środa, 12 sierpnia 2015

The Chills - Brave Words (1987)












Zaledwie szybkie spojrzenie na listę albumów klasyfikowanych jako jangle pop wydanych w 1987 roku przyprawia mnie o zawrót głowy. Płyty The Smiths, R.E.M, The Bats, The Go-Betweens, The Housemartins, The Wedding Present, Close Lobsters, Felt, The Verlaines, The Pastels czy Primal Scream to jedynie czołówka długiego, brzęczącego poczetu. Zestaw trzeba przy tym koniecznie uzupełnić o wyczekiwany od lat prawowity debiut The Chills. Krążek ważny, zarówno jako pieczęć dla pewnego etapu poczynań niezrównanego kompozytora piosenek Martina Phillippsa i jego projektu, jak również jeden z najchlubniejszych produktów zanotowanych przez kultową niezależną wytwórnię Flying Nun Records.  

Klasyczność i miejsce w historii, zwłaszcza nowozelandzkiego rockowego grania „Brave Words” to jasna sprawa. Warto jednak przy tej okazji zadać sobie pytanie, czy album ważny i klasyczny, musi być zawsze albumem w stu procentach genialnym? Nawet jako wielki entuzjasta The Chills nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi twierdzącej. Genialny? Nie. Wadzić może niespójność, miejscami wręcz nierówność materiału. Bardzo dobry? Zdecydowanie tak. Martin niejednokrotnie staje tu na wysokości zadania, prezentując wraz z zespołem kompozycje doskonale napisane i pięknie brzmiące.

Gdyby tak wszystko udało im się na tej płycie jak w fantastycznym, zbyt krótkim rozpoczęciu „Push”, stanowiącym przejaw czystego perfekcjonizmu, rozmawialibyśmy inaczej. Słychać tu niepokój gitary, głębię wokalu, klarowność perkusji i szykowność klawiszy. Produkcja Mayo Thompsona (Red Krayola) uczyniła te dźwięki idealnymi, niemożliwymi do lepszego uwypuklenia.* Tak w istocie mógłby, a nawet powinien zaczynać się krążek genialny. Wrażeniu w żaden sposób nie szkodzi następujący po chwili „Rain”. Numer bazujący na prostych, przerywanych zagrywkach i ścieżkach wokalnych Phillippsa, przyjemnie falsetującego miejscami nieco na modłę Morisseya. Po nim natomiast zdarza się pierwsza wtopa. Nazbyt bezpośredni i irytująco entuzjastyczny, nie trafiający w klimat poprzednich dwóch nagrań, prędko psujący znakomicie zapowiadającą się układankę „Speak For Yourself”. Do poprzedników nie pasuje także zdradzający sympatię ku twórczości Buzzcocks czy Dickies kawałek „Look For The Good In Others And They’ll See Good In You”, ale ten jest dla odmiany dobry, na tej samej zasadzie co wcześniejsze punkujące utwory Chillsów w rodzaju „Never Never Go” lub „I’ll Only See You Alone Again”.

Nie potrafię zrozumieć co działo się w głowach twórców „Brave Words” podczas układania kolejności kawałków, które trafiły na album. Kiedy już po czterech pierwszych piosenkach mogłoby się wydawać, że materiał nie jest na tyle jednorodny, by ułożyć z niego spójną kompozycję, jako piąte nagranie wchodzi singlowe „Wet Blanket”, urocze miłosne wyznanie o bezbłędnym brzmieniu basu, klawiszowych melodii i pobrzękujących strun. Coś, czego przeznaczeniem winno być znalezienie się na liście ścieżek pod numerem drugim albo trzecim, jak ulał wpisujące się w atmosferę obiecującego początku płyty. Ich małe „Just Like Heaven”. Wstawienie między „Push” i „Rain” a „Wet Blanket” dwóch kawałków z całkiem innej bajki jawi się tu dla mnie rażącym brakiem logiki.

Zarówno kiepski „Speak For Yourself” jak i ukryty pod szóstką, trochę lepszy utwór “Ghosts” mają w sobie coś z szantowości. Znawcy dyskografii zespołu wiedzą, że podobny potworek zatytułowany „Beeh Bah Beeh Bah Bee Boe” zdarzył im się już na EP’ce „The Lost”. Osobiście nie płakałbym gdyby wszystkie te nagrania wydzielono do jakiejś specjalnej, może nawet nienajgorszej płyty. „Brave Words” wolę zaś kojarzyć z zupełnie innym klimatem. Takim, jaki reprezentują chociażby jeszcze dwie piosenki umieszczone w drugiej części krążka. „Night Of The Chill Blue” to przecież Martin Phillipps w szczytowej formie. Zjawiskowo romantyczna ballada, która powinna znaleźć się na singlu. Albo “Dark Carnival”, gdzie tytuł mówi właściwie wszystko, wokalista wymawia każde słowo w przenikliwy sposób, a klawiszowy mostek fascynuje swą upiornością. Nie przeszkadza mi też nieco inny charakter bardzo dobrego „16 Heart-Throbs”, traktującego o śmierci Jayne Mansfield. Ten, po wyłączeniu keyboardu Andrew Todda i mrocznej aury mógłby stać się w zasadzie kawałkiem glam-rockowym. „Brave Words” i „Creep” ani ziębią ani grzeją.

Zgodnie z moim wcześniejszym orzeczeniem, mnóstwo na debiucie The Chills najczystszej znakomitości, ale są i elementy szkodliwe lub obojętne. Te zaś nie pozwalają mi na całkowite uznanie dla „Brave Words”. Abstrahując już jednak od kontekstu bezbłędnego klasyka i płyty, która powinna być lepsza, to nadal poziom muzyki i songwriterstwa bijący na głowę większość rzeczy pisanych dziś w kategorii gitarowych piosenek popowych. Słucha mi się jej błogo, zwłaszcza, że momentami zdarzają się tu prawdziwe majstersztyki. A to, umówmy się, nigdy nie jest mało.


*

Phillipps nie był zadowolony z tego jak ostatecznie brzmiały utwory, aczkolwiek nie zrzucał przy tym winy na producenta. W jednym z wywiadów określił produkcję na „Brave Words” jako „nieznacznie mętną”, choć sporą winę przypisywał swojemu słabemu wówczas rozeznaniu odnośnie inżynierii dźwięku oraz pośpiechowi, jaki towarzyszył nagrywaniu i miksowaniu płyty. Mi z kolei bardzo podoba się brzmienie niektórych kawałków na albumie. Nie wiem czy wynika to z tego, że tylko częśc utworów im nie wyszła, czy może dlatego, że słucham jakichś nowszych, zremasterowanych wersji piosenek? Trzecia opcja jest taka, iż jestem głuchy albo się nie znam. Bywa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz