poniedziałek, 14 grudnia 2015

Podsumowanie 2015: piosenki 40-31












Piosenki część 2

40.  Susanne Sundfør – Delirious















Każdy „synth” i każda kwestia wokalna w tej klarownej popowej piosence okupione są dawaniem słuchaczowi ogromu przyjemności. Głos Susanne w „Delirious” osiąga znakomity złoty środek między wdziękiem a siłą. Podobna relacja zachodzi też w charakterze kompozycji, o którym współdecydują bezpośrednia przebojowość oraz skłonność do art-popowych rozwiązań. Podczas gdy wielu życzyłoby sobie zapewne wypracowania podobnego kompromisu, dla 29-letniej Norweżki problem pogodzenia twórczych ambicji z precyzyjnym celowaniem w hit wydaje się całkowitą abstrakcją. 


39.  Miguel – Coffee















Totalnie zakochany, romantyczny wrażliwiec Miguel brzmi tutaj niczym wyznawca kościoła absolutnego miłosnego spełnienia. Oczywiście w piosenkach R&B często mamy do czynienia z miłością, w której seks jest elementem nieodłącznym i zawzięcie pulsującym albo nawet z tą miłością jawnie tożsamym. Nie inaczej dzieje się w „Coffee” choćby za sprawą dość oczywistych metafor (Wordplay, turns into gunplay), czy wymownego podtytułu wersji rozszerzonej (proszę sobie sprawdzić). Fenomen tego kawałka nie wykracza w zasadzie poza intymno-bezwstydną grę, hektolitry ciepłych emocji, zachęcający feeling i niezłą produkcję. Warto jednak przy tym podkreślić, że wykraczać poza te rzeczy wcale nie musi, bo jeśli faktycznie je posiada, to znaczy, że już jesteśmy w domu. Yes, let's drugs, sex, and polaroids.


38.  Ducktails – Surreal Exposure















Bratobójczą walkę pomiędzy członkami Real Estate rozstrzyganą za sprawą jednej najlepszej piosenki wygrywa u mnie w tym roku Matt Mondanile. Nie podejmę się jednoznacznej oceny czy ostatnia płyta Ducktails jest ogółem lepsza od albumowej solówki Martina Courtneya, ale „Surreal Exposure” jako pojedynczy utwór zdecydowanie wygrywa najważniejszą bitwę między obydwoma panami. Pamiętając o świetnym „The Flower Lane” nie dziwi fakt, że koronkowe melodie tkane przy kolejnych wersach, przedrefrenach, refrenie i mostku płyną tutaj sobie swobodnie tak, jakby były efektem jedynie nieco głębszego wzięcia oddechu przez Matta. I o czym tu więcej pisać? Tak proste, a tak wyrafinowane. 















Słowa padające w utworze Keep Shelly In Athens obok mglistych klawiszowych melodii oddają maksymalną sugestywność za pomocą minimalnej treści. Lay down, We're silent, Frozen fractals, Now we're shading our waaaay. Krótkie, enigmatyczne linijki stają się idealnym tworzywem dla tęsknej dream popowej piosenki, a zwłaszcza jej refrenu. Cytując eksperta specjalizującego się w tematyce chaosu: Fraktale są niby proste, ale wystarczająco skomplikowane, żeby fascynować.

36.  Deerhunter – Breaker















Sprytny „myk” zastosowany w tym kawałku polega na wykorzystaniu rozbrajająco banalnego pomysłu, jakim jest niewątpliwie zaangażowanie do duetu wokalnego dwóch członków zespołu. Locket Pundt – gitarzysta i wokalista znany z pisania najwyżej kilku utworów na każdą płytę Deerhuntera oraz dobrze ocenianych albumów pod szyldem Lotus Plaza postawiony zostaje w „Breaker” właściwie na równi z liderem kapeli Bradfordem Coxem. Obydwaj panowie nadzwyczaj urokliwie przemieniają się między zwrotkami i refrenami, a kiedy „pałeczkę” przejmuje jeden, wówczas drugi wspiera go gdzieś na boku. Osobną sprawę stanowi też pomykająca przez cały czas w tle, teoretycznie niepozorna, aczkolwiek w praktyce ostro uzależniająca melodia, patronująca tej arcyładnej piosence o radości z bycia żywym.


35.  Unknown Mortal Orchestra – Can’t Keep Checking My Phone















W istnie synkretycznym, wybornie wyprodukowanym kawałku UMO zmiksowali nam końskie dawki funku, neo-psychodelii i deep house’u. „Can’t Keep Checking My Phone” to impreza co rusz przenosząca się w inne miejsce. Od czegoś w klimacie retro począwszy, o klub rodem z lat 70-tych zahaczając, na elektronicznym DJ-secie a la Boiler Room skończywszy. Nowozelandzko-amerykańska grupa trzyma rękę na pulsie każąc jednocześnie tańczyć i śpiewać. Zwróćmy bowiem też uwagę na płynność zwrotek i sposób rozkładania akcentów w wykorzystującym tytułowe słowa refrenie: I cant’ keep checkiing my pho o one, pho o one. Niby nic, a cieszy. Aż chciałoby się to szaleństwo jakoś rozwinąć, rozkręcić, przedłużyć. Do siedmiu albo dziesięciu minut.   















Strzał nieco słabszy niż „Alena” i na pewno nie tak frapujący jak „A Long Walk Home From Parted Lovers”, ale wciąż  na tyle dobry, by w zespole Yumi Zouma nadal widzieć najbardziej obiecującego singlowego zawodnika sceny chillwave’owej. W drugim numerze promującym „EP II” Nowozelandczyków podgatunek kojarzony z Toro Y Moi, Washed Out czy Neon Indian bierze górę nad wyraźniej wcześniej zauważalnymi inklinacjami sophisti-popowymi. Trio pada tu chyba najbliżej rejonów stylu uprawianego w 2012 roku przez Work Drugs, a przynajmniej mi osobiście skojarzenie z klimatem tamtych nagrań wydaje się najwłaściwsze. Istotnymi zaletami „Catastrophe” jawią się barwne klawiszowe tekstury, nasycony emocją efektywny refren, no i to tak zwane „uczucie” aktywujące w kawałku pokłady nostalgii.














Mam nadzieję, że zdążę posympatyzować trochę z tą piosenką zanim wkrótce za sprawą jakiejś reklamy pozna ją cały świat. Jak na razie można chyba bezpiecznie cieszyć się z niezajechanych jeszcze na śmierć hooków, które w „Go!” występują w liczbie nader imponującej. Spróbujmy je zresztą wyliczyć:

1.      Goooo! czyli inicjalne rozkręcanie akcji
2.      Eksplozja roztańczonego tematu przewodniego
3.   Pierwsze wejście linii wokalnej i fajnego głosu dziewczyny o nazwisku Mia Bøe
4.      Końcówka pierwszej zwrotki: Yeah you heard me, I stay cooool and gonna take you there inside
5.    Środek drugiej zwrotki: I seek connections of your mind, I know you want it yeah, we want it for you
6.   Uderzające do głowy: And if you feel like the sky walk land from burning, Remember our souls are burning too. Fragment przewidziany zapewne na zawiązanie największej więzi ze słuchaczem.

Uczciwie wypadałoby poza tym wymienić wiele więcej. Sztokholmskie trio zmieliło w swej maszynce wszystko, co ostatnimi czasy nosiło w sobie znamiona największej przebojowości: synthpop, chillwave, dream pop. Podążyło tropem efektowności M83 i MGMT smażąc murowany hit dla młodzieży bawiącej się do „indie-muzy”, a zarazem trzy i pół minuty bardzo rzetelnego popu. Wiem już jakiego utworu najmocniej będzie mi brakować podczas sylwestra.














Jelcyni ani na milimetr nie odstępują od swego indie/power popu grubymi garściami podkradanego od Weezera, Superchunka czy The Shins. „Step Brother City” to utwór wyjątkowo przejrzysty. Wymiatacz oparty o stare, dobre chwyty, prowadzony rozwibrowanym riffem, energetyczną grą perkusisty i chwytliwym podśpiewywaniem. W chwilach oddechu da się tu usłyszeć garstkę brzdąkanych melodii oraz odrobinę basu, a miękki wokal Philipa Dickeya z rozmysłem wymierza błyskotliwe zdania oddające stan uczuciowych niepowodzeń i dezorientacji. Nie rozczarowuje zwłaszcza finał zawierający solidną gitarową puentę, urwaną być może w najlepszym momencie.  















W kawałku tych duńskich młodzieńców znalazłoby się kilka niedociągnięć takich, jak kiepski tekst i niezbyt dobry wokal. Ktoś lub coś, jakieś niepojęte zjawisko chciało mimo to, by „Out Of My World” stała się piosenką rewelacyjną. Zaważyły zapewne pasja, szczerość, szczenięca naiwność i cała reszta cech marzycieli zawodzących o nieosiągalnej miłości. Zachwycają tu zadbane, ekstatyczne melodie, rozpościerające się pomiędzy konstelacjami dream popu, jangle popu i nowej fali. Zdobywają siłą rzeczy sympatię uczuciowe łkania Martina Rehova, a sama maniera lidera Communions czyni z niego męskiego odpowiednika niepokornej Mai Milner z Makthaverskan. Przede wszystkim olśniewa jednak stanowiący rarytas dla piosenkofili refren kompozycji, posiadający podwójne, a może nawet potrójne dno, mieszczący co najmniej tysiąc emocji na raz.


Piosenki 50-41

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz