wtorek, 7 lutego 2017

Podsumowanie 2016: albumy 40-31


















W ubiegłym roku wraz z Colinem Stetsonem, tym razem już samodzielnie, Sarah Neufeld dwa lata z rzędu zapracowuje sobie na miejsce w rankingach i podsumowaniach. Mimo, iż Colin udziela się okazjonalnie także na „The Ridge”, nie zmienia to faktu, że płyta pozostaje autorskim dziełem kanadyjskiej skrzypaczki. Drugi krążek artystki można traktować jako pozycję z gatunku post-minimalism/modern classical, ale przez wzgląd na elementy wokalne czy wartką kompozycyjną narrację, odciągające materiał od rejonów awangardowych właściwie też jako nieco oryginalniejszy art pop. Choć najbardziej imponujące są tu nadal smyczkowe eskapady, harmonizujące się z perkusją, basem, lyriconem i syntezatorem, niektórych momentów w „The Glow” nie powstydziłaby się zapewne Liz Harris. Nawet jeśli głos artystki czasem milknie, ustępując miejsca intrygującej pracy instrumentów lub składa się wyłącznie z bezsłownego śpiewu, to w ogólnym rozrachunku właśnie zderzenie eterycznych wokali i osobliwych aranży najczęściej w „The Ridge” przynosi unikalny, chwytający za gardło efekt. 



Czasem, zwłaszcza wieczorem, do szczęścia wystarczy tylko to, co oferuje ta skromna, magiczna płyta. Urokliwy nastrój, wzruszające melodie fortepianu oraz, żeby nie było za ckliwie, trochę zastanawiającej elektroniki. Muzyczne minimum kojące wszelkie nerwy w stopniu maksymalnym.






Na “Paradise” White Lung uwypuklili swoje najbardziej przebojowe oblicze, prezentując słuchaczom płytę brzmiącą niczym zestaw „singli”, ale nie singli takich po prostu, a takich, które tylko oni mogliby nagrać. W większości z nich postawiono na niespożytą energetycznie, ostrą prze-bojowość, czego przykładem ot, choćby pierwsze z brzegu „Dead Weight” – tradycyjne dla grupy gitarowe ma-sakrowanie, bezkompromisowe, nie-owijające w bawełnę wejście. W mniejszości jednak, nieco spuszczono z tonu, zaczerpnięto oddech, czego skutkiem na przykład jedno z lepszych na płycie „Below”, czyli jak to określiła sama Mish WayStevie Nicks spotyka Celine Dion ballada”. Utwór, w którym po symbolicznym wypowiedzeniu słów I want to take it all down uraczeni zostajemy refrenem, jak na możliwości tych znanych drapieżców, zaskakująco ułożonym.   



Mariażów jangle popu z nową falą nigdy dosyć prawda? Na ostatniej płycie Sea Pinks po raz milionowy zapewne żenią melodyjne zagrywki, brzęczące gitary i delikatną mgiełkę czegoś mroczniejszego, ale ta powtarzalność nie ma żadnego znaczenia tak długo, jak dzieckiem wyżej wymienionych cech stają się ładne, efektywne piosenki. „Green With Envy”, „Cold Reading” czy „(I Don’t Feel Like) Giving In” to majstersztyki w swojej kategorii. Indie popowe asy w klasycznym, old-schoolowym stylu, wpadające w ucho nieco subtelniej, bez oczywistych hooków, za to z dużą dozą dźwięcznych akordów i basowych linii. Mariażów jangle popu z nową falą nigdy dosyć.



Na „99.9%” Kaytranada wraz z imponującym zestawem gości serwuje relaks o niezliczonej ilości odcieni. Bazą jest tu muzyka klubowa i elektroniczna w swej najłatwiej przyswajalnej, choć jednocześnie całkiem wysublimowanej postaci, instrumentalny hip-hop, synth-funk i masa innych podgatunków dających z siebie wycisnąć hektolitry kreatywnego chillu. Pomysłowości, dbałości o detal i staraniom producenta, żeby nawet na sekundę nie przestawało być kolorowo znakomicie wychodzą naprzeciw wszyscy kolaborujący z nim muzycy. Od niosącego najbardziej popowe czucie Craiga Davida, przez ultra-szybkiego i dynamicznego wokalnie Vica Mensę, po intrygujących dokładaną linią basu panów z BadBadNotGood



Po ekscytującym „Now We Can See” kolejne albumy The Thermals przeszły mi jakoś koło nosa lub jak to się mówi, jednym uchem wleciały, a drugim wyleciały. Nie chwyciło „Personal Life”, zapowiedzi „Desperate Ground” nie zainteresowały na tyle, abym w ogóle po krążek sięgał. Sądząc po ocenach przyznanych wydawnictwom tria w kilku miejscach, wrażenia moje oraz wielu słuchaczy i recenzentów okazały się całkiem zgodne. Podobnie ma się rzecz także z tegorocznym „We Disappear”. Nie jest to może spektakularny powrót do najwyższej formy, o niebo lepszy od dwóch poprzednich płyt, ale stwierdzenie, że coś tu wyraźnie drgnęło do przodu nie będzie na pewno przesadzone. Nie oczekujmy, że Thermalsi diametralnie coś w swoim graniu zmienią. Ich energetyczny power popowy indie rock, uprawiany od kilkunastu lat może być lepszy albo gorszy, ale wątpię, by mógł być kiedykolwiek inny. Hutch Harris i spółka, aby wygrywać nie muszą zmieniać, a jedynie dobrze robić swoje. Właśnie ta sztuka udaje się im na „We Disappear” wielokrotnie. Przy „Into The Code”, „The Walls”, „Thinking Of You” czy „In Every Way” przypomina mi się dokładnie to, co czułem latem 2009. Powraca doskonała symbioza wakacyjnego, college-rockowego śpiewania i grania melodii z konkretnym gitarowym przyłożeniem. Zwłaszcza w drugiej części albumu Kanadyjczycy brzmią, jakby złapali długo oczekiwany drugi oddech, odmłodnieli o pół dekady i po długiej gonitwie nareszcie zaczęli doganiać siebie samych.



Weźmy sobie taki zespół jak Tigers Jaw, przefiltrujmy go przez brzmienie i wrażliwość kapel w rodzaju Title Fight albo Nothing, a następnie zastanówmy się, jaki będzie efekt równania? Spiesząc z odpowiedzią, wokalne damsko-męskie dialogi plus shoegaze’owa gitara równa się „White Hot Moon”. Na swoim drugim albumie Pity Sex kupują słuchacza ładnymi, lekko przybrudzonymi pio-senkami, w których rolę motywu przewodniego odgrywa najczęściej tę-sknota lub inny rodzaj gorzko odczuwanego braku. Tu właśnie leży istota tego, co Amerykanie wydają się czuć znakomicie i co potrafią równie dobrze za pomocą dźwięków i tekstów przekazać. Usłyszeć można to w eskapistycznym otwarciu „A Satisfactionary World For Reasonable People”, gdzie znamienna okazuje się powtarzana na koniec linijka: dancing in a dream. W zniewalająco tęsknym, zarówno przez głos Britty Drake, jak i oddające esencję tego stanu słowa zwrotki: I want your summer salty skin, Without yours mine is wearing thin, "Burden You”. Klasycznym, acz wciąż poruszającym zestawieniu relacji miłosnej z końcem lata „September” (The end of summer's heat, you are september to me, Before the autumn leaves, You are my sun and my breeze) albo najsmutniejszym, traktującym o śmierci, ale zarazem najsłodszym spośród całej dwunastki “Plum”.


Może to tylko 25 minut, bardziej pół płyty niż pełnoprawny album, ale przynajmniej wszystko jest tu na swoim miejscu. Nie wiem, czy „Still In A Dream” od początku miał posiadać właśnie taki format, czy może twórcy krążka postanowili spasować w odpowiednim momencie, aby zachować perfekcję i niczego już nie zepsuć jakimś mniej fortunnym ruchem? Fakt, że każdy utwór, licząc od promiennego „Want To Dance”, przez brzmiący niczym idealny singiel z lat 80. „Hummingbird” i instrumentalne „Boardas” po indie popowe specjały „Forget About It” i “Heartbeats” oraz kończące “Still In A Dream”, nie pozostawia swą klasą wątpliwości. Tańczę, odlatuję i śnię. Nie pogniewałbym się gdybym za rok mógł dostać drugie tyle.   


Kompozycje ze swojej ósmej płyty Woods skąpali tym razem w sosie nieco bardziej egzotycznym, ale przy tym i wy-kwintniejszym. „City Sun Eater In The River Of Light” nie jest w żadnym wypadku odcięciem się doświadczonych indie folkowców od dotychczasowego stylu, ale jednocześnie to album, który unika szablonowości jak może i poza śladami americany czy kwaśnej popowej psychodelii wzbogaca tkankę utworów także grubymi warstwami ethio-jazzu oraz odrobiną reggae’owego czucia. Indie-klasyczność zostaje doskonale pogodzona z ambitnym poszukiwaniem, stare i sprawdzone z nowym i wyzywającym. Jeśli ktoś chciałby zjeść ciastko i mieć ciastko, to tutaj ma ku temu świetną okazję.



Szum fal, posępny syntezator, przedzierający się przez pierwsze warstwy dźwięków saksofon, burza, chaotyczne odgłosy i rozwibrowany klawiszowy motyw. Wszystko to już w pierwszym utworze na „Petrol”, streszczającym poniekąd zawartość albumu i będącym zarazem jego najbardziej sugestywnym fragmentem. „Body” to skompresowana demonstracja tego, co czeka nas na trzeciej płycie Anenona. Większość wymienionych w nim wątków  zostaje w dalszej części krążka rozwiniętych, niektóre powracają w bardzo podobnym kształcie, ale w międzyczasie dochodzą i nowe. Umiejętne absorbowanie znajduje swoje przedłużenie w następującej po chwili „Luminie”, nieco odmiennej, proponującej tym razem zapętlony temat, garść pomruków i szmerów oraz wejście bardzo istotnych dla całości skrzypiec. W kompozycji numer 3 mamy już zarówno nerwowy „jazzstep”, syntezatorową chmurę, ale i coś na kształt pospiesznie kreślonej melodii. Na tym spojlerowanie i opowiadanie wypada może skończyć. Nu jazzowo-elektroniczna układanka warta jest doświadczenia na własnej skórze, krok po kroku, ścieżka po ścieżce. Tak dla dekonstrukcjonistów, jak i klimaciarzy. 

miejsca 50-41

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz