środa, 30 grudnia 2015

Podsumowanie 2015: piosenki 10-1


















The Sidekicks przypomnieli na czym polegała swojego czasu emocjonalna potęga Band Of Horses. Jeśli ktoś stwierdzi, że „Satellite Words And Me” to niemal imitacja stylu zespołu Bena Bridwella, będzie miał zapewne rację. Nie pomyli się jednakże też ten, kto powie, iż utwór kapeli z Ohio dorównuje najlepszym oryginałom twórców „The Funeral”. Wskazuje na to przepięknie ckliwa melodia, wyrazisty refren i jakże charakterystyczne balansowanie między kruchością a mocnym uderzeniem. Zżynka ewidentna, ale czy kogoś to interesuje  przy tak doszczętnym wyciskaczu łez?


















Conor Oberst, indie rock, Cursive, punk rock, Epitaph records, Tim Kasher. Prędzej doczekamy się w Polsce monarchii niż muzyka podpisana tego rodzaju tagami umknie mojej uwadze. Z Desaparecidos i Conorem wiąże się historia pewnego bardzo przyjemnego zaskoczenia. Po latach nagrywania albumów w stylistyce indie folk i alt-country, które z czasem ekscytowały już coraz mniej lider Bright Eyes zdecydował się na krok całkowicie nieobliczalny. Kto się spodziewał powrotu mającego sporo po trzydziestce Obersta jako lidera kipiącego energią zespołu Desaparecidos, ten niech śmiało rzuca kamieniem. Kto przewidział przy tym ponowny artystyczny triumf projektu i swoiste odrodzenie z popiołów jego frontmana, ten niech rzuci... dwoma.  „City On The Hill” jest całkiem reprezentatywnym wycinkiem całego albumu i zarazem jego najbardziej logicznym, singlowym przedstawicielem. Conor poczyna tu sobie równie śmiało i bezkompromisowo, co za młodych lat, choć tym razem źródło jego „wkurwu” wypływa raczej z powodów politycznych niż osobistych. Masakrycznie rozedrgany riff i głośno uderzająca perkusja współtworzą scenografię umożliwiającą wokaliście wyładowanie wszelkiej frustracji. Nieprzeciętną przebojowość kompozycji wzmacniają zaś przy okazji chwytliwe chórki. 



















W „Owadach” naznaczonych nawracającymi co kilkanaście sekund, elektryzującymi partiami gitar mamy sekcje niepokojąco dramatyczne, akcentowane głosem wokalisty: Spróbuj trawy jest taka gorzka, gdy za ręce się nie trzymamy, to znaczy za odnóża, ale i wstawki obłędnie romantycznie: Zarezerwuję słońce, zarezerwuję deszcz... Cała historia nosi w sobie pewną tajemniczość i frapującą niejasność. Nie do końca wiadomo, czy podmiot liryczny wspomina czasy minione, czy jednak opisuje coś nadal aktualnego? Raz używany czas przeszły (Smutkiem całowałem okrutnie, dygotałaś gdy trzymałem cię w ramionach), a raz przyszły (Będziemy deltoidem niebiesko fruwać) nie pomagają. I bardzo dobrze.


















Centralny moment zauroczenia tą piosenką przypada na linijki:  You wide eyed girls, You get it right. Tu zniewalający, pięciominutowy snuj zespołu Beach House osiąga poniekąd swoją kulminację, choć jednocześnie stąd nadal bliżej mu do początku niż końca. „Space Song” to utwór z gatunku tych, które zawsze są po naszej stronie. Niezawodnie harmonijnych, łagodzących nerwy, leczących duszę.
















Wszystko na „Universal Themes” nabiera większego sensu, kiedy warstwa liryczna i dźwiękowa odpowiednio ze sobą korespondują. W uroczym rozklejaczu „The Possum” delikatne melodie, „tykająca” perkusja i akcentowane wokalnie końcówki linijek z powodzeniem oddają przejęcie Marka Kozelka opowiadającego wielowątkową opowieść o życiu. Punktem wyjścia jest tu historia znalezionego na podwórku umierającego oposa, spinająca klamrą przeróżne wynurzenia na temat np: dawania z siebie wszystkiego do ostatniej chwili, spędzania czasu ze swoją dziewczyną czy koncertu Godflesh. Lepszych momentów Sun Kil Moon w ostatnich dwóch latach było zaledwie kilka.
















Czterominutowa wersja tego utworu musi być nieporozumieniem. Każde dziecko wie, że znakomitość najsmakowitszych, centralnych tematów dłuższych kompozycji zależna jest od cierpliwie dawkowanego przez pewien czas napięcia. Budowanie ścieżki do planowanego katharsis powinno odbywać się naturalnie poprzez użycie środków wartościowych samych w sobie i nie musi też wcale trwać w nieskończoność, czego „Let It Happen” doskonałym dowodem. Jak przystało na świadomych popowych krawców Tame Impala szyją swój maxi-singiel z regularnie następujących jeden za drugim rozmaitych hooków, których jest na tyle dużo i które wypadają na tyle treściwie, by arcychwytliwą klawiszową wiązankę Australijczycy mogli spuścić ze smyczy już na wysokości 2:40. Następnie, o ile miałbym bawić się we wchodzenie do ich głów, dochodzą do wniosku że korzystnie byłoby tak wyrafinowaną melodię chociaż raz powtórzyć, ale i tu, żeby uniknąć banału, niezbędna okazuje się metoda finezyjnego „przetrzymywania słuchacza”. Panowie pozwalają sobie więc na ponowne użycie rzeczonego motywu dopiero przy 5:06, co my śmiało możemy następnie na podstawie rezultatu ocenić jako decyzję najlepszą z możliwych. 


















Gaduły bywają ciekawe, ale gaduły potrafiące kierować do nas swe potoki myśli przy jednoczesnym zapewnianiu czysto muzycznego komfortu, który może równie dobrze funkcjonować samodzielnie są zwyczajnie najciekawsze. Dwa oczka wyżej w ten schemat wpisał się elegancko Mark Kozelek, nie mniej pasuje do niego także Aaron Weiss z mewithoutyou. Nie ma chyba obecnie w indie rocku wielu tekściarzy równie ambitnych, starannych i stawiających przed odbiorcami intelektualne wyzwania na podobnym poziomie. W „Red Cow” wprost roi się od biblijnych nawiązań, fragmentów rodem z „Księgi Wyjścia” czy metafor bazujących na zestawieniu podróży Mojżesza i Izraelitów z wyprawą odbytą przez Aarona oraz jego żonę przez Nebraskę. Jeśli komuś nie chce się jednak w te niuanse zagłębiać (ja zrobiłem to ledwie powierzchownie), to zostaje jeszcze sama piosenka oparta o piękne, dynamiczne gitary i post-hardcore’owy refren roku, zawierący najostrzejsze partie wokalne Weissa od czasów legendarnego „Nice And Blue”.        
















Wszechpewność siebie, totalna zarozumiałość, akceptacja wyłącznie pełnych opcji, odrzucenie półśrodków i rozmieniania się na drobne. W „Dimed Out” Titus Andronicus nie chcą słyszeć o kompromisach. Przed nikim się nie kłaniają, nikogo nie słuchają i nikt nie ma prawa im niczego narzucić. Nawet jeśli ekstatycznie wystrzeliwany przez Patricka Sticklesa tekst jest jedynie stylizacją wkładaną w usta fikcyjnego bohatera, to bezkompromisowość pierwszego singla z „The Most Lamentable Tragedy” wgniata w ziemię, pozytywnie emanuje na słuchacza i istotnie każe postrzegać zespół co najmniej w kategorii indie punkowych półbogów.















Kiedy słucham melodii rozpoczynającej drugą część rozbudowanej kompozycji z nowej płyty The Chills opanowuje mnie coś na kształt wzruszenia. Chwila przemiany „Pyramid” w „When The Poor Can Reach The Moon” jest  również najbardziej świątecznym momentem, jaki mogę sobie wyobrazić w 2015 roku. Triumfem zespołu, którego teoretycznie w ogóle nie powinno tu teraz być, a na pewno nie w takiej formie. Już pierwszy z dwóch fragmentów rozpływającej się w uszach, ośmiominutowej struktury nie pozostawia żadnej jakościowej luki. W drugim następuje natomiast pełna kumulacja popowej ekstazy. Przebudzenie się Martina Phillippsa z długiego zimowego snu owocuje efektem przekraczającym oczekiwania, a „Pyramid/When The Poor Can Reach The Moon” to niepodważalnie największa duma Nowozelandczyków spośród utworów zebranych na “Silver Bullets”. Piosenka tętniąca melodiami tak, jakby te wydostawały się ochoczo na wolność z jakiegoś nieskończonego źródła. Wrócili. Zobaczyli. Zdobyli.

















Częsta to sytuacja, kiedy kawałek szalenie dobry jest zarazem kawałkiem, o którym nie da się wiele ciekawego powiedzieć. Wciąż najwięcej przyjemności ze słuchania dają mi piosenki mniej lub bardziej wpisujące się w schematy, ale wyciskające z tych schematów totalne maksimum. The Cribs jako klasyczny popowy zespół nie zastanawiają się czy robić zwrotkę albo refren. Jasne jak słońce jest to, że będą je robić, a jedyną kwestią wartą przemyślenia pozostaje dla nich, w jaki sposób to uczynić. Pomimo upływu lat i dekad wokalne, gitarowe czy klawiszowe melodie w muzyce popularnej nie przestają cieszyć, nie sądzę też by w ciągu kolejnych sytuacja miała ulec zmianie.

Pieczę nad „Summer Of Chances” sprawują więc pomysłowe hooki: klawiszowy zawijas, zadziorny mostek przed częścią chorusową i szybujący ku niebiosom falsetowy refren. Nature versus nurture, which one is the stronger? śpiewają bracia Jarman, pewnie nawet nie zdając sobie sprawy, że to pytanie może dotyczyć także granej przez nich muzyki. Natura czy wychowanie? Spontan i rock’n rollowa dusza czy wypracowane songwriterskie umiejętności? Tu chyba na szczęście nie ma konieczności wyboru, żadnego obowiązku opowiadania się. „To być może najlepsza chwila, w której bycie młodym i bycie dojrzałym przystoi im jednakowo.” Mi ten złoty środek zawsze odpowiada najbardziej. 


Piosenki 50-41

Piosenki 40-31

Piosenki 30-21

Piosenki 20-11

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz