sobota, 26 grudnia 2015

Podsumowanie 2015: piosenki 20-11














Piosenki część 4 


20. Jacco Gardner - Outside Forever 
















Skryty, introspektywny psych-pop Jacco Gardnera jawi się trochę jako rewers coraz bezpośredniejszych i otwartych piosenek Kevina Parkera. Holenderski nabytek Polyvinyl Records brzmi niczym lider Tame Impala po drugiej stronie lustra, żyjący w baśniowym świecie swoich imaginacji. „Outside Forever” zdradza pokrewieństwo Jacco z innymi twórcami halucynogennych, leśnych delicji takimi, jak Candy Claws, czy Death And Vanilla. Z drugiej strony może również przypominać o niepowtarzalnym stylu Youth Lagoon zagubionym jeden album temu. Wybrany przeze mnie utwór w zniewalający sposób rozkwita. Z jednego hooku nieśmiało przechodzi na drugi, z drugiego zaraz na kolejny i trzeba przy tym zaznaczyć, że sekwencja ta posiada tendencję jakościowo rosnącą. Akustyczną grę i smutny śpiew we wstępie przełamuje piękny klawiszowy motyw, prowadzący z kolei do zachwycającego harmoniami refrenu. Również przeraźliwie smętnymi frazami tekstu Gardner posługuje się nadzwyczaj frapująco, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jego tematem jest przecież wyeksploatowana do bólu nieszczęśliwa miłość. Gdybyście tego wyalienowanego i szalenie bystrego piosenkopisarza chcieli gdzieś, kiedyś spotkać, kierujcie się pozostawionymi przez niego wskazówkami: You can find me where the sun hides, I'm forever on the outside.
















„Eclipses” nie jest może utworem tak wyrafinowanym jak umieszczone przeze mnie niżej w podsumowaniu „All Is Illusory”, ale na całym tegorocznym albumie The Velvet Teen, mówiąc najprozaiczniej w świecie, nic innego bardziej nie wpada w ucho. To właśnie ten kawałek jako pierwszy zaiskrzył i zapewnił mnie, że powrót Amerykanów należy będzie uznać prawdopodobnie za udany. Nie brak w nim wielkiej pasji oraz pełnego zaangażowania przy każdym wokalnym i gitarowym zakręcie niemiłosiernie pędzącej machiny. Finalizujący niecałe trzy intensywne minuty krzyk Judah Naglera to już z kolei balsam na uszy wszystkich indie rockowców.

















Camerona Bouchera rozliczenie z problemami. Droga przebyta od złamanego serca i uciążliwej bezsenności do psychicznej odbudowy, czyli temat stanowiący doskonałe paliwo dla gitarowego kawałka z potężnym, domagającym się dynamicznego wykrzyczenia refrenem. Przekonujący argument za tym, że samemu sobie też warto dać czasem szansę.


Najefektywniejsze z tegorocznych singlowych uderzeń Jewela i Radelet, z którym mógłby jeszcze porywalizować utwór „Shadow”, gdyby tylko jego fragmenty nazbyt nie przypominały pewnego kawałka autorstwa Sonic Youth. Wracając jednak do „In Films”, postawiono w nim wyraźnie na jeden, ale za to bardzo konkretny hook, będący ni to syntezatorowym strzępem, ni to wokalnym podśpiewywaniem Ruth. Druga sprawa, że już słysząc słowa Shiny red car do you feel so blue? When you see your friends crashing around you? czuje się, że tu Chromatics po dwóch mniej ekscytujących numerach wreszcie w pożądany sposób uchwycili swoje flow. Za sprawą tego utworu poczynają sobie jeszcze śmielej i pogodniej niż w poprzedzającym go „I Can Never Be Myself When You’re Around”, a jedynie drobne akcenty w postaci niektórych linijek przemycają elementy „szarości”. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, iż jest to ich najbardziej bezpośrednia jak dotąd piosenka. Bardzo zgrabna zresztą, przesuwająca suwak z klimatu w stronę wyrazistszej piosenkowości.    















Zdaniem samego Colina Meloya – „najbrudniejsza piosenka The Decemberists jaka kiedykolwiek powstała”. Lubieżność w „Philomenie” objawia się oczywiście na poziomie tekstowym, czystą jak łza płaszczyznę muzyczną pozostawiając całkowicie w spokoju. Perfidna ironia Dekabrystów zostaje uknuta wokół zestawienia tych dwóch kontrastujących elementów. Tkwi w sąsiadowaniu sielskiej melodii i niewinnego śpiewu z rubasznymi linijkami. W złudnym wrażeniu potęgowanym przez wdzięczne partie smyczkowe oraz bujne dziewczęce chórki, usiłujące oszukać, że chodzi tu o coś romantyczniejszego niż zmagania z wszechmocną chucią: Open up your linen lap and let me go, Down, down, down.
















Zespół Title Fight po zaskakującej, lecz całkiem gładkiej metamorfozie, poniekąd zachowuje swoje punk rockowe korzenie, ale jednocześnie jest już w stanie serwować słuchaczom w stu procentach dojrzałe i zanurzone w głębokim klimacie ballady pokroju „Your Pain Is Mine Now”. Utwór piąty z „Hyperview” to dream pop/shoegaze potężnie zniewalający, smakowicie rozmyty i naładowany paletą doznań. Żaden tam eksperyment, czy przerost formy nad treścią, a wręcz wzorcowy pokaz prawidłowego poruszania się we wspomnianych wyżej stylistykach. 
















Nawet jeśli poprzedni album Girls Names był w ogólnym rozrachunku lepszy od wydanego w tym roku „Arms Around A Vision”, to wtedy Irlandczycy nie mogli pochwalić się ani jedną piosenką tak chwytliwą i porywającą, jak „Reticence”. W openerze nowej płyty trio wyjątkowo uparcie maltretuje złożony z dwóch wyśmienitych części wstęp do utworu, poprzedzający żywiołowo wkraczające dopiero na wysokości: 1:41 partie wokalu. Kiedy pochmurny, a zarazem ostro rytmiczny post-punk miesza się w instrumentalnej introdukcji z hipnotycznym noise-rockiem trudno przewidzieć, co z tego wszystkiego może wyniknąć. Dość niespodziewanie ze zgiełku wyskakuje roztańczony riff, którym podeprze się po chwili wspomniany wcześniej wokal. Ten zdecydowanie nie zamierza ustępować pola wcześniejszym atrakcjom. So ugly, To the point of hatred, My skin crawling yeah I feel so alive. Niedbały, nonszalancki, ale jednocześnie jakby narastający w coraz większej ekscytacji śpiew Cathala Cully’ego na dobre wyrywa z apatii i doprowadza kawałek do wrzenia. A trwa znów ledwie kilkadziesiąt sekund, bo w ramach niemal symetrycznej budowy kompozycji muzycy na koniec znów pogrążają się w graniu balansującym na progu jakiejś niebotycznej eksplozji. Summa summarum każda sekunda pozostaje podporządkowana zasadzie „all killer no filler”, a chwili wytchnienia nie jesteśmy tu w stanie zaznać. 
















Kiedy określamy muzykę przymiotnikiem „wielka”, to może nam chodzić zarówno o jej wybitną jakość albo nowatorstwo, jak i po prostu gabaryty czy np. stadionowy charakter. Zgodność jednego z drugim nie zdarza się dziś chyba szczególnie często. „Wielkość” w pierwszym rozumieniu prędzej odnajdziemy zapewne w utworach stosunkowo skromnych. Wzbudzanie dreszczy poprzez odsłuchy epicko zrealizowanych dziesięciominutówek będzie z kolei nieco trudniejsze.

W tym miejscu pojawia się Susanne Sundfør upychając na swej singlowej płycie opasłego, art-popowego potwora. Blasting, Blazing, Stars exploding, A cosmic war raging in the sky. “Memorial” brzmi jak muzyka „wielka” zarówno z zewnątrz jak i w środku. Nie jest to bynajmniej wydmuszka, rozmach i monstrualna ambicja nie napotykają na swej drodze lodowej góry. Muzyczne wykształcenie Susanne oraz arcyważne w tej materii wyczucie pozwalają oszczędzić słuchaczowi poczucia zażenowania nieznośną patetycznością. Jeśli podniosłość w „Memorial” wzrasta, a wokalistka unosi swój głos ponad planety i galaktyki, to jest to dozwolone, pożądane i wprost proporcjonalne do wrażeń estetycznych.  Tak, jak w tekście utworu kosmiczna wojna oraz eksplozje gwiazd są jedynie tłem dla przeżywanego rozstania, tak w warstwie muzycznej cała ta pompatyczność zdaje się być zasadna jedynie wobec jeżących włosy na głowie emocji i świetnej kompozycji.















Gdyby miłośnikom zgrabnie napisanych gitarowych piosenek polecić wyłącznie jedną tegoroczną pozycję, najtrafniejszym wyborem byłby „Waste The Alphabet” Australijczyków z Dick Diver. W zaraźliwych stu czterdziestu sekundach znalazło się miejsce dla każdego podstawowego elementu klasycznego popowego kawałka. Mamy więc wspartą jangle’ującymi melodiami, wspinającą się „po schodkach” linię basu, wokalno-liryczne hooki we zwrotkach, obowiązkowo bijący wszystko na głowę przebojowy refren (Oh natalie, we party...) oraz mistrzowski mostek. Kapela nie marnuje ani chwili czasu, niczego nie zapycha ani nie wydłuża. Dokłada wszelkich starań, aby na końcu równania znajdował się słuchacz niepotrafiący pozbyć się tych melodii, niezdatny do odrzucenia chęci śpiewania tych linijek. Jeżeli w tak wyjątkowo klarownej sytuacji pozostaje jakaś niewiadoma, to wyrażać ją może jedynie pytanie zadane przez jednego z użytkowników serwisu YouTube: This is a great song but who is Natalie?















I don’t have much time, like a butterfly, Only one night to try and change my life. Ten fragment drugiej zwrotki wyraża więcej niż tysiąc słów o piosence, jak i właściwie samym zespole. Określa ulotny nastrój panujący w melodyjnych zwrotkach oraz wybijającym się refrenie, stworzonych jakby specjalnie do słuchania wiosną lub latem podczas przemierzania miejskich ulic. W „Different Angle” pop-rockową wrażliwość jak zwykle u Cribsów podkreśla punkowy pazur, podczas gdy tekst oddaje stan pomiędzy radością i wzajemnym zrozumieniem a szczyptą uczuciowej niepewności. Słowa klucze: młodość, przygoda i noce, które zmieniają życie.  

Piosenki 50-41

Piosenki 40-31

Piosenki 30-21

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz