piątek, 10 lipca 2015

Kitchens Of Distinction - The Death Of Cool (1992)











8.5

Kitchens Of Distinction uprawiali shoegaze i dream pop dla dorosłych. Nie ze względu na drastyczność konstruowanych dźwięków czy podejmowanych treści, ale z racji tworzenia muzyki ewidentnie, w każdym calu dojrzałej. Ich granie nie składało się z łatwo wpadających w ucho hooków, efektownych kakofonii ani tekstowych klimatycznych impresji. Każda linijka miała swoje wagę, a każdy utwór znaczenie. Wynagrodzenie dla cierpliwego słuchacza oznaczało zaś bycie uraczonym przez najbardziej dystyngowane kompozycje z jakimi patrząca w buty publika mogła mieć wówczas do czynienia. 

Latem 1992 roku coś poszło nie tak. Nabywcy płyt w Zjednoczonym Królestwie nie byli najwyraźniej gotowi na oprawę muzyczną i zasób tematów zawartych na „The Death Of Cool”. Starsi woleli kupować w sklepach albumy Simply Red, Genesis i Lionela Richie. Istniała co prawda szansa na wypłynięcie za sprawą wznoszącej się fali shoegaze’u i neo-psychodelii, ale do czytającej New Musical Express i Melody Maker zorientowanej na modną alternatywę młodzieży prędzej docierały zapewne Ride, Curve czy Catherine Wheel oraz kuszące zza oceanu kapele grunge’owe. Jeszcze rok wcześniej Kitchens znaleźli się z krążkiem „Strange Free World’ w pierwszej pięćdziesiątce listy sprzedaży. Wraz z jego następcą mogli liczyć z kolei już tylko na pozycję #72. Sytuacji nie ratowały z pewnością historie zawarte w singlach. Piosenki o męskiej miłości i AIDS zwyczajnie nie mogły stać się radiowymi hitami.

Znamienny był już pierwszy z kawałków wydanych w celach promocyjnych. Muzycznie „Breathing Fear” idealnie łączył wyeksponowany na pierwszym planie delikatny jangle popowy „brzęk” z dream popowymi fantazjami malującymi tło. The Smiths spotykali Cocteau Twins, a Patrick Fitzgerald śpiewał refren o prostej, zapamiętywalnej melodii. Chłopak z tekstu piosenki zamiast ciernia w boku miał jednak podbite oko. Stawiał opór swoim dręczycielom i nie chciał umierać jako święty. Lider Kitchens Of Distinctions, otwarty homoseksualista, umiejscawiał się w tym utworze jako narrator, ale opowiadając o nękanych, obrażanych i opluwanych gejach używał słów „nas” i „my”. Dawały do myślenia i uderzały po głowie zwłaszcza alarmujące ostatnie słowa. You're breathing this fear maybe once a year. We suffocate every day.

Do promocji w Stanach Zjednoczonych zamiast “Breathing Fear” na singla wybrano “Smiling”. Także w tej piosence emocje Fitzgeralda były wyraziste (imponująca, prawie wykrzyczana końcówka), a gitara Juliana Swalesa czarowała. W warstwie lirycznej kobieta cieszyła się z tego, że pozostaje przy życiu i prosiła przytulającego ją mężczyznę, by ten nie pozwolił jej życzyć sobie, aby była kimś więcej niż jest. Obyło się więc bez kontrowersji, wydźwięk pozostawał tym razem przejmująco optymistyczny. List przebojów nie udało się jednakże podbić. Podobnie jak w przypadku „When In Heaven” o umieraniu na AIDS ani raz jeszcze podejmującym tematykę homoseksualnych relacji miłosnych „4 Men”. Wszystkie single stanowiły utwory dobre lub bardzo dobre, ale największy geniusz Fitzgeralda i Swalesa ujawniał się dopiero przy głębszym kontakcie z „The Death Of Cool”.

Wrażliwością, wyczuciem i elegancją mogła już imponować piosenka o trudach rozstania - „On Tooting Broadway Station”. Niczego nie brakowało także emocjonalnie potężnemu „What Happens Now?” z błyskotliwie prowadzonym tekstem: Draw me something, draw a line, connecting what we did do what happens now, I don’t understand how we changed. Maksymalne rozwinięcie skrzydeł następowało jednak w trzech rozpiętych do siedmiu i ośmiu minut, sięgających doskonałości utworach na miarę The Cure okresu „Disintegration”. Epickich: „Gone World Gone”, „Mad As Snow” i „Blue Pedal”. Wszystkie trzy jawiły się pozycjami kompletnymi, 22 minutami absolutnej klasy w dziedzinie romantycznej muzyki gitarowej. Obezwładniały delikatnie budowanym nastrojem, niespieszną dźwiękową narracją i wybornie przestrzennym brzmieniem, w którym detal dodawał czasem tyle, że poszukiwania szczęki stawały się faktem. W szczególności przy dream popowej czułości pierwszego z wymienionych i shoegaze’owym wstrząsie następującym przy końcówce tego ostatniego. Kończyli jeszcze jednym, niewątpliwie ładnym utworem czyli „Can’t Trust The Waves” ostro dryfującym w kierunku eightiesowej, saksofonowej melancholii.

Całe „The Death Of Cool” brzmiało niczym ostatnia, przepoczwarzona i najbardziej wysublimowana faza post-punku. Jego dawne oblicze pobrzmiewało gdzieś nieśmiało (bas), ale po osiągnięciu optymalnego kształtu, przypominało dawną formę w podobnym stopniu co piękny motyl niezgrabną gąsienicę. Pomimo tego, że Fitzgerald dawał świadectwo najlepszego wówczas songwriterstwa, a Swales bycia jednym z ciekawszych gitarzystów „sceny”, to  majstersztyk przygotowany wówczas przez Kitchens Of Distinction nie został doceniony w stopniu odpowiadającym jego artystycznej wartości. Ale takich przypadków muzyka niezależna notowała mnóstwo. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Dziś pozostaje nam nadrabiać - słuchać i doceniać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz