wtorek, 31 stycznia 2017

Podsumowanie 2016: piosenki 10-1
















10. Aloha - Ocean Street
















O nastroju obejmującym w swe władanie całe „Ocean Street” decyduje nurtujący motyw nucony najpierw we wstępie utworu, a następnie regularnie aż do jego końca powracający już w postaci repetycyjnej zagrywki. Wraz z liniami wokalu Cavallario, basem Genglera i perkusjonaliami Parksa tworzy on kolejny klimatyczny, jakby żywcem wycięty ze ślicznego obrazka moment w kolekcji indie popowych konstruktorów z Ohio. 


9. Thao & The Get Down Stay Down – The Evening
















Thao Nguyen używa w “The Evening” triku teoretycznie średnio robiącego wrażenie, ale za to iście zabójczego w praktyce. Utwór składa się z trzech niemal identycznych części, w których ten sam kluczowy fragment zostaje za każdym razem coraz efektywniej zaakcentowany. Pierwsze I brought my baby to bed, pojawia się na wysokości 0:36 i zaśpiewane jest dość spokojnie, w sposób zupełnie nie budzący podejrzeń. Drugie, wchodzi prawie dokładnie minutę później, niosąc ze sobą już nieco większą żywiołowość. Trzecie, poprzedzone przez euforyczny motyw klawiszowy okazuje się natomiast totalną, rozsadzającą od środka eksplozją muzycznej radości. Oczywiście nie tylko ten fantastyczny hook jawi się w kompozycji Thao & The Get Down Stay Down momentem wartym uwagi. Pod względem melodyjności i rytmiki jest tu bowiem ultrakolorowo od pierwszej do ostatniej sekundy.


8. Weezer – L.A Girlz

„L.A Girlz” to jak na weezerowe standardy kawałek wysokiej klasy, cieszący ucho na całej linii. Miłe są w nim zwrotki i równie przyjemny refren. Przechodząc do sedna warto byłoby jednak podkreślić, że tym, co udało się Riversowi i spółce w czwartym singlu z białego „Weezera” przede wszystkim jest umiejętne zagranie ckliwością w spektakularnym mostku. Does anybody love anybody as much as I love you, baby? razy cztery, wypowiadane najpierw cicho i niepewnie, następnie głośno i emocjonalnie i po chwili znów bardzo subtelnie, mnie osobiście za każdym razem wprawia w mały dreszcz.


7. Eggstone – Like So

„Like So” autorstwa powracających po kilkunastu latach weteranów szwedzkiego indie popu to piosenka przedziwna. Stylistycznie i kompozycyjnie nie ma w niej co prawda niczego ekscentrycznego, ale fakt, że tak brzmiący kawałek ukazał się w 2016 roku może wprawiać w zdumienie. Uwierzyłbym zarówno w połowę lat 90. – boom na brit-pop i gitarową muzykę, jak i późne lata 80., kiedy to bardzo dobrze trzymał się wydawany w niezależnych wytwórniach jangle pop inspirowany The Smiths, a nawet początek „oughties”, gdy swój moment mieli jeszcze zwiewni The Lucksmiths. Tymczasem tutaj ktoś próbuje nam wmówić, że słuchamy kompozycji współczesnej, a nawet tegorocznej. Abstrahując już od zaskoczeń i niedowierzań, czas w końcu z siebie wydusić, że nowy singiel Eggstone to utwór zdumiewająco udany, każdą melodią i linijką tekstu wyrażający apetyt na życie i ogrom romantycznej beztroski. Trudno powiedzieć, co tu rozbraja najbardziej? Czy jest to genialny w swej prostocie refren: This summer is awesomer than all summers before, wszystkie te bezsłowne ooooo i aaaaaa melizmaty, zaskakujące przełamanie na wysokości 2:21, czy może cała wszechogarniająca inspirującym nastrojem pierwsza zwrotka? Nieważne. Liczy się przede wszystkim nieskazitelna uroda tych dwustu dziesięciu iście magicznych sekund, po raz kolejny przekreślających teorię o tym, że fenomen muzyki opartej z grubsza o śpiewanie i granie na gitarze może się kiedykolwiek skończyć.


6. Angel Olsen – Shut Up Kiss Me
















“Intern” i “Shut Up Kiss Me” – dwa pierwsze single z “My Woman” miały zwiastować spektakularną metamorfozę stylu muzycznego Angel Olsen. Spodziewano się, że wokalistka i kompozytorka odłoży na bok estetykę indie folk/rockcountry/americana czy singer/songwriter na rzecz trochę bardziej otwartego popu, co oprócz samej piosenki sugerował także nakręcony do niej efektowny teledysk. Do rewolucji ostatecznie nie doszło i choć coś tam się oczywiście pozmieniało, to znając dziś zawartość całego albumu sytuację można chyba podsumować klasycznym „z dużej chmury mały deszcz”.

Co więcej, ten stan rzeczy powinniśmy właściwie przewidzieć już w momencie ukazania się „Shut Up Kiss Me”. Zarówno w samym utworze, jak i w klipie 29-latka z Chicago dwoi się i troi, rzuca wybornymi hookami, przybiera miny, skupia na sobie uwagę, przyciąga muzycznie i wizualnie, pokazuje coś, czego jeszcze u niej nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy. ALE. Czy choć przez chwilę brzmi to lub wygląda na pełną, definitywną przemianę? Coś na poważnie i na zawsze? Olsen co prawda sympatycznie symuluje, trochę się bawi i zmienia skórę, ale wszystko ma pod kontrolą, nie stara się nikogo na serio nabrać i podobnie jak w teledysku widzimy u niej jedynie srebrną perukę, tak muzycznie gdzieś tam pod spodem słyszymy przecież i ślady country’owej maniery i pozostałości indie rockowego brzmienia.

Nie zmienia to faktu, że przez te trzy i pół minuty Angel Olsen pozostaje olśniewająca. Stylistycznie świeższa, kompozycyjnie mocna, muzycznie jak nigdy efektywna. Mniej staroświecka, bardziej dzisiejsza, na kilka chwil z folkowego kopciuszka stająca się popową gwiazdą udowadnia, czy raczej przypomina, że artystka może posiadać nie tylko jedną prawdziwą twarz.    


5. The Goon Sax – Sweaty Hands
















Najistotniejsze walory swojej muzyki The Goon Sax wydają się jak dotąd wyciskać w niektórych piosenkach jakby mimochodem, gdzieś tam na boku przy okazji. „Sweaty Hands” brzmi na przykład w dużej mierze jak kawałek do bólu statyczny, drewniany, zblazowany i w ogóle nie do życia. Syn Roberta Forstera nawet nie stara się bardzo udawać, że coś konkretnego w nim gra i śpiewa, jego pucułowaty kolega pyrga sobie na basie jakieś akordy, a ich koleżanka ze szkoły bez szału wybija rytm. Tekstowo też nieszczególnie, właściwie dukanie historyjki wymyślonej na kolanie. A jednak te melodie w pewnym momencie, zaraz po thinking bout your eyes zaczynają powoli ożywiać utwór i sprawiać, że widzę go już, słyszę i czuję inaczej. Po niepozostawiającym wątpliwości refrenie linia basu jawi się już jako doskonała, deklamacja Louisa taka jak trzeba, a linijki kompletnie zrozumiałe, dość dobrze wyrażające to, co mają wyrazić. Warto jeszcze zatrzymać się przy tym na krótko wspomnianym refrenie, lakonicznym, jednozdaniowym, ale właściwym i wystarczającym, po swojemu perfekcyjnym. Może nie jest to póki co The Go-Betweens, ale w ramach gitarowego grania dla smutnych introwertyków próżno mi było szukać w ubiegłym roku czegoś celniejszego.  


4. PUP – DVP

W tej pozornie błahej piosence o niemożności dogadania się z siostrą dziewczyny, piciu za dużo i jeżdżeniu za szybko PUP w znakomity sposób wyrazili kilka uniwersalnych ludzkich bolączek. Uczucie, gdy jest tak źle, że niby nie chcesz umrzeć, ale jednocześnie nie chce ci się żyć. Uciekanie z problemami w rozwiązania kończące się jeszcze większą autodestrukcją, czy też po prostu odczuwanie kompletnego walenia się wszystkiego na głowę. Jeśli Johnny Rotten z jakiegoś powodu utożsamiał się kiedyś z hasłem no future, to Stefan Babcock, być może z nieco innego, stwierdza, że dla niego future’s looking bleak. Nie ulega więc dla mnie wątpliwości, że całą tą I don’t give a shit postawą, szalonym tempem, sfrustrowanym wrzeszczeniem i maniakalną energią, byciem fucked up over you oraz so messed up Kanadyjczycy ustalili najbardziej emocjonującą formę punkowego wymiatacza roku 2016.


3. Parquet Courts – Berlin Got Blurry
















„Berlin Got Blurry” satysfakcjonuje na dwóch często niedających się pogodzić frontach, intelektualnie i emocjonalnie, pod względem rozumienia i czucia. Zachwyca lirycznym mistrzostwem monologu Andrew Savage’a, ale też niesie naturalną muzyczną radość, którą instynktownie oddychamy poprzez ten kawałek pełną piersią. Linijki prostego refrenu (zamiennie): Well Berlin got blurry, And my heart started hurting for you/When my eyes starting telling it to/ As my thoughts all hurried to you, mieszcząc maksimum znaczenia w niewielkiej treści, ukazują na czym naprawdę polega esencja poetyckości. Europejska stolica rozmywa się, gdy w oczach myślącego o obiekcie swoich uczuć Savage’a pojawiają się łzy. Nieważne jest, że on widzi miasto w ten sposób, a to, (słowo klucz - perspektywa) że ono staje się takie, bo on je takim w tej chwili widzi. Wewnętrzne oddaje przez pryzmat zewnętrznego, w swoim doświadczeniu łączy wielkomiejską przestrzeń ze stanem emocjonalnym. A refren to przecież tylko wierzchołek góry lodowej całego tekstu. Jeśli zaś chodzi o wrażenia słuchowe, to mamy tutaj ten charyzmatyczny riff, którego można słuchać do obłędu, rozkoszny luz śpiewanych/mówionych przez wokalistę Parquet Courts zwrotek i ogólna przebojowość jakże niewymuszona, lekka, udzielająca się. Najlepsza trzyipółminutowa wycieczka po Berlinie bez wychodzenia z domu.


2. Modern Baseball – Apple Cider, I Don’t Mind
















Cydrowy toast za uczenie się na błędach i wyciąganie wniosków nawet z najboleśniejszych sytuacji. Dźwiękowo, Modern Baseball idzie w Joyce Manor, czyli równe dwie minuty pełne nowo-punkowej treści i konsystencji, przejęcia i refleksji. Wiosną niczego innego nie słuchałem bardziej.     


1. Joyce Manor – Last You Heard Of Me
















Czar „Last You Heard Of Me” polega w sporym stopniu na zagraniach sprytnie zapewniających słuchaczowi poczucie motoryczności kawałka. Wrażeniu, że muzyka idzie do przodu równolegle z opowiadaną historią. Przebieg nie jest wcale skomplikowany. Kilka inicjujących uderzeń, chwytliwa gitarowa zagrywka i wokal, miejsce akcji: klub karaoke, Barry zamawia piosenkę oraz kolejne piwo. Kiedy wychodzi na zewnątrz, wkracza perkusja. Następnie refren z przebojowym przełamaniem plus opis otoczenia, no i pojawia się Ona. Stąd już tylko czysty sytuacjonizm, dziewczyna sięga po zapałki i na sekundę ich oczy spotykają się. Nasycenie emocjami jednego banalnego momentu, kończące się dreszczem przy for the second our eyes meet. W tym właśnie jednym MOMENCIE on widzi wszystko i wszystko podlega intensyfikacji wyciszonej ostatecznie zawiedzionym wypowiedzeniem tytułowych słów numeru. Opowieść dobiega końca zanim ma okazję się zacząć, tak boleśnie i tak prawdziwie. Ta krótka chwila urasta jednak u Joyce Manor do rangi wyjątkowego zdarzenia, a samo „Last You Heard Of Me” do miana najlepszego utworu w moim podsumowaniu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz