środa, 22 lipca 2015

The Chills - The Lost EP (1985)











6

Sześć kawałków, które zaginęły, po czym odnalazły się i z niewielkim opóźnieniem zostały ostatecznie szczęśliwie wydane. Tego rodzaju historie nie należą w muzyce do rzadkości. Właściwie nie ma w nich nic specjalnego. Darując więc sobie dalszy wstęp, przejdę do meritum.

„The Lost EP” brzmi jak typowe wydawnictwo z odrzuconymi nagraniami. Takie, na którym można sporadycznie znaleźć fragmenty pełnowartościowe, udane albo chociaż interesujące. Część utworów na tego rodzaju płycie na bank stanowić będą numery kombinowane, dziwaczne ciekawostki, jakie trudno wcisnąć na jakikolwiek poważny album. Z drugiej strony, na pewno pojawi się na niej także muzyka nagrana na totalnym luzie, zrodzona z czystej radości grania. Teoretycznie, „Zagubione EP” Chillsów to nie do końca krążek z odrzutami czy b-side’ami. Praktycznie, tak się w każdym razie prezentuje.

Pierwszy na liście ścieżek „This Is The Way” należy do kategorii utworów udanych. Co prawda przy „Pink Frost”, „Rolling Moon” ani nawet „Doledrums” w żadnym wypadku nie leżał, ale melodia wokalu Phillippsa śpiewającego w zwrotkach o wypełnianiu głowy alkoholem, komiksami i narkotykami ma w sobie coś klimatycznego. „Never Never Go” to przyjemnie wpadający w ucho rzadki przejaw szybszego grania w ich wykonaniu. Pop punk z pokręconym klawiszowym mostkiem. Kategoria – „radość grania”. „Don’t Even Know Her Name” sprawia wrażenie napisanej na kolanie, pozytywnej i nieszkodliwej, ale też niezbyt treściwej, niespełna dwuminutowej gimnastyki. 

W "Bee Bah Bee Bah Bee Boe” Martin i spółka odpływają w rejony refleksyjnej szanty. „Whole Weird World” potwierdza dla odmiany, że szczypta upiornego gotyku użyta przez The Chills może przynieść intrygujący efekt, a nazwa grupy wcale nie jest do końca przypadkowa. Można się tu Nowozelandczyków na poważnie przestraszyć, gdyż brzmią zupełnie tak, jakby odprawiali seans spirytystyczny, jako medium używali siebie samych, a po całkowicie sukcesywnym nawiedzeniu, kierowani tajemniczą siłą grali stosowne do sytuacji dźwięki. Ciekawie wypada ostatni numer, „Dream By Dream”, w którym panowie próbują robić psychodeliczną rock operę z elementami onirycznego storytellingu, co zdecydowanie wpisuje się w szufladkę z sympatycznymi dziwactwami, powstałymi zapewne po jakichś grzybach. Mi kojarzy się to poza tym nieco z fragmentami „The Top” innego anglojęzycznego zespołu na C

Całą EP'kę traktuję  z przymrużeniem oka jako chwilę oddechu kapeli i kilka szkiców popełnionych na boku. Da się tego słuchać, można czerpać przyjemność. Wrażeń estetycznych zalecam jednakże szukać u nich na innych wydawnictwach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz