niedziela, 31 stycznia 2016

Podsumowanie: albumy 10-1








Część 5



Wartość ścieżki dźwiękowej do filmu wydanej w postaci albumu uzależnione jest od tego, czy muzyka na niej zawarta sprawdzi się także bez pomocy filmu. Johnny Jewel nagrywając „Lost River: Original Motion Picture Soundtrack” stanął przed wymogiem zaproponowania czegoś sensownego i tym, którzy obrazu Ryana Goslinga nie widzieli. Sytuacja wymuszała ponadto, by utwory były również kawałkami układanki, której w żadnym wypadku nie powinno się składać na chybił trafił.

Soundtrack lidera Chromatics pod tymi względami na szczęście nie zawodzi. „Lost River...” może stanowić wyśmienity kąsek nawet dla tych, którzy o filmie nie mają bladego pojęcia, z oczywistym wskazaniem na fanów tęsknego synth-popu rodem z Italians Do It Better. Sposób ułożenia puzzli sprawia przy tym wrażenie przemyślanego i raczej trafionego.

Oczywiście taki album z reguły musi być bardziej nastrojowy i klimatyczny niż piosenkowy i przebojowy. Melodie Johnny’ego, wspomagajacych go koleżanek z innych „italiansowych” projektów oraz śpiewających aktorów współtworzą atmosferę sugestywną, mrocznie romantyczną i co najistotniejsze tajemniczą. Sporadycznie prześwitujące nadzieją melodie („Tell Me”) mieszają się z okrytymi gęstą mgłą ambientowymi ścieżkami oraz momentami złowróżbnymi i niepokojącymi („The Dead Zone”, „Death”). Jest tu miejsce na retrospekcje z Twin Peaks/Badalamentiego/Julee Cruise („Tell Me” w wersji z szafy grającej) oraz rozpływające się w dzwoneczkowym oniryzmie i mętnych pomrukach dialogi z filmu („A Bloody Good Time”).

Nie może dziwić obecność coveru standardu „Blue Moon”, który przynajmniej w pierwszej zwrotce, oddaje esencję uczuciowego smutku, jakże ukochanego przez śpiewającą w nim Ruth Radelet. Nieco bardziej zaskakują kompozycje takie jak „Cool Water” czy „Deep Purple” (i to w trzech wersjach). Delikatna niespójność jaką wnoszą nie rujnuje jednak intrygującego feelingu całości.


Od ostatniego roku nie zmieniło się wiele. Mark Kozelek nadal dużo opowiada, grywa doskonałe melodie i nazywa utwory pięknie brzmiącymi pełnymi zdaniami w rodzaju „With A Sort Of Grace I Walked ToThe Bathroom To Cry”„Universal Themes” to tytuł trafny i jednocześnie mylący. Podejmowane tu przez lidera Sun Kil Moon tematy są bowiem, tak jak na „Benjim” maksymalnie prywatne, dotyczą tylko jemu znanych osób, miejsc i zapamiętanych z jakiegoś powodu chwil. Z drugiej strony „śpiewając” o miłości, przyjaźni, stracie, irytacji czy pójściu na koncert Mark mówi przecież o czymś jak najbardziej uniwersalnym. Najbliższe zagadnieniom poprzedniego krążka są wspomniane już „With A Sort Of Grace...”, w którym muzyk prawie dziesięć minut poświęca swojej  przyjaciółce Teresie, „Cry Me A River Williamsburg Sleeve Tattoo Blues” podzielone na kilka mniejszych tragicznych historii i przeplatające rozpacz z radością „Little Rascals”. Ogółem rzecz biorąc, teksty częściej bywają jednak tym razem pogodne. Kozelek co najmniej kilkukrotnie konstatuje, że życie jest piękne i trzeba się go trzymać z całych sił. Całkowicie ujmująco ex-liderowi Red House Painters udaje się znów wypaść również muzycznie. Mark potwierdza tym samym że umiejętność fascynującego gadania o sobie samym opanował w stopniu na dzień dzisiejszy dla mało kogo osiągalnym.



Co najmniej połowa z "10 Miłosnych Piosenek" Susanne Sundfør to wyśmienite przebojowe single, nokautujące przeciwnika albo w najgorszym razie trafiające go sierpowym centralnie w szczękę. „Delirious”, „Accelerate”, „Fade Away”, „Kamikaze” i do tego powiedzmy nie wydany (jeszcze) na małej płytce „Slowly” pozamiatały electropopowe podwórko do cna. Norweska kompozytorka z wyrachowaną precyzją rozegrała refreny (Take it off!, hit me hard like a drum!), wymuskała hooki wokalne (faaaade awaaay, ah, ah,  this is the sound of my heart, the sound of my heart…) oraz uplotła serię klawiszowych melodii. Na różne sposoby zachęcała przy tym do zabawienia się (let’s have fun, let's dance all night), tak na przekór wszystkiemu: wojnom światów, końcom światów i końcom uczuć. Równie dobrze Susanne mogłaby zapewne dociągnąć tę listę hitów do całych dziesięciu, ale wtedy nie dane byłoby nam usłyszeć pewnej tytanicznej, zapierającej dech w piersiach ballady („Memorial”), chłodnego eksperymentowania („Insects”) ani dziewiczego folku („Silencer”), brzmiącego niczym śpiew nimfy przygrywającej sobie na harfie. Jedno jest w tym momencie pewne. Sundfør ewidentnie nabiera rozpędu i rozmachu, swymi horrendalnymi umiejętnościami dając nam do zrozumienia, że przyszedł już może czas na nową muzyczną królową.



W Brooklyn, NY bez zmian. Jeff wciąż boryka się z problemami, ale podobnie jak w przypadku Briana Wilsona, jego liczne katastrofy i błędy prowadzą ostatecznie do szczęśliwych zakończeń. „We Cool?” w sporym stopniu opowiada o odnajdywaniu jasnych stron w najbardziej dołujących sytuacjach. Porównywalnie do choćby kolegów z The Wonder Years, optymizm nie objawia się już jak za dawnych pop punkowych czasów w śpiewaniu o tym, jak nam jest cudownie i beztrosko, a w dochodzeniu do wniosku, że tak naprawdę jest dość beznadziejnie, ale nawet z tych najczarniejszych stanów możemy się przy odrobinie wsparcia jakoś pozbierać. Rosenstock jawi się osobnikiem niesamowicie sentymentalnym, przywiązanym do przyjaciół, który wszystkie swoje emocje i obawy przekuwa ostatecznie na wyzwalające hymny. Drugi album ex-lidera Bomb The Music Industry to parada hooków, potężnych refrenów i świetnych melodii. Niekończące się pokłady energii w punkowych numerach okraszonych niebywałym popowym zmysłem. Jako czołowe przeboje należałoby tu wskazać weezerowy „Novelty Sweater”, rozegrany na klawiszowych partiach i zmyślnych liniach wokalnych „Nausea”, krzepiący singiel „You, In Weird Cities”, szybki „Hey Allison!” i obdarzony kapitalnym riffem „Polarbear Of Africa”.



Nagrywanie przez Beach House wciąż tych samych tęskno-miłosnych piosenek ciągle ma sens i prawdopodobnie nie utraci go nigdy, dopóki w te zgrane koncepty zespół będzie wkładał nadal tyle samo pasji i uczucia. “Space Song” to przecież kolejne (doskonałe) “Wishes”. Każde „Levitation” i „Bluebird” w zasadzie już wcześniej słyszeliśmy, ale owy fakt niczego tym kompozycjom nie odbiera. „Beyond Love” oraz kończące „Days Of Candy” bez niespodzianek przywołują inspirację nieodżałowaną atmosferą słynnego „Floating Into The Night”. Powiew zmian mógł zwiastować singiel „Sparks” – ich „najbardziej MBV” utwór, nie tylko ze względu na brzmienie, ale i oddający esencję shoegaze’u tekst: We drive around this town, Houses melting down, A vision turning green, Is all we've ever seen. Na dobrą sprawę te zmiany potrzebne jednak nie były. „Depresyjna Wiśnia” zgodnie z przewidywaniami upoiła, oczarowała i obezwładniła według znanych nam, nieśmiertelnych w swej skuteczności zasad.
  

5. Adventures - Supersonic Home

Adventures zaczynają mniej więcej tam, gdzie kończyli The Anniversary, The Get Up Kids, wczesno-środkowe Jimmy Eat World, Rainer Maria czy Hey Mercedes. Indie-emo dryfujące stopniowo w kierunku pop-rocka, osiągające apogeum w pierwszej połowie lat ’00, którego produkty zaczęto z czasem określać po prostu jako „pop-emo” było etapem w dziejach gatunku wciąż całkiem przyjemnym i urokliwym. 10-15 lat później „Supersonic Home” jest już wyraźnym przejawem nostalgii za tamtym okresem. Przy licealno-koledżowych, traktujących o miłosnych rozterkach, choć wcale nie banalnych utworach Amerykanów powzdycha sobie nieco bardziej rozgarnięta młodzież. „Heavenly” czy „Your Sweetness” to naznaczone uczuciową niepewnością przeboje a la „Clarity”/”Bleed American”/”Futures”. Elastyczne piosenki, w jakich delikatny śpiew i melodie finezyjnie przeplatają się z intensywnymi uniesieniami. Hookami są tu często nieśmiertelne gitarowe partie, wsparte mocnymi uderzeniami perkusji, wprost stworzone do „doznawania” („Pure”). Innymi zaś uwieczniające MOMENT kwestie Reby Meyers, wypowiadającej zdania w rodzaju If this is eternal then convince me to let go lub też znamiennie przeciągającej poszczególne słowa (he’s a swaaaaarm,  your sweetneeeeeess).  



“Pales Horses” warto posłuchać choćby dla subtelnej i niezwykle wytrawnej oprawy melodycznej. Nieokazywanie zainteresowania typowym zwrotkowo-refrenowym pisaniem piosenek u mewithoutYou nie oznacza bynajmniej deficytu w zakresie wyrafinowanych progresji akordów. Pod tym względem sytuacja ma się zgoła na odwrót, bo to właśnie nie lada wyczucie gitarzystów (oraz perkusisty) filadelfijskiej grupy zapewnia następcy „Ten Stories” pewne miejsce wśród tegorocznej indie rockowej elity. Na szóstym albumie udało się braciom Weiss i spółce opanować niemal wszystkie (zabrakło jedynie folku z okolic 2009 r.) żywioły, z którymi borykali się w różnych etapach swej twórczości oraz dojść z nimi do harmonijnego porządku. Są tu więc wspomniane zadbane melodie, intelektualne liryczne gadulstwo, maniera kaznodzei, ale też szczere gwałtowne porywy i poczciwy krzykliwy post-hardcore, którego przez pewien czas trochę brakowało. W „Mexican War Streets” na zasadzie „zobacz młody jak to się robi” panowie nie pozostają dłużni swym epigonom z La Dispute. „Birnam Wood” sugeruje podejrzewać, że przy nieco innym rozłożeniu akcentów mogliby bez problemu konstruować kapitalny post-rock. Końcówka „Lilac Queen” jest natomiast ich najbardziej przejmującym momentem od czasu... może nawet „In A Sweater Poorly Knit” z „Brother, Sister”



Conor Oberst nieszczęśliwe miłości i niestabilności emocjonalne pozostawił za plecami, paliwem dla głębszego zaangażowania w utwory czyniąc tym razem swe przemyślenia polityczne. „Payola” rozpoczyna się od wymownie zatytułowanego kawałka „The Left Is Right”. Następnie Conor śpiewa o ideowcach, którzy z czasem stali się trybikami militarnej machiny, bezlitośnie rozlicza amerykańskich ojców założycieli, albo wnika w przyczyny radykalizacji młodych ludzi po różnych stronach barykady. Jeśli adresatem uwielbienia lidera Bright Eyes jawi się kobieta, to jest nią lewicowa aktywistka z Chile. Jeżeli Oberst zdziera gardło, to w ramach popierania działalności hakerów z Anonymous. I taka to mniej więcej płyta. Podyktowana mocą pewnych przekonań, znajdujących odzwierciedlenie w muzyce eksplodującej energią, pełnej skandowanych refrenów, ostro szarżujących gitar i potężnych partii perkusyjnych.  



Estetyka, do której po blisko dekadzie dotarli The Cribs okazała się na tyle pojemna, że udało się w niej nagrać nawet dwa bardzo dobre albumy. „For All My Sisters” brzmi jak naturalny kompan dla swego poprzednika, z kolei bracia Jarman znaleźli się aktualnie w takim momencie, w którym rzeczywiście nie trzeba wiele zmieniać, aby efekt był całkiem dobry.

Metoda ekipy z Wakefield nie polega już na dążeniu do czegoś poprzez wprowadzanie modyfikacji, co raczej na szlifowaniu gotowego. Słychać to doskonale w „Finally Free”, który podobnie jak otwierający trzy lata wcześniej „Glitters Like Gold” oparty jest na kunsztownych niuansach i licznych niepozornych melodiach, w tym wdzięcznie podśpiewywanych na przeróżną modłę whoa-oh. Również „An Ivory Hand” wydobywa się swobodnie w ten sposób, poparty jakby wyłącznie piosenkowym zmysłem kompozytorów. „The Jarmans” nie byliby poza tym sobą, gdyby pierwszorzędnego gitarowego popu, chociaż trochę nie zderzyli z łobuzerskim punkiem.

Także w balladach kilka razy naprawdę udaje się bliźniakom trafić w punkt. Dzieje się tak w romantycznym „Pacific Time”, gdzie zawarte w słowach Maybe your silence will tell me what I need, Till I find what you're hiding from me minimum, wyraża maksimum. Oraz w “City Storms”, w którym niepokój związany z gwałtowną burzą dzielącą ludzi po obydwu stronach miasta zestawiony zostaje ze strachem o brak możliwości kolejnego spotkania z ważną osobą.



Niektórzy zyskują punkty przede wszystkim świetnymi melodiami, inni staranną techniką lub umiejętnością chwytania za serce. Tame Impala zgarniają natomiast z każdej puli po trochu, delikatną nadwyżkę notując przy pierwszej kategorii. Nikt lepiej, równie autentycznie i namacalnie nie pogodził ostatnio słodkości i goryczy. Słychać to w oddającym najtrafniej styl albumu „The Moment”. Jeszcze dobitniej w „Eventually”, gdzie ujęty zostaje stan pomiędzy jeszcze żałowaniem: Wish I could turn you back into a stranger, a już pogodzeniem się i dostrzeganiem pozytywu: But I know that I'll be happier, And I know you will too. Te szczególne emocje nie przytłaczają nas swą nachalnością, choć zdają się wypływać z każdej linii klawiszowej i wokalnego hooku Kevina. Jeśli musiałbym polecić najlepszą utwór z płyty, niekoniecznie reprezentatywny dla całości, wybór padłby na „Let It Happen”. Dobrym typem byłby też jednak „The Less I Know The Better” bazujący na rymach tak prostych, że aż zabawnych (Trevor, Heather, forever, never), będący przy tym jednym z kilku najbardziej przebojowych numerów ostatnich miesięcy. Albo „Yes I’m Changing” - wyrafinowana romantyczna pościelówa. „Currents” stanowi pakiet hitów, ale i przekonujące świadectwo człowieka coś przeżywającego, z wielką swobodą dokumentującego swe odczucia oraz przekazującego je dalej. Rzeczy, których musielibyśmy szukać na różnych krążkach, tu całkowicie się uzupełniają. Za to dość rzadkie poczucie komplementarności nie żal ostatecznie przyznać nagrody głównej.        




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz