Część 1
„Runners In The Nerve World” jest niczym więcej, jak tylko pakietem małych indie rockowych majstersztyków. Zestawem zręcznych i przebojowych powtórek z amerykańskiej sceny gitarowej ostanich dwudziestu lat. Trzeba przy tym nadmienić, że Sidekicks prędzej inspirują się mistrzami miękkiego, melodyjnego grania święcącego triumfy po 2000, a nawet 2005 roku niż centralnymi klasykami z lat 90. Innymi słowy, jeśli Built To Spill, to bardziej pośrednio, przez Band Of Horses oraz The Shins. Jak ktoś już trafnie przede mną zauważył, nie jest to jednak wada, dopóki jakość numerów na „Runners...” sprawia, że wypełniają one lukę w czasie, gdy forma „protoplastów” pozostawia wiele do życzenia. Z tej właśnie racji sympatia do treściwych i nadzwyczaj przyjemnych przecież kompozycji Steve’a Ciolek’a wydaje się całkowicie zrozumiała.
Gdyby na podstawie piosenek z “High” nakręcić film, jego bohater byłby noszącym się w skórzanej kurtce, prostolinijnym łobuzem o romantycznej duszy. Niemal każdy z numerów na nowej płycie Royal Headache wpisuje się w estetykę grania szorstkiego i przebojowego jednocześnie, garażowego lecz z silnym zacięciem piosenkowym. Serca tych chłopaków krwawią miłością w rytm nośnych punkowo-popowych kawałków, w których śpiewa się zazwyczaj o tym „jak ona go kręci” albo „jak bardzo on jej chce i potrzebuje”. Wszystkie refreny brzmią przy tym jakby priorytetem do ich pisania było osiągnięcie prostego i bezpośredniego efektu mocnej antemiczności. W szalonym rock’n rollu, punk rocku/power popie zahaczającym o Undertones czy Stiff Little Fingers Australijczycy odnaleźli swoje środowisko naturalne.
Podczas gdy dużym uznaniem w kraju cieszyły się w tym
roku albumy zespołów Alameda 5 czy Złota Jesień, nie mniej interesujący
krążek w kolaboracji z islandzkim Panos
From Komodo nagrali Bydgoszczanie z 3moonboys.
Do pełnego zrozumienia fenomenu „Linii
Nr 8” jako części składowej szerszego projektu artystycznego,
zatytułowanego „Brumba” („Jedność
słowa z przestrzenią zapisu. Cykl wydawnictw liberackich”) niezbędne byłoby
może otrzymanie płyty w postaci fizycznej wraz z wszystkimi dołączonymi do niej
elementami, co nie zmienia oczywiście faktu, że muzyka sama w sobie musi
stanowić, i w tym przypadku stanowi, wartość wobec całej reszty nadrzędną. Z
zawartymi tu brzmieniami jest podobnie jak z patrzeniem przez okno w czasie
podróży tramwajem „od pętli do pętli”.
Początek jazdy upływa dość dynamicznie. Widoki się zmieniają,
przyciągają uwagę, ale po jakimś czasie fragmenty krajobrazu robią się bardziej
monotonne, a słuchacz/pasażer popada w swoistą hipnozę. Pomysłowością
(zwłaszcza w zakresie rytmiki) imponuje pierwsza część: osobliwie
rozpoczynający „Pierwszy”, inicjowana pogiętym elektronicznym motywem
„Liczba Podwójna”, reggae’ujące kołysanie „Wietrznego Miasta” i oniryczność
„Bardzo”. Od tego momentu do „Ostatniego” odpływamy już raczej w regularny
chillout. Nie uznaję tego jednak za wadę, ma to bowiem także pewien urok.
Przestrzenie pełne sugestywnych dźwięków „Linii
Nr 8” warte są przysłowiowej świeczki. Cieszę się, że nie przeoczyłem.
Z początku wydawało mi się, że „Sacred Ground” to granie zbyt nieświeże, zbyt smutne w ten mało
atrakcyjny i męczący wręcz sposób. Rozlazłe, elektroniczne indie z melancholijnym
wokalem dla późnych trzydziestolatków. Coś w tych deep house’owych smętach
okazało się jednak trafiać w sedno. Głębia późnowieczornych, dorosłych utworów Ry X’a i Franka Wiedemanna wzbogacona uprzystępniającą dawką „klikających”
klawiszy, gustownie przemykających bitów i basowych linii zaskoczyła
ostatecznie na plus. A trzeba przyznać, że duet wcale nie ułatwia sprawy, nie
szyje singli i nie stara się przypodobać krótkimi numerami, opartymi na
hookach. Przeciwnie, Howling
stawiają na wciągalność, próby niespiesznego, ale skutecznego w gruncie rzeczy
absorbowania odbiorcy zarówno strukturą, jak i klimatem. Muzyka na długie,
smutne i samotne noce.
Najważniejszym argumentem za “What A Terrible World, What A Beautiful
World” jest pokaźna ilość momentów, w których The Decemberists brzmią jak oni sami za swoich najlepszych czasów.
Słyszymy to w sekwencji przebojów rozpoczynającej płytę: zagranym przy użyciu
ekstatycznych dęciaków „The Cavalry Captain”, prostolinijnej „Philomenie” i
żarliwym wezwaniu do miłości „Make You Better”. Jeszcze bardziej w lirycznym
„Lake Song”, gdzie Colin Meloy
ponownie odnajduje się w wysmakowanym operowaniu słowem, a także w zadumanym
„Till The Water Is All Gone” czy opartym o kapitalne wyczucie melodii „The
Wrong Year”. Nie powinni czuć rozczarowania fani wyczuleni na wpływy folkowe
(„Better Not Wake The Baby”), southern-rockowe czy country’owe
(„Anti-Summersong”) w twórczości Dekabrystów,
partie akordeonu albo swojskiej harmonijki. Powiedzieć, że Amerykanie wstają z
kolan byłoby sporym nadużyciem, ponieważ żadna z ich ostatnich płyt nie była na
dobrą sprawę nieudana. Ci jednak, którzy już kilka miesięcy temu stwierdzili,
iż ich ostatni krążek jest najlepszym od czasu „The Crane Wife” oddali stan rzeczy zapewne najprecyzyjniej.
Podejrzewam, że “The
Original Faces” to najbardziej bezpośredni pop, do jakiego mogła się
zbliżyć Liz Harris. Mglisty,
niewyraźny i szkicowy, ale wciąż o niebo silniej akcentujący piosenkowość niż
dotychczasowa twórczość Elizabeth
pod szyldem Grouper. To płyta
brzmiąca tak, jakby artystka poruszająca się w niezwykle smutnych estetykach zdecydowała się zrobić w końcu coś nieco bardziej dla siebie relaksującego.
Stąd też zapewne wynika fakt, iż utwory Helen
także słuchaczowi sprawiają zadziwiającą przyjemność. Rozmyte, dziewczęce
harmonie wokalne, skrawkowe melodie oraz proste aranże na skrzyżowaniu dream
popu i shoegaze’u, noise-popu czy nawet twee okazują się
składnikami wystarczającymi do sycącej uczty. Tym bardziej, że materiał złożony
jest ze stosunkowo krótkich, acz pomysłowych fragmentów, którymi nie ma czasu
się znudzić. Pozycja obowiązkowa dla fanów 4AD
i Creation, Black Tambourine oraz oczywiście samej Liz.
Kolejny rok, kolejna dobra płyta Eternal Summers. „Gold And Stone”, solidnego albumu z indie popowymi piosenkami w różnym stopniu mieniącymi się także wpływami jangle popu, dream popu i shoegaze’u. Nie ma tu właściwie niczego, co mogłoby się nie spodobać fanom dwóch poprzednich krążków. Śliczne jak z obrazka utwory pokroju „The Roses”. „Ebb Tide” i „Stars You Named”. Podkręcone pod kątem przebojowości „Black Diamond” czy „Together Or Alone”. Masa urodziwych melodycznych linii gitarowych i basowych oraz wokali Nicole Yun. Ma się przy tym wszystkim wrażenie, że podobne rzeczy trio mogłoby nam serwować z niesamowitą łatwością nawet częściej i w większych dawkach. Tak więc, o tej porze, w tym samym miejscu, widzimy się pewnie za rok.
„Melbourne,
Florida” w pięciu
kluczowych momentach:
5. „Year In Pictures” – Klawisze podkreślające nastrój
snutych refleksji. Saksofon i trąbka na koniec.
4. „Blue Time” – Akustyczny sophisti-pop, tęskna
ballada a la Grant McLennan , dwa słowa
refrenu wyrażające wszystko.
3. „Leftovers” – Słodkie twee śpiewane przez
wokalistkę. Nic dodać nic ująć.
2. “Tearing The Posters Down” – Krótka lekcja z
pisania piosenkowych hymnów.
1. “Waste The Alphabet” – Oh Natalie, we party, “Nowa klasyka gitarowego popu Vol.1”.
42.
Outfit – Slowness
Z jakiegoś powodu trudno mi sobie wyobrazić „Slowness” w innych albumowych
podsumowaniach roku. Jak by ich nie ugryźć, Outfit brzmią tu jak intelektualni romantycy-outsiderzy, w pewien
sposób staroświeccy i na pierwszy rzut oka średnio pasjonujący. Z jednej strony
gitar słychać u nich tyle, co kot napłakał, z drugiej można ulec wrażeniu, że
słuchamy Hot Chip nie do tańczenia.
A jednak druga płyta grupy z Liverpoolu to pozycja bezdyskusyjnie warta uwagi.
Przewidziana na sesje uważne i cierpliwe, odwdzięczająca się wieloma pięknymi
momentami. Zadziwia lekkość z jaką Thomas
Gorton i spółka serwują swoje art-popowe piosenki (zwłaszcza
„Smart Thing”) oraz subtelność w przekazywaniu emocji (kapitalne „Happy Birthday”). Błyskotliwe, klawiszowe motywy objawiają się średnio w co drugim
utworze („Framed”, długa linia synthów w „Swam Out”), a od
całkowitego odpłynięcia w rozmarzone new romantic powstrzymuje ich chyba
tylko wybitna samodyscyplina, która zostaje zresztą ciut nagięta przy
instrumentalnym „Wind Or Vertigo”.
Delikatność i dbałość – to dwa słowa, którymi w największym stopniu można określić warstwę muzyczną drugiego albumu zespołu Foxing. „Dealer” w porównaniu do swego maniakalnie intensywnego poprzednika jest krążkiem spokojniejszym i mniej efektownym, a przy tym dużo smutniejszym. Kruchość piosenek Conora Murphy’ego ewidentnie zauważalna już na „The Albatross”, choć skutecznie przysłaniana gwałtownymi momentami tutaj staje się kompletnie ogołocona i na wskroś widoczna. Da się ją poczuć w wypielęgnowanych, wiodących melodiach, ale także tych najbardziej niepozornych fragmentach aranży: chórkach, skrzypcowych, czy fortepianowych partiach. Nawet jeśli w kluczowym dla tej płyty „The Magdalene” Conor podnosi głos, to kiedy go znów ścisza do falsetu, czuć w tym jakby większą winę, co wydaje się najzupełniej zasadne biorąc pod uwagę motywowane wiarą wątpliwości przewijające się w tekście. Murphy wypada ujmująco w swym rozpamiętywaniu przeszłości („Glass Coughs”) i naznaczonym strachem zaklinaniu przyszłości („Night Channels”). Styl kapeli wywodzący się z midwest-emo oraz post-rocka nie zanika, a jedynie przeobraża się w coś znacznie subtelniejszego. W „Laundered” elegancka trąbka a la „The Summer Ends” American Football wraz z wokalnymi harmoniami i onirycznymi klawiszami znacząco wpływa na klasę utworu. Przerażliwie ponura tematycznie „Indica” autorstwa basisty pobrzmiewa zaś przez chwilę marszową perkusją rodem z jakiegoś numeru Explosions In The Sky. O ile „Dealer” mieści się w ramach swego macierzystego gatunku i jawi się płytą bez wątpienia potężnie emocjonalną, to warto przy tym zaryzykować twierdzenie, że emocjonalność w emo być może jeszcze nigdy nie była tak dojrzała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz