sobota, 4 lipca 2015

Ride - Going Blank Again (1992)











8

Rok 1992 w muzyce shoegaze okazał się pewną luką pomiędzy rocznikami, w których kolejno wydawano albumy uznawane dla gatunku za najważniejsze. W październiku 1990 zabłysnęli ze swym debiutem Ride, na jesieni 1991 My Bloody Valentine z „Loveless”. Wybitne dzieło Slowdive miało ukazać się zaś dopiero w roku 1993. Tymczasem 1992 pozostał głównie rokiem udanych płytowych powrotów. 

Andy Bell i Mark Gardener nie próżnowali po wydaniu “Nowhere”. Przez dwa lata pomiędzy krążkami długogrającymi nakładem Creation Records w postaci singli i EP’ek do sklepów trafiały nagrania Ride znane wcześniej, wycięte z albumu („Kaleidoscope”, „Vapour Trail”), ich wersje koncertowe oraz piosenki do tej pory nieprezentowane (EP’ka „Today Forever”). Zespół z Oxfordshire odbył również intensywną trasę koncertową, między innymi po Japonii, Francji i Australii. Pierwszym zwiastunem nowego albumu okazał się długi, ośmiominutowy utwór „Leave Them All Behind” wydany jako singiel 10 lutego 1992 roku. Podczas gdy nagrania na EP „Today Forever” mogły niepokoić fanów głośnego shoegaze’owego oblicza kapeli gładszym niż dotychczas brzmieniem, kompozycja promująca krążek „Going Blank Again” w pewnym stopniu przywracała zespół na łono epickich wyjących gitar, dynamicznego bębnienia i neo-psychodelicznej harmonii wokalnej. Zwłaszcza blisko dwu-minutowe hałaśliwe outro wskazywało na bliskie pokrewieństwo z wyczynami Sonic Youth i My Bloody Valentine.

Miesiąc później światło dzienne ujrzała cała, jedenaście minut dłuższa, a także w jakimś sensie ambitniejsza od debiutu płyta. Miano nieodwracalnego klasyka i opus magnum Ride na zawsze przylgnęło do „Nowhere”, nie da się jednak ukryć, że ambicje i pomysły Bella i Gardenera większe były w 1992. W całkowitej opozycji do pierwszego singla ustawiał się charakter drugiego. W „Twisterelli”, utworze przypominającym tym razem twórczość kolegów z wytwórni - Teenage Fanclub, kwartet uchwycił pogodną power-popową piosenkowość. Beztroska pobrzmiewała zarówno w bezpośredniej melodii, jak i linijkach tekstu: „Slip away and out of sight, feel the magnet of a night”. Również zawarte na „Going Blank Again” nagranie „Making Judy Smile” z równym powodzeniem mogłoby się znaleźć na „Bandwasgonesque” Szkotów. W „Cool Your Boots” grupa potwierdzała z kolei, że wśród wiodących nazw shoegaze’u to wyłącznie oni, nie MBV, Slowdive czy Pale Saints oferują muzykę całkowicie skierowaną ku młodemu odbiorcy, nastawionemu na rockową energię, świeżość, hałas i wrzenie krwi w żyłach. Gitarowe partie i eskapady perkusji połączone z refleksyjnymi wokalizami Andy’ego Bella robią imponujące wrażenie do dziś.    

Niemal cały drugi album Ride brzmiał tak, jakby zespół chciał udowodnić, że nie jest jedynie produktem mody na trzeszczące gitary i patrzenie w buty. Już wcześniej Bell odcinał się od przynależności do sceny, a samo pojęcie „shoegazing” określał jako nudny znacznik, pozostając tej opinii wierny przez kolejne lata. Na całe szczęście, kapela nie dokonywała obrotu o 180 stopni, próbowała jedynie wytężyć całą swoją kreatywność, by pozostając sobą rozwinąć skrzydła, napisać ciekawsze kompozycyjnie, różnorodne piosenki i nie opierać się wyłącznie na klimatycznej otoczce. „Nowhere” była płytą doskonałą, ale raczej z gatunku tych spontanicznych, pierwszych, opartych na emocji i chwilowym geniuszu. Tymczasem na „Going Blank Again” panowie musieli sprostać wyzwaniu nagrania czegoś bardziej świadomego i przemyślanego. Fenomen ich drugiego krążka czasem polega na szczerym i radosnym graniu finezyjnego rock’n rolla („Mouse Trap”), innym razem na precyzyjnym budowaniu stuktury. Za swoisty majstersztyk można uznać poprzedzone mylącym intrem „Time Machine”. Kombinację zapętlonego motywu, akustycznie granej melodii i niebanalnej ścieżki wokalnej.

Album spodobał się Steve’owi Lamacq’owi z New Musical Express, który przyznał w swojej recenzji, że Ridenie muszą trzymać się właściwych miejsc, ani stanowić „sceny”, aby czuć się bezpiecznie”. Bardzo pozytywne opinie Pitchforka i Drowned In Sound wyrażone dwadzieścia lat później dowodzą zaś próbie czasu przetrwanej przez krążek. Bell, Gardener, Colbert i Queralt podpisali się pod świetną płytą, która pomimo braku „czegoś” (nowatorstwa, większej ilości zapierających dech utworów, szczęścia?), co mogłoby zapewnić jej status kultowej, po ponad dwudziestu latach jest w stanie wzbudzić w słuchaczu stuprocentowe uznanie.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz