych od siebie kawałków, z których każdy w jakiś sposób chwyta żywą energią i pomysłami. W „Right-About Turn” udaje im się stworzyć wrażenie nieprzystępności ledwie przez kilkanaście sekund. Zwrotki bardzo szybko zostają oswobodzone z brudu, utwór z jednej strony dąży do harmonii, ale z drugiej pęcznieje od podskórnego nerwu. Kwitnącą kompozycyjnie, podnoszącą na duchu „Amnesię”wychwalałem już dwa razy. „Fish Without Water” to niepoprawnie roztańczona sekcja i krzykliwy bunt w refrenie. „20 Years & 20 Days” zanurza się na kilka metrów w grobowym post-punku, ale i tu nie udaje się pogrzebać nośnego potencjału. „Rotten Feelings” (trochę buzzcocksowe w zagrywkach?) i “Little Screamer” częstują wyśmienitym college-rockiem. “Under My Eyelid” w niezłym stylu przypomina o starym, zużytym new-rock revolution. Znalazło się też miejsce dla znanych od dawna „Same Old Story” i „There’s Something In The Air” czyli łagodzącej balladki oraz killera a la dawne Radiohead.


12. Spoon – They Want My Soul

Spoon wyrobili sobie styl i renomę w taki sposób, by na wysokości kolejnych albumów już nikt nie musiał od nich wymagać zmian ani rewolucji. Jeśli grupa Britta Daniela nagra coś bardzo swojego, to w zasadzie wystarczy. Kawałki z „They Want My Soul” można śmiało posegregować i poprzydzielać do kilku wcześniejszych, kluczowych płyt zespołu z Texasu. Surowo otwierający „Rent I Pay” na „A Series Of Sneaks”. Ostro rytmiczny i pozytywny „Let Me Be Mine” oraz obłędnie przebojowe „New York Kiss” na wypełnioną melodiami „GaGaGaGaGa”. „Rainy Taxi” i niemal jazzowe „I Just Don’t Understand” do nastrojowego momentami „Girls Can Tell”, gdzieś przy niezapomnianym „Chicago At Night”. Tytułowe „They Want My Soul” i singlowe „Do You” właściwie wszędzie, bo i tak wszędzie robiłyby za gwóźdź programu. Czy wobec tego ostatni krążek Spoon ma jakiś własny charakter? Czy w 2017 powiemy, że któryś utwór z ich kolejnego albumu pasowałby na „They Want My Soul”? Nie wiem i średnio mnie to interesuje w momencie, gdy mogę się cieszyć całą serią w pełni wartościowych kompozycji ich autorstwa. Przynajmniej połowę tych piosenek zapamiętam i będę nucił na równi z poprzednimi, bo lata lecą, a oni wciąż ani trochę nie słabną. Czapki z głów, łyżki w dłoń!     


11. Alvvays – Alvvays

"forget the invitations, floral arrangaments and bread makers"

„Alvvays” to  optymalna płyta z gatunku refrenowo-zwrotkowych. Coś jak zeszłoroczne, niedocenione Surfer Blood. Polecam puszczać sobie te utwory, przy jednoczesnym spoglądaniu na ich teksty. Taki zabieg pozwala w sporym stopniu zrozumieć piosenkowy zmysł Molly Rankin. Można wręcz zgadywać, który wersik przyniesie kluczowy wokalny hook? Dajmy na to w „Party Police”, gdzie blondyna rozmiękcza już pierwszym „walking through the treees”, następnie tęsknym „you don’t have to leave...” i przynoszącym słodko-gorzkie pocieszenie „we could find comfort in debauchery”.  Nie mniejszy talent do dźwięcznych akordów posiadł zresztą gitarzysta Alec O’Hanley. Współpraca tych dwojga to witaminowa bomba dla melodycznych fanatyków. Jak nie ona refrenem, to zaraz on jakąś solówką albo zagrywką i tak na zmianę... Do tego ta retro-brzmieniowa oprawka, podkreślająca i tak niemałe walory  „Adult Diversion”, „The Agency Group” czy cudownie wakacyjnego „Atop a Cake”. Pasjonująca troska o melodię i serwowanie miłosnych perypetii w wyjątkowo beztroskich formach, czynią z Kanadyjczyków chyba najlogiczniejszych w tej chwili spadkobierców kapel ruchu C86

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz