niedziela, 11 października 2015

The Chills - Stand By EP (2004)












Osiem lat przerwy zanotował Martin Phillipps pomiędzy ostatnim przed dużymi wakacjami albumem „Sunburnt” a kolejną serią premierowych piosenek zebranych na EP’ce „Stand By”. W międzyczasie fani The Chills zaszczyceni zostali jedynie opasłym zbiorem bisajdowych rarytasów zespołu - „Secret Box: The Chills Rarities 1980-2000” oraz już nie aż tak pokaźnym, ale również treściwym zestawem szkicy samego Martina pod tytułem „Sketchbook: Volume One”. Pewien wpływ na opóźnienie powrotu mogły mieć z pewnością kłopoty zdrowotne Phillippsa będące wynikiem nadużywania narkotyków jakiś czas wcześniej.

Po niemal dekadzie przerwy można się obawiać wielu rzeczy. Tego, że dawny urok wykonawcy przeminie, zagubi się gdzieś, zniknie bezpowrotnie. Utraty iskry, smykałki, „tego czegoś” co wcześniej sprawiało, iż kompozytor błyszczał. Stania się cieniem samego siebie sprzed lat lub niedopasowania do trochę innych już czasów. Niestety każda z tych obaw w jakimś stopniu sprawdziła się w przypadku Martina i The Chills.

Całe „Stand By” wydaje się jakby wyblakłe. Nie wiem czy chodzi o produkcję, kompozycje, głos Phillippsa po czterdziestce, brzmienie instrumentów czy może wszystko po trochu? Niekiedy można odnieść wrażenie, że kompozycyjnie wcale nie jest źle i słuchamy właśnie zwyczajnego The Chills, jakie mogliśmy napotkać na każdym etapie dotychczasowej drogi kapeli, które jednak z jakiegoś powodu nie uzyskało w studiu pełnego happy endu. Rześkie „February” i melodyjnie ciekawie zorganizowane „Falling Of Your Throne” to chillsowa klasyka, raczej sprawnie napisane utwory, tracące jedynie na nieubłagalnie słyszalnym upływie czasu. Duch odpowiedni dla okresu „Brave Words”-„Submarine Bells” dający o sobie znać zwłaszcza poprzez klawisze czyni „This Time Tomorrow” równie pociesznym nagraniem. Pod kątem piosenkopisarskim ujdzie i fortepianowy, romantyczny pop-rock „True Romance”. Wszystko to okolice 6/10.  

Po którymś odsłuchu, kiedy przyzwyczaimy się już do nieco innego wokalu i obskurnych partii instrumentów można prawie zapomnieć o dotkliwych różnicach pomiędzy rokiem 1996 a 2004. Pod warunkiem oczywiście, iż nie słuchamy kawałków reprezentujących tę ciemniejszą stronę mocy. Należą do nich męcząco nudne, emeryckie na całej linii „Liberty Of Love”, „Bad Dancer” i „Torturing Me”, którym brak choćby kropli tej podkreślanej wielokrotnie unikalności zespołu z Dunedin.

„Stand By” odradzam każdemu, kto nie nosi w sobie choćby cząstki fanostwa dla The Chills. Jednocześnie wszystkim, którzy taką cząstęczkę w środku minimalnie wyczuwają polecam mimo wszystko sprwadzić.       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz