czwartek, 16 lipca 2015

The Chills - Rolling Moon (1982)












Na początku lat osiemdziesiątych, z dala od oczu wielkiego świata, rozpoczęła się mała popowa inwazja. Niepozornie, ale momentami bardzo skutecznie wymierzona w nowozelandzkie listy sprzedaży i radiowe rozgłośnie. Ofensywę podjęła garstka grup skupionych wokół wytwórni Flying Nun Records. Niedysponujące dużymi środkami finansowymi kapele uderzały za pomocą najprostszego z oręży – napakowanych gitarowymi hookami singli.

Pierwszego przełomu dokonali The Clean ze swym chłopacko-harcerskim „Tally Ho!”. Lo-fi’owa piosenka o niemal dzięcej, zaskakująco zaraźliwej melodii dotarła do #19 miejsca krajowego rankingu, wyprzedzając między innymi „Kids In America” Kim Wilde i „Happy Birthday” Steviego Wondera. Na mapkę niezależnego rocka wkraczało zjawisko znane jako Dunedin sound. Pierwszym z dwóch jej najbardziej prominentnych przedstawicieli był wspomniany już zespół Davida Kilgoura. Drugim i tym prawdopodobnie ważniejszym, za chwilę mieli stać się prowadzeni przez Martina Phillippsa koledzy ukryci pod równie nieskomplikowaną nazwą The Chills.  

W debiutanckim „Rolling Moon” panowie afirmowali beztroską, niekończącą się przygodę. Śpiewali o zielonej trawce, błękitnym niebie i zachodzącym fioletowym słońcu. Kiedy Martin twierdził, że takie spędzanie czasu jest pretty cool, to faktycznie coś musiało w tym być. Gitary brzęczały, melodie rozkwitały, wokale oddawały młodą pasję i hymniczne zacięcie. Raźne pogwizdywanie, zakręcone klawisze, a także pobrzmiewający w tle tamburyn idealnie uzupełniały ogromnie witalną, psychodeliczno popową kompozycję. Kawałek prezentował się jako więcej niż wyśmienity kompan dla „Tally Ho!” Cleanów.  

W „chartsach” stanęło na niezłej pozycji #26. W tym momencie projekt Phillippsa jednak dopiero nabierał rozpędu. Wesoły, co nie miara udany debiut singlowy poprzedzał ukazanie się utworu o diametralnie odmiennym, przenikająco mrocznym klimacie. Tu zaczynały się prawdziwe dreszcze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz