sobota, 19 grudnia 2015

Podsumowanie 2015: piosenki 30-21














Gitarowo wyczynia się tu rzeźnia, tekst do suchej nitki przesiąknięty jest pesymizmem, główny wokal brzmi zaś jakby w jednostajnym tempie, całkiem obojętnie zmierzał ku przepaści. Ulegam zresztą wrażeniu, że Spoudsi ogółem w „It Work Both Ways” są jakby definitywnie skoncentrowani na podążaniu do jakiejś bliżej niesprecyzowanej skrajności. Absorbujący jak gąbka post-hardcore Warszawiaków mimo to nie wpędza człowieka w stany traumatyczne, a wręcz przeciwnie na swój specyficzny sposób porywa. Warunkiem jest jedynie rozsmakowanie się w wyczuwalnym podskórnie fatalizmie i ekstremalnej dekadencji.

















Scena dość późnego emo, poprzedzająca już chyba tylko epokę podkradających termin krzykaczy z paznokciami malowanymi na czarno, składała się między innymi z małego odłamu, w którym prym wiodły arcymelodyjne, niemal indie popowe kapele, nierzadko liderowane przez wokalistki. Muzykę Adventures, pobocznego projektu Reby Meyers z Code Orange, z grupami w rodzaju Rainer Maria czy Jejune łączy pewne pokrewieństwo. Jedno z żywszych tegorocznych nagrań zespołu, „Supersonic Home” oddaje esencję stylu uderzającego gdzieś między emo, indie, przebojowy pop-rock  czy power pop. Tak miłe dla ucha, młodzieżowe i dynamiczne granie można sobie śmiało wyobrazić jako standardowy fragment playlisty amerykańskiego, studenckiego radia z lat 1997-2000. I choć w warstwie muzycznej kawałek ten znacznie już odbiega od czystego, klasycznego emotional hardcore, to sympatycznych emocji nie brak w jego dźwiękach, ani tym bardziej w znamiennym dla gatunku tekście: I'm starting to slide, Letting go of the feeling inside, Makes you feel good and bad at the same time.















Coraz ciekawiej dzieje się u Króla pod względem brzmienia klawiszy, budujących solidny kręgosłup kompozycji. Były one niezmiernie intrygujące już rok temu na „Nielocie”, ale w kawałkach takich, jak „Start” z tegorocznego „Wija” poziom unikalności wydaje się w nich zauważalnie wzrastać. Intro utworu pana Błażeja kojarzyć się może z mechanicznym odliczaniem przed odlotem rakiety. Syntezatorowe popisy chwilę po nim dość ambiwalentnie sprawiają zaś wrażenie trochę futurystycznych, a trochę jakby wyłaniających się sprzed kilkudziesięciu dekad. Dzieła dopełnia bardzo ludzki dla odmiany wokal oraz zagadkowo uformowany tekst, przekazujący swój sens możliwie jak najmniej wprost.    



















Powracający z muzycznych zaświatów panowie z The Velvet Teen, twórcy dość zlekceważonej perły indie rocka sprzed jedenastu lat, czyli albumu „Elysium” przypomnieli w tym roku o swojej klasie między innymi dzięki tej wzruszającej, fortepianowej kołysance. Judah Nagler już wtedy wsławił się w dużej mierze poprzez umiejętność pisania nietuzinkowych, niekiedy epickich ballad, co jak widać nie zaginęło w nim wraz z upływem czasu. „All Is Illusory” uderza ciepłem, głębią i elegancją, porównywalnymi chociażby z pamiętnym „Transatlanticism” Death Cab For Cutie (też tytułowym nagraniem ze swojej płyty), będącym wzorem dla kompozycji tworzonych w takiej stylistyce. Mocna szkolna piątka w kategorii „piękne, tęskne i jesienne”.   


















Jeżeli o mnie chodzi, to „Well-Dressed” mogłoby nawet zostać wykonane bez użycia żadnego instrumentu i składać się wyłącznie z manewrów wokalnych genialnej pod tym względem Frances Quinlan. Niepozbawione są przy tym wartości zarówno dominujące w pierwszej części partie akustyczne, jak i prowadzące do pięknie nuconego finału wejście gitary elektrycznej z perkusją (1:43: I read about you...). Ale wracając do najważniejszego elementu kawałka, dziewczyna liderująca Hop Along wszystkimi swoimi górami i dołami, zaśpiewami na zmianę wrażliwymi i drapieżnymi, falsetująca i chrypiąca, unoszona i rzucana przez pasjonująco ukazywane emocje wygrywa tutaj wszystko. „Well-Dressed” brzmi jak realna chwała i zapowiedź grubych czasów dla charyzmatycznego kobiecego rocka.















Owocna kontynuacja muzycznego romansu ambientowego producenta i kompozytora z Lund oraz pochodzącej z tym samych rejonów Szwecji wokalistki o podobnych zainteresowaniach. Tym razem spotkanie dwójki artystów odbywa się na gruncie nieco odleglejszym od upojnych klimatów italo-disco. To już nie klub ani parkiet, a raczej ciepłe i bezpieczne domowe zacisze. Oparte częściowo na technice field recording „The Best Thing” przywołuje nastrój spokojnego, deszczowego wieczora. Agebjörn z niezwykłą dbałością waży swoje krystalicznie melancholijne, ale w gruncie rzeczy pogodne dźwięki, jak ulał pasujące do kojącego, delikatnego śpiewu Sally, a zwłaszcza nuconego przez nią bezsłownego refrenu. Pomiędzy parą muzyków panuje idealna chemia, której największym beneficjentem staje się oczywiście słuchacz.      



Jak pisałem już w recenzji „Headache” z 31 marca 2015 r. „Wasteland” to utwór hipnotyzująco-oszałamiający. Powtarzane w kółko: running running running wsparte zapętlonym motywem klawiszowym i nawracającymi sprzężeniami oraz wzbudzającym ciarki zdaniem: lepers in square 155 tworzą efekt wirującego cyklonu, w którego środku znajdujemy się my, odbiorcy tej muzyki. Członkowie Trupy Trupa jawią się tu swojego rodzaju ujarzmiaczami chaosu, opanowującymi go w pewnym stopniu i wykorzystującymi jego niszczycielską siłę do tworzenia muzyki niebezpiecznie fascynującej.   
















Horrendalnego przedstawienia kryzysu ludzkiej świadomości przez Joe’ego Caseya w „Why Does It Shake” nie sposób przecenić. Niezachwiana wiara w wieczność własnego trwania upada w starciu z zawsze zwyciężającym „obcym”. Strach wdziera się w umysł i opanowuje ciało tak, jak w utworze Protomartyr upiorne bębny, wzbudzające dreszcze gitary i obojętny wokal niszczą słuchacza na płaszczyźnie estetycznej. Post-punk może być szokująco dobry także dziś.

















Gdyby tak rzucić okiem na podział strukturalny części składowych „The Moment” widniejący tuż pod utworem na YouTube można by ulec wrażeniu, że piosenka Tame Impala posiada dość klasyczną budowę, w której zwrotki, refreny, mostek i outro są całkowicie na swoich miejscach. Trudno jednakże pojawiający się dwukrotnie fragment rozpoczęty od słów: Want them to be in the moment... uznać za jakikolwiek refren. W rzeczywistości Kevin Parker upycha tu raczej najpierw obydwie, słodko-gorzkie zwrotki, oddzielając je od siebie rzeczonym króciutkim momentem, aby już po upływie niecałych dwóch minut sprzedać bridge i outro będące prawdziwym odpowiednikiem refrenu, a już na pewno najsmakowitszym elementem kompozycji i celem jej dążenia. Nie dziwi bynajmniej, że na tę właśnie sekcję kawałka, czyli wymawiane bez końca, roztapiające się w pogłosowych harmoniach: it’s getting closer... zespół przeznacza większą część ścieżki trzeciej z „Currents”.     
















Jednym z ulubionych tematów Jeffa Rosenstocka nadal pozostają więzi łączące wokalistę z najbliższymi mu ludźmi. Jako ulubiona forma wyrazu ostaje się z kolei, co nie zaskakuje, charakterystyczny dla ex-lidera Bomb The Music Industry! hiper-energetyczny melodic punk. „You, In Weird Cities” opowiada o dyskomforcie posiadania najlepszych przyjaciół i zarazem muzycznych kolegów (członków BTMI!, Andrew Jackson Jihad czy Fake Problems) w wielu dalekich miejscach USA. Odległość i samotność okazują się jednymi z powodów koszmarnego samopoczucia Jeffa, faceta po trzydziestce, dla którego brak poważnych zobowiązań powoli staje się bardziej wadą niż zaletą: I don’t have to wake up, I don’t have to feed a kid, And it’s got to the point where I’m not sure if that’s something I wanted. Tęsknotę Rosenstock rekompensuje sobie nie poprzez oglądanie zdjęć, a słuchanie albumów nieobecnych kompanów, dzięki której może czuć się tak, jakby szwędał się z nimi tam w dziwnych miastach. Ostro chwytliwy, autentycznie krzepiący hymn. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz