piątek, 6 stycznia 2017

Podsumowanie 2016: piosenki 40-31
































Silenie się na powagę i robienie czegoś wprost na poważnie często bywa dla twórców muzyki czymś niewygodnym i trudnym, niemającym prawa się udać. Biorąc ten fakt pod uwagę tym bardziej imponuje sposób artystycznego wyrażania się przyjęty przez Jeremy’ego Bolma i jego zespół. Touche Amore jest śmiertelnie na poważnie i wprost. Touche Amore jest otwarcie śmiertelnie na poważnie, bo ani przez chwilę nie udaje, że nie jest. Może właśnie dlatego ich utwory w ostatnich latach tak bardzo ekscytują i niosą emocje podążając prosto do celu, bez niesmacznego ekshibicjonizmu, ale uczciwie i autentycznie. „New Halloween” opowiada o odczuciach związanych ze śmiercią matki Jeremy’ego, o tym jak szybko minął rok, o poczuciu winy, o unikaniu tego, co może przypominać o bólu, o przyzwyczajaniu się i w końcu pogodzeniu ze stanem rzeczy. Muzycznie to zaś jedna wielka intensywność, euforia, katharsis. Jest tu taki moment (refren?): I tried to be your light, Did my best to shine, Nothing I do feels right, As I went out all the time, stanowiący kulminację, eksplozję, moment ulgi i oczyszczenia. Chwila, w której dzieje się coś nadzwyczajnego, wewnętrznie budującego. Przekaz od artysty do słuchacza docierający z całą mocą, bez najmniejszych przeszkód i zakłóceń.


















„Politics Of Free” to esencjonalny letni hymn roku 2016. Upojna wakacyjna piosenka złożona z melodyjnych akordów i sugestywnych haseł w stylu: constellations in the summer sky, in the world of shit let’s tune out tonight. Ten trwający trzy i pół minuty indie popowy rarytas smakuje słońcem, muzycznymi festiwalami i wieczorami spędzanymi w gronie przyjaciół. Przebojami pitchforkowego indie sprzed dziesięciu lat a la The Shins czy Band Of Horses. Wolnym czasem, przygodą, harmonią ze światem. Alkoholem i błękitnym niebem, wędrowaniem po lasach, ogniskami i pływaniem w jeziorze. Czy taki utwór może w ogóle nie być wspaniały?


Przy pierwszym zetknięciu “Looking Out For You” może wydawać się kolejną, niezbyt ciekawą pozycją z gatunku „indi-srindi”, czyli tego maksymalnie odtwórczego i płytkiego sortu indie popowego grania, od-znaczającego się często niestrawną słodkością. Nic bardziej mylnego, bo strona A z debiutanckiego singla Joy Again to kawałek prosty i niepozbawiony sporej ilości cukru, ale całkowicie uczciwy kom-pozycyjnie. This is love song for a girl, Who will never know it’s about her, Know it’s pretty stupid, But i’m much too shy to tell her.  Nic dodać, nic ująć. Ta piosenka epatuje szkolnym, naiwnym urokiem. Szczeniacką fajnością, która może się lepiej bronić także dzięki żwawej rytmice oraz dobrym melodiom granym zarówno na bandżo, gitarach i basie. Lubiącym niegdyś kapelę taką jak Born Ruffians, wczesne Vampire Weekend czy inny z podobnych miłych wynalazków lat 2008-2009, rekomenduję szczególnie. 


37. Ariana Grande - Into You

Cause I'm so into you, into you, into you... Tym, co sprawiło, że zostałem przez singiel Ariany Grande ostatecznie już przy pierwszym przesłuchaniu zdobyty, było nic innego, jak ta niebezpiecznie przebojowa, wpadająca do głowy końcówka refrenu. Choć niewątpliwie zachęcające jest całe "Into You", to właśnie ten jeden arcyważny szczegół wydaje się domykać w nim prawdziwie popowe meritum. Wspomniany fragment jawi się tutaj triumfalnym finałem, wisienką na torcie, hookiem nieskomplikowanym, a całkowicie porywającym. 


















Wokalna maniera “zbitego psa”, wyrażająca coś w rodzaju stanu pośredniego między tęsknotą a żalem, do Barry’ego Johnsona z Joyce Manor najwyraźniej przylgnęła już na dobre. To, czym na poprzedniej płycie przesiąknięte były choćby utwory takie jak „Christmas Card” czy „Falling In Love Again” doskonale słychać również w zwrotce „Angel In The Snow”. Ta sama emocja także tutaj staje się niezbędnym uzupełnieniem nośnej i błyskotliwej, jakże właściwej dla nich college-punkowej piosenki. Składnikiem o gorzkim smaku, w odpowiednich proporcjach komponującym się z programową dawką melodyjnej, zwrotkowo-refrenowej słodyczy.



Nie znam się za bardzo na french popie, więc o „Ou Va Le Monde” nie powinienem właściwie pisać nic więcej poza tym, że jest to kawałek poważnie uzależniający i przylepny, zarażający sobą zwłaszcza za sprawą śpiewanej przez dwóch panów drugiej zwrotki. Śmiertelnie gadulskie (co nie szkodzi) partie wokalne Sashy i Marlona oraz ładny śpiew Clémence otaczane są przez około-surfowe motywy i mglisty vintage. Jak to, trzeba przyznać idealnie, określił jeden z recenzentów - retro surf noir. Ważną cechą tkwiącą w kompozycji wydaje się poza tym niedostatek powagi, jakiś wykwintny luz i nonszalancja. La Femme śpiewają niby o czymś w miarę poważnym („Dokąd zmierza świat?”), ale robią to tak, że ja nieszczególnie ich „powagę” kupuję, ale jak najbardziej jej się poddaję.



Jak na możliwości Anny Meredith “Something Helpful” to taka czarująca, art-popowa piosenka-minimum. Miniaturowa piękność mieszcząca w sobie garść świetnych pomysłów, krystalicznie brzmiąca i harmonijnie za-śpiewana. Z której strony by nie spojrzeć zwiewna i delikatna, choć ogromnie naładowana kre-atywnością. Rzecz elegancka, ale i figlarna, przyjemna, acz wy-rafinowana konstrukcyjnie. 

Rasowość pierwszego singla z nowej płyty Ocean Of Noise cieszy, choć w żadnym wypadku nie zaskakuje. Kto pamięta poprzedni krążek projektu Rafała Konopki, ten powinien bowiem wiedzieć, że już tam zdarzały się rzeczy świetne. Estetyka „Want To Dance” balansuje gdzieś pomiędzy melodiami „naszych” z Thin Man Records a wdziękiem klasycznych piosenek twee i indie popowych. Programowa lekkość nie kłóci się tu z kompozycyjnym konkretem. Instrumentalnie i wokalnie jest więcej niż just fine. Smakowite hooki, takie jak ten klawiszowy na wysokości 1:13 albo hoooold my hand na 2:15, potrafią zaś wyskakiwać całkiem znienacka. W tym roku muzyczna wiosna „buchnęła majem” już w kwietniu. 

















Gdyby emo było mainstreamem „Common Cold” stałoby się wielkim hitem, a spotkanie Dylana Mattheisena z Conorem Murphym duetem co najmniej na miarę Rihanny i Shakiry w „Can’t Remember To Forget You”. Może to porównanie dość absurdalne, ale trudno w 2016 roku o wyciśnięcie dźwięków bardziej przebojowych we wspomnianej estetyce od tych nagranych tutaj przez Tiny Moving Parts i wspomagającego ich lidera Foxing. Singlowy numer z „Celebrate” to utwór ponadprzeciętnie dynamiczny, bezlitośnie intensywny, zagrany i wykrzyczany do ostatniego oddechu. Nawet towarzyszące zwrotkom spokojniejsze, midwestowe melodie oraz subtelny mostek jedynie służą kapeli w tworzeniu kontrastu, dzięki któremu efekt tej niesamowitej energii, uwalnianej zwłaszcza za sprawą kilku kluczowych zdań zostaje dodatkowo uwydatniony.     

















Formalnie „Nineteen Ninety Heaven”, podobnie jak na przykład „Dizzy” z zeszłorocznego albumu Title Fight jawi się łzawą, pop rockową balladą opakowaną w shoegaze’owo-dream popowe brzmienie. W obydwu przypadkach można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z całkowitymi pościelówami do tańczenia wolnych i przytulania dziewczyn. Tymczasem zarówno piosenka z „Hyperview”, jak i propozycja Nothing pod względem tekstowym nie dotyczą tematyki miłosnej. Pierwsza to rzecz znaczeniowo dość enigmatyczna i trudna do rozszyfrowania, druga subtelnie dotyka zaś trudnego tematu, jakim jest depresja. Majestatyczne, powoli wkraczające bębny torują drogę spokojnej, smutnawej melodii, do której dołącza lekko zapowietrzony wokal Domenica Palermo. Ten z kolei nie musi wypowiadać wiele, aby przekazać wszystko: I'm living in a dream world, Life's a nightmare, And I don't ever wanna wake. 

miejsca 50-41 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz