wtorek, 26 stycznia 2016

Podsumowanie 2015: albumy 30-21














Część 3


Zwracano uwagę, że “Heaven Is Earth” to płyta na której Patrick Kindlon zbytnio się powtarza. Mówiono także, iż problemem drugiego krążka Self Defense Family jest brak jakkolwiek rozumianych hooków. Pierwsze wynika ze stylu grupy i jej lidera – taka już ich uroda. Z drugim też można się w pewien sposób zgodzić, bo choć muzyka nowojorskiej kapeli z zasady jawi się jako anty-przebojowa, to faktycznie chwilami nie zaszkodziłoby na krążku więcej wyrazistych momentów. Abstrahując jednak od tych kilku zarzutów, ponurych i zamyślonych utworów SDF słucha się znakomicie. Teoretycznie to nadal post-hardcore, ale wyprany z wszelkich przejawów agresji, przygaszony i bezzębny. Wokaliście zdarza się lamentować na tle poczynań niezwykle głębokiego basu i odgrywanych gdzieś w oddali melodyjnych zagrywek („In My Defens Self Me Defend”), choć nie sposób odeprzeć przy tym wrażenia, że są to w istocie lamenty bezsilne, naznaczone rezygnacją. Zespół używa melodii bardzo oszczędnie, ale przy okazji numerów takich jak „Talia” „mniej” okazuje się oznaczać zdecydowanie „więcej”. Jako najmocniejszy punkt „rodziny” widzę natomiast doskonałe odnajdywanie się w klimatycznych, markotnych „balladach” a la późne Fugazi. Pierwszą taką próbką jest stosunkowo krótkie „Ditto”. Pełne rozwinięcie skrzydeł w tej materii następuje zaś w trwającym siedem minut nagraniu tytułowym. Oniryczna atmosfera, rzucane apatycznie przez Kindlona sugestywne linijki tekstu oraz wymawiane ulotnie głosem wokalistki słowa: heaven is earth czynią z tej kompozycji niemały majstersztyk.

„Heaven Is Earth” to album dość krótki i pozostawiający niedosyt, aczkolwiek nawet przy takim stanie rzeczy zdecydowanie udany. Niektórzy swą największą chwałę odnajdują jednak za sprawą EP’ek i singli.   



Zajmująca muzyczna opowieść złożona z ośmiu utworów opartych wyłącznie o aranże instrumentów dętych Colina Stetsona i skrzypiec Sary Neufeld. Słowo jakie nasuwa mi się na myśl przy słuchaniu „Never Were The Way She Was” to „konsystencja”. Mimo skromnego w gruncie rzeczy instrumentarium oraz faktu, iż nagrania dokonano na żywo („no overdubs/loops”) kompozycje brzmią bogato, treściwie i głęboko nastrojowo. „Akcja” tej post-miminalistycznej, eksperymentalnej płyty jest wyjątkowo wartka, dźwięki tu zawarte z jednej strony nie zagłuszają myśli, ale z drugiej są na tyle dynamiczne, że ich uważne śledzenie na pewno nie należy do czynności nudnych. Rekomendowane poszukiwaczom terytoriów osobliwych i mniej oczywistych.

Najistotniejszą cechą utworów z „Weszoło” jest ich potencjał do implikowania w słuchaczu poczucia więzi. Dzięki temu debiut zespołu Hoszpital nie musi być do bólu równy ani też najoryginalniejszy. Wystarczy, by poszczególne fragmenty ciepło uzależniały i domagały się kolejnych spotkań. Wartość pierwszej płyty Poznaniaków budują nie tylko wybrane kawałki, ale także ich pojedyncze momenty. Nie bezpodstawnie pisze się o podobieństwach muzyki reprezentantów Thin Man Records do twórczości pochodzących z tego samego miasta Much, słyszalnych na przykład za sprawą wokalu Michała Bielawskiego czy też bliskiej Michałowi Wiraszce wrażliwości lirycznej lidera kapeli. Jest jednak coś jeszcze. Hoszpital wykazują porównywalną umiejętność wyczarowywania w kompozycjach „magicznych miejsc” (zwłaszcza 00:59 w „Abcdf”). We wszystkich piosenkach grupa waży nam w różnych proporcjach smutek, melancholię, ciepło i poetycką ckliwość. Pomimo chętnie eksponowanych nowofalowych inklinacji nie posunąłbym się do nazwania tego materiału chłodnym. Całkiem krzepiąco prezentuje się lekko introwertyczny, wsparty fortepianem Joanny Bielawskiej „Głód”. Grzeją na swój sposób utkane intrygującymi melodiami „Anuluj” oraz jesienno-oniryczne „Biegnę”.


Wyczekana po wielu latach nowa płyta The Chills okazała się oferować więcej niż fani mogliby się spodziewać na podstawie zapowiadających ją singli. Paleta melodii na „Silver Bullets” rozciąga się wyjątkowo szeroko, przy czym także ich zagęszczenie przypominać może wysyp grzybów po deszczu późnym latem. Martin Phillipps i spółka poszli w ilość, jakość i styl. Jak mogły sugerować „America Says Hello” oraz „Warm Waveform” pod względem tematycznym, ale też brzmieniowym mamy tu zabawę motywem podwodności, bardzo dobrze współgrającym z naturą wygrywanych przez Nowozelandczyków jangle’ujących linii gitarowych. Trzydzieści parę lat po „Rolling Moon” kompozycje Chillsów wciąż uderzają podobną „dunedinową” unikalnością. Tytułowa „Silver Bullets”, „Underwater Wasteland” czy „Aurora Corona” to ten sam typ pogodnych (tekstowo nie zawsze), szlachetnych piosenek, których mogliśmy wcześniej posłuchać na każdym z pięciu krążków projektu. Mało kto poza kapelami z Flying Nun robił to kiedykolwiek z podobnym urokiem. Tym bardziej nikt nie jest w stanie czynić tego w ten sposób dzisiaj. To z kolei potwierdza zasadność, a wręcz konieczność powrotu klasyków kiwi-popu, z którymi od teraz, mam nadzieję, będziemy się spotykać już regularnie.  



Muzyka na “Wiju” stworzona jest z pewnego rodzaju paradoksu. Podczas gdy klawisze i automat perkusyjny nadają jej syntetycznego charakteru czy swoistej mechaniczności, wokal śmie trącić emocjami i uczuciem. Jest tu trochę tak, jakby Błażej Król każdym wymawianym zdaniem wydobywał parę z ust, będącą jednym z nielicznych źródeł ciepła w skutej lodem rzeczywistości imitującej klimat lat 80. Kompozycje ex-członka UL/KR nie zdradzają przy tym pokrewieństwa z gitarowym mrokiem post-punku, a owy nastrój oddają za sprawą staroświeckiej elektroniki. Na niej w dużej mierze osadza się fenomen krążka. Słucha się go wyśmienicie dzięki niezwykłej barwności syntezatorowych struktur oraz kreatywności, którą gorzowskiemu muzykowi udaje się wykrzesać we wszystkich kompozycjach. Aby tak skonstruowany materiał „ożył” i „zagrał” wystarczy doprawić go już tylko odrobiną magii. Tej radziłbym szukać przede wszystkim w „Pośredniej Stacji”, „Szlagu”, „Za Nimi”, ale na dobrą sprawę pewnie też w każdym innym elemencie tej bardzo równej przecież i w najlepszym słowa znaczeniu spójnej płyty.  


Ostatnia płyta The Velvet Teen jest jak nowy rozdział rozpoczynający się „fabularnie” w momencie, w którym historia zespołu została poprzednim razem przerwana. Nie liczy się przy tym długa przerwa pomiędzy wcześniejszymi wydawnictwami a „All Is Illusory”. Tegoroczny album Amerykanów to indie rock z korzeniami w emo, charakterystyczny dla dekady 2000-2009. Wszystkim, czego wypadałoby sobie życzyć od takiego grania są dobrze brzmiące gitary, ciekawe partie klawiszowe, nieco mniej oczywisty wokal i szczypta finezji w rozwiązaniach rytmicznych. Znając choćby ich krążek „Elysium” z 2004 r. nie powinniśmy mieć wątpliwości co do unikalnej wrażliwości grupy Judah Naglera i spółki, będącej w tym przypadku gwarancją interesującego materiału. Kapela z Santa Rosa przygotowała dość zróżnicowany zestaw, którego korzenie wyraźnie wyrastają ze starego The Velvet Teen, ale jednocześnie fragmentów stylistycznie przekalkowanych jest na nim mniej niż garstka. Ścisłe pokrewieństwo ze wspomnianym wcześniej opus magnum zespołu zdradza jedynie niezłe „The Veil Between”. Tymczasem energetyczne „Eclipses” i „You Were The First”,  piękna ballada tytułowa czy prawie jedenastominutowe “Taken Over” zdają się w dużym stopniu funkcjonować po swojemu, na zasadach pisanych przez tę kapelę dziś, tu i teraz.



Od tytułu albumu Annabel (lee) wieje chłodem. Morze jako pusty, rozległy i bezludny obszar to znakomita metafora samotności, pięknie akcentowanej w muzycznej zawartości krążka. Na „By The Sea... And Other Solitary Places” nowojorska solistka i angielski producent odnajdują złoty środek pomiędzy folkową ascetycznością a dojrzałym smutkiem wokalnego jazzu. Podstawą jest smętny śpiew Annabel, któremu towarzyszą na zmianę: repetytywne gitarowe melodie, fortepian lub pełne niepokoju sample wycinane jakby wprost z bardzo starej taśmy. Owy wokal, kiedy trzeba, urzeka całkowitym spokojem i liryzmem, a momentami zmienia się wręcz w szept. Czasem nakładane na siebie partie współtworzą jednak wraz z innymi dźwiękami mocno nawiedzone i schizofreniczne słuchowiska. Dużo tu tęsknoty, staroświeckiej elegancji oraz... dezorientacji. Klasyczność tej płyty to po części sprytny kamuflaż skrywający koncepty muzyków o całkowicie współczesnej mentalności, ale wskazujący też na ich niewątpliwie romantyczne dusze i lekko anachroniczną, aczkolwiek fascynującą wrażliwość. 


Norwescy slowcore’owcy z The White Birch po wydaniu albumu „Come Up For Air” i zagraniu finalnego koncertu na Off Festivalu w 2006 roku zamilkli niemal na całą dekadę. Dziś lider projektu Ola Fløttum powraca jako wirtuoz muzyki melancholijnej i dojrzałej. Możliwe, iż lata przerwy były niezbędne do tego, aby „The Weight Of Spring” osiągnęła taki, a nie inny kształt. Fløttum przyznaje, że zanim napisał ostateczną dwunastkę zadowalających go utworów, wiele z kompozycji musiał „wyrzucić przez okno”. Fakt ten zupełnie nie dziwi, gdyż w żadnym wypadku nie jest to płyta, którą można nagrać ot tak sobie. Dzieło muzyka z Oslo urzeka ponadprzeciętną starannością i czymś w rodzaju życiowego doświadczenia spoczywającego w dźwiękach. Można odnieść wrażenie, że odpowiada za nie człowiek wybitnie cierpliwy, usiłujący oddać coś istotnego każdym najmniejszym fragmentem. Świadomy przy tym, iż licytacja wszelką drastycznością oznacza brak zaufania do wyobraźni, odnajdujący piękno w spokoju, porządku oraz poniekąd ciszy. Aranże pozostają przy tym wystarczająco treściwe, melodie zaś w pełni wyrafinowane. Ola i wspomagający go muzycy wykorzystują fortepian, skrzypce czy gitarę w sposób nadzwyczaj świadomy, a co za tym idzie optymalny. Głos Norwega brzmi ciepło i dorośle, niekiedy urokliwie towarzyszą mu także eleganckie damskie wokale. W zasadzie nie ma tu przypadku – zjawiskowość krążka wydaje się kompletna.



Czwartą płytą Girls Names stanęli na wysokości zadania w stopniu bardzo podobnym, co za sprawą poprzedniego, dobrze przyjętego albumu “The New Life”. Na „Arms Around A Vision” Irlandczycy nadal wykazują duże zainteresowanie klasycznym post-punkiem, choć tym razem ich piosenki odznaczają się wyraźniejszą dynamiką i większą zawartością hałasu. Kapela bardziej niż na kontemplacyjne snucie melodii wyraża teraz ochotę względem grania witalnego i przebojowego. Coś dziwnego, acz pozytywnego stało się z Cathalem Cullym, który wokalnie wyzwolił się jakby ze wszelkich ograniczeń, nabrał swobody i zadziorności. „Reticence” to energetyczny wulkan. „An Artifical Spring” mogłoby stać się eightiesowym alternatywnym hitem. „A Hunger Artist” brzmi jak Depeche Mode na dopalaczach, a „Exploit Me” niczym mroczne i popsute new romantic. Kilka numerów Irlandczyków wprost pęcznieje od hooków. Linia basu, klawisze, przejęcie w głosie Cully’ego, aż w końcu piękne wejście w refren czynią „Málagę” nagraniem wybornym. W kilku innych, np. „Dysmorphii”, błyszczą i świszczą latające w powietrzu kapitalne riffy. Bauhausowy „I Was You” to z kolei długie i ciemne jak noc, perfekcyjne zakończenie dla tego rodzaju krążka.      

You and me in a bad dream – śpiewa Jen Weidl w jednym z najsłodszych utworów na „A Vision”. Nawet jeśli rzeczywiście sen miałby okazać się zły, wielu zapewne i tak skusiłoby się uczestniczyć w nim wraz z wokalistką Seapony. Muzyczną estetykę tria z Seattle można łatwo skojarzyć z pastelowymi kolorami zdobiącymi okładkę ich trzeciej płyty. Odcienie różu odpowiadałyby w takim układzie dziewczęcemu głosowi Jen, a fiolet aksamitnym melodiom Danny’ego Rowlanda. Amerykanie po uszy wpadli w letnie, beztroskie piosenki. Linie gitarowe, podobne trochę do tych pisanych przez zespół Real Estate, brzmią jakby Rowland mógł wymyślać kombinacje krótkich, starannych akordów całymi godzinami, bez zbędnych przerw na jedzenie, picie i oddychanie. Zwiewny i nęcący śpiew Weidl dolewa zaś do kompozycyjnego ognia kolejne hektolitry wdzięku. Słuchanie eterycznych ballad w rodzaju „Hollow Moon” owocuje stanem permanentnego zakochania. Obcowanie z całym „A Vision” grozi odpłynięciem w odrealnioną idyllę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz