sobota, 7 stycznia 2017

Podsumowanie 2016: piosenki 30-21

















Nastroje obecne w „Marigold” tworzą wspólnie stop bardzo niejednoznaczny, choć w kontekście stylu Alohy ostatecznie dość znajomy. Chłodny syntezatorowy motyw i pesymizm w głosie śpiewającego zwrotki Tony’ego Cavallario wprowadzają poczucie dystansu. Rozczulający refren przynosi jednak jakby więcej ciepła i nadziei. Rdzeniem i duszą utworu staje się właśnie unikalna w rezultacie mieszanka wszystkich tych emocji, czyniąca z niego wyborną propozycję na późne, listopadowe lub grudniowe wieczory. 


29. Posture & The Grizzly - Raspberry Heart
















Gdyby piosenki mogły przynosić wrażenia smakowe „Raspberry Heart” smakowałoby pewnie jak malinowa guma balonowa. Jordan Chmielowski, czyli samozwańczy następca Toma DeLonge’a kawałkami, takimi jak ten istotnie dowodzi, że w dziedzinie pisania post-blinkowego melodic punku/pop rocka jest w tej chwili lepszy i ciekawszy nie tylko od innych epigonów, ale też samych panów Marka Hoppusa i Matta Skiby. Zmysł do melodii, solidne partie gitary i perkusji, kompozycyjna pożywność oraz słodko-kwaśny wokal lidera grupy, sprytnie momentami naśladującego swojego idola, sprawiają, że numerowi Posture & The Grizzly nie doskwiera nawet brak refrenu. Tu około-pop punkowa zabawa trwa w najlepsze, nawet jeśli jej nowe oblicze wydaje się bardziej świadome i nieco poważniejsze.     


















Dla Sonny’ego Smitha bycie cool to sprawa kompletnie naturalna, wpisana w każdą kompozycyjną i muzyczną aktywność. Nie inaczej wygląda to w przypadku „Nightmares”, gdzie umieszczenie ociekającego luzem, gadanego wokalu lidera The Sunsets na tle nadającego piosence tonu, masywnego disco-hooku całkowicie wystarcza, aby skutecznie zakołysać i wyczilować. Od tego wszystko się zaczyna i na tym właściwie mogłoby też się kończyć, ale każdy kolejny dodatek w rodzaju wchodzących w krótki dialog kobiecych partii wokalnych, banalnego lalalala, następnego tematu klawiszy czy gitary, to nic innego, jak dalsze, słuszne i chwalebne zbieranie punktów.   


















W przypadku wykonawców takich jak Jeff Rosenstock zaskakiwanie czymś nowym nie jest już właściwie rzeczą konieczną. Konsekwencja w utrzymywaniu dobrze znanego stylistycznie songwritingu na stabilnym, wysokim poziomie w zupełności wystarcza. W karierze ex-lidera Bomb The Music Industry zdarzały się już piosenki bardziej niesamowite od „Wave Goodnight To Me”, ale cóż z tego skoro singiel promujący „Worry” zapewnia sympatykom kompozytora bardzo komfortową sytuację, sumując wszystko, co u trzydziestoletniego Nowojorczyka najlepsze?

















Znawcy piłki nożnej mawiają, że jeśli nie można meczu wygrać, to należy przynajmniej znaleźć sobie metodę, która pozwoli go nie przegrać. Analogicznie, jeżeli z jakiegoś powodu trudno jest nagrać album, który przebije się wśród masy podobnych, to warto chociaż postarać się umieścić na nim piosenkę na tyle dobrą, by dzięki niej słuchacze byli w stanie nieco dłużej myśleć o zespole ciepło. Choć nie mam w zasadzie problemu z niezłym tegorocznym „At This Age” kapeli Signals Midwest, to nie jestem pewien, czy po latach zostanie z niego w mojej głowie wiele. Nawet dziś towarzyszy mi jednak przeczucie graniczące z pewnością, że kończący go utwór „Song For Ana” łatwo nie da o sobie zapomnieć. Ten kawałek na tle reszty brzmi jak „coś specjalnego”, rzecz bardziej osobista, w którą twórcy włożyli więcej od siebie. W słowach wyrzucanych przez wokalistę Maxa Sterna uzewnętrznia się realne przejęcie, wyraźny żal i smutek. Równie naładowane emocjami są przy tym partie gitar i perkusji, pomagające doprowadzić numer do kapitalnej kulminacji: Ana, I hear you calling, You were saying something I couldn’t make out.     



Połączenie synthpopu z soulem zaproponowane przez Niki And The Dove w „So Much It Hurts” to mariaż wyjątkowo powabny, tworzący podatne podłoże dla przebojowej piosenki z, wypisz wymaluj – duszą. Zwrotki są tu spokojne, oparte o gustowne bity czy delikatnie falsetowane linie wokalne, ale już pre-chorus sygnalizuje wybuch tłumionego uczucia w chwili następnej. Kiedy w refrenie Malin Dahlström śpiewa: Bring it back, uh, I need your love so much it hurts! w jej odznaczającym się atrakcyjną barwą głosie słychać prawdziwe przejęcie i coś w rodzaju całkowitej zgodności emocji wykonawczej ze śpiewanymi słowami. Dahlström brzmi tu właśnie tak, jakby pod pretekstem refrenu rzeczywiście wyrażała swoją potrzebę i tęsknotę, a przy tym uwalniała z siebie skrywane napięcie w sposób nadzwyczaj dla słuchacza satysfakcjonujący. 



To już trzecia dekada, w jakiej panowie z Weezera bombardują słuchaczy piosenkami opartymi na dynamicznych refrenach, wy-buchających w kontraście do w miarę spokojnych zwrotek. Jak pokazywały „Pork And Beans”, „If You’re Wondering If I Want You To I Want You To” czy „Memories” oraz jak pokazuje „King Of The World” jest to jedna z tych formuł, które trudno będzie kiedykolwiek na dobrą sprawę wyczerpać. Ciężko też zaprzeczyć, że zespół z Los Angeles należy do czołówki grup wykorzystujących ją najlepiej. Poza solidnie uderzającą przebojowością w singlu z „Białego Albumu” warto zwrócić uwagę także na inną kwestię. Tu raz jeszcze, podobnie jak 20 lat wcześniej, inspiracją Riversa Cuomo staje się kobieta o japońskim pochodzeniu. Podczas gdy w „El Scorcho” lider Weezera przeklinał pół-japońskie dziewczyny, a w „Across The Sea” śpiewał genialną power-balladę o liście napisanym przez osiemnastolatkę z kraju kwitnącej wiśni, „King Of The World” z nie lada oddaniem i czułością poświęca już niejakiej Kyoko Cuomo, życiowej partnerce oraz matce swoich dzieci.  


Odpalając „Vapid Feels Are Vapid” nie trzeba długo czekać, aby uzmysłowić sobie, że jest to kawałek niezmiernie pociągający i w maksymalnie przyjemny sposób niedający się przewidzieć. „Pieprzony Clarence” ekscytująco zmienia skórę co najmniej trzykrotnie. Vocoderowe wpro-wadzenie transformuje w neu-rotycznie śpiewaną melodię (oh lord, take me back in time, back in time), a tę następnie w szybką funkową kanonadę. Z po-zostawionego po tych wyczynach triumfalnie syntezatorowego fragmentu droga wiedzie już tylko do obowiązkowej powtórki z rozrywki, czyli ponownej karuzeli hooków. Trochę szkoda, że tak błyskotliwie powyginany pop kompletnie umknął w tym roku uwadze większej części krytyki muzycznej.



Umiejętność tworzenia esen-cjonalnego popu wszyscy Szwedzi wyssali najpewniej z mlekiem matki. Nie potrafiłbym wskazać ani jednego fragmentu „What You Talking About”, w którym nie byłoby to w jakiś sposób słyszalne. Singiel Petera, Bjorna i Johna cechuje ekstremalna dbałość o hooki, śpiewność refrenu, chwytliwość sekcji rytmicznej, przebojowość klawiszy oraz wyrazista obecność każdego z produkcyjnych zagrań. Pre-chorusowe I got a message to you służą kilkusekundowemu chłodzeniu akcji, aby ta oczywista rzecz, jaka po nich następuje mogła wybuchnąć z odpowiednim impetem. Zapowiadające się na mostek outro okazuje się natomiast być może najsmaczniejszą częścią tego sytego piosenkowego bankietu.  

















Gdyby K Ishibashi dorzucił do „Say Yeah” choćby garstkę więcej hooków, efektownych motywów i produkcyjnych cudów, mielibyśmy tu już too much heavenpop perfekcyjny aż do przesady. Można odnieść wrażenie, że członek Jupiter One i Of Montreal postawił sobie za cel zbudowanie kompozycji z jak największej liczby błyskotek i ozdobników, ułożenie każdego kroku z nowego atrakcyjnego elementu. Zaczyna od dźwięków rodem z gry na Pegazusa, po chwili wystrzeliwuje pojedyncze klawiszowe salwy, a następnie złożone z nich koronkowe melodie oraz dorzuca smyczki. Wkraczając z wokalem od razu zachwyca ładną linią: If I really wanted to, I'll be waiting for youuuuuu, dokłada funkowy bit i ten fragment na 1:18. Niczego z wcześniej wyprowadzonych chwytów nie gubi po drodze, kompletnie nie przejmując się, że być może „co za dużo, to nie zdrowo”, ale trzeba mu przyznać, że dopina swego. Co zabawne, na tym etapie mamy dopiero za sobą zwrotkę i od tej chwili czeka nas między innymi kapitalne przejście do refrenu, antycypujące jego melodię jeszcze bez wokalu, sam pierwszorzędny refren a la Bee Gees czy takie „cuda wianki na kiju”, jak choćby mostek odegrany na flecie. Gra bogactwem, tworzeniem piosenki w myśl zasady „wszystkiego dużo i coraz więcej”, ale też dystyngowaniem i przebojowością przynosi w piosence Kishi Bashi powalający efekt. To rzecz wyrafinowana, nadająca się do rozkładania na czynniki pierwsze, ale i czysto rozrywkowa, dostarczająca tej wyśmienitej rozrywki hektolitrami.  

miejsca 50-41 

miejsca 40-31

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz