wtorek, 31 lipca 2012

The Gaslight Anthem - Sink Or Swim (2007)












9

Z każdą nową płytą The Gaslight Anthem zmuszany jestem do przewartościowywania dotychczasowej dyskografii zespołu. „The ’59 Sound” brzmiał świetnie od zawsze, ale dopiero przy okazji ukazania się „The American Slang” dotarło do mnie, że to album dziesiątkowy. „American Slang” z kolei wydawał się dobrym krążkiem, ale nie tak dobrym jak teraz kiedy na półki sklepów wchodzi „Handwritten”. Niczym dobre wino, z roku na rok co raz wytrawniej wypada także debiut ekipy z New Jersey.

Momentami do tego stopnia, że trzeba się zastanowić czy nie lepiej przypadkiem od przełomowego następcy o niebieskiej okładce. „Boomboxes And Dictionaries” zaczyna się pozornie bez szału aby już w refrenie w całej okazałości zachwycić romantycznym zrywem wokalu Briana. And if you're scared of the future tonight, We'll just take it each hour one at a time… to już niewątpliwie klasyk. Wybrany wówczas na singla “Drive” doskonale łączy cechy wymiatacza i rozklejacza. Punkową intensywność i chrypę Leatherface z wrażliwością oraz poczuciem sercowej nostalgii Springsteena. Fenomenem jest w ogóle to jak w pewnych momentach przyjazna charyzma Fallona i jakaś niepozorna melodia znienacka zmieniają charakter utworu. Tak jest na przykład w przedostatnim „We’re Getting A Divorce, You Keep The Diner”, zapowiadającym się na najostrzejszy w zestawie, a zaskakująco zakończonym hymnicznie chóralnym It's alright, man, I'm only bleeding, man. Stay hungry, stay free, And do the best you can... Kompozycje na “Sink Or Swim” układają się zresztą w całość złożoną z niemalże samych potężnych elementów. Wspaniale byłoby usłyszeć na żywo takie „I’da Called You Woody Joe”, zaśpiewać „We Came To Dance” albo bluesowe „Red At Night”.

Bardziej punk rockowej płyty The Gaslight Anthem zapewne już nigdy nie uświadczymy. Tutaj słyszymy ich pierwotny, kto wie czy nie najlepszy styl. Duuuużo energii, gitarowe jazdy i duszę na ramieniu, której trudno im odmówić przy czymkolwiek za co się wezmą.

niedziela, 29 lipca 2012

1991 w piosenkach (część III)

14. Violent Femmes – American Music












Kiedy Gordon Gano śpiewa, że kocha amerykańską muzykę i brał zbyt dużo narkotyków to nie ma najmniejszego powodu by, w którejkolwiek z tych kwestii mu nie wierzyć. Twórcy popularnego „Blister In The Sun” w 1991 roku pokusili się o pobicie swoich wcześniejszych przebojów kolejną niesamowicie prostą i wpadającą w ucho piosenką. Tutaj Gano jest już prawie o dekadę starszy niż na klasycznym debiucie, oczy ma jeszcze większe i nadal pozostaje sympatycznym, nieco zbyt późno urodzonym romantykiem, który za sprawą jednego niepozornego numeru godzi muzyczne gusta kilku pokoleń.

LINK


13. Chapterhouse – Pearl












Moment, w którym shoegaze gościł na salonach, należał do mainstreamu brytyjskiej popowo-rockowej muzyki, był stosunkowo popularny i rozumiany. „Pearl” brzmi jak kawałek elegancko wyprodukowany i skrojony pod singlowe potrzeby. Podbity świetnym hookiem, taneczny niemal, ale z eterycznymi wokalami Sheriffa i Rachael Goswell (Slowdive) zupełnie nie kryjącymi świeżych jeszcze wpływów My Bloody Valentine.

LINK


12. American Music Club – Why Won’t You Stay












Romantycznie, wieczornie, subtelnie. A tak naprawdę bardzo smutno i refleksyjnie, bo o śmierci, ale o miłości właściwie też. Seems like nothing's too good for this life, Some things are too good for this world… .

LINK


11. Dinosaur Jr – The Wagon












J Mascis wielu z nas kojarzy się pewnie jako długowłosy, siwy wirtuoz gitary, facet od pokręconych solówek i długich, rozbudowanych form. Nie należy jednak zapominać, że nie jeden raz ten rock’n rollowy dziadek serwował nam swojego czasu klasyki melodyjnego indie rocka. „Freak Scene”, „Little Fury Things”, a przy okazji krążka „Green” już po odejściu Lou Barlowa czaderskie, chwytliwe co nie miara „The Wagon”. To za jego sprawą Mascis bezkompromisowo, na samym wejściu rozpędza album z 1991 roku, zapewnia rockowym listom przebojów kapitalny materiał na hit, a swoją drogą wplata w to błyskawiczne, przystępne dla ucha i nie kaleczące nawet zmysłów popowych purystów solo.

LINK


10. The Wedding Present – Dare












Analizując postać Davida Gedge’a i powierzchowność muzyki Wedding Present możnaby odnieść wrażenie, że mamy właśnie do czynienia z najnudniejszym zespołem świata. Cóż może zaoferować gość dorastający w pobliżu cmentarza, studiujący matematykę, obdarzony totalnie nie przebojową barwą głosu, raczej zresztą nie śpiewający? W dodatku czy to ich mało ekscytujące, kompletnie pozbawione chwytliwości granie na bas, gitarę i perkusję, bez hooków, ładnych melodii czy refrenów może kogoś zainteresować? Wedding Present na wiele sposobów kojarzą się z Pavement. Paradoksalnie w tej ich wypranej z efektywności lo-fi-rockerce zawiera się całe multum emocji jakich na próżno szukać u wielu innych rówieśników. W „Dare” kluczowa jest zresztą ta jedyna w swoim rodzaju wrażliwość Gedge’a i chłopaków w wyrażaniu ich. To jak nieco nieśmiałe, nieporadnie prowadzone wyznanie, przez zaciśnięte zęby przy jednoczesnym eksplodowaniu od środka (Look how we tremble when we kiss, One day soon we'll laugh at this!). Kawałek prowadzony jednym tchem, wprawiający nogę słuchacza w spazmatyczne podrygi no i rozładowujący cały ten ładunek cudownymi jak mało gdzie i kiedy przesterami.

LINK


9. Swerverdriver – Rave Down












Było to jeszcze za licealnych czasów kiedy dzięki bodajże Teenage Fanclub dowiedziałem się o istnieniu Creation Records, a tym samym ciekawość poprowadziła mnie do poznawania kolejnych, już co raz mniej znanych przedstawicieli 90’sowej sceny alternatywnej. I takim właśnie jednym z nieprzeciętnie inspirujacych zespołów był Swervedriver. Plasowali się gdzieś między shoegaze’em, a konkretniejszym, mocnym rockowym uderzeniem choć w żadnym razie nie grunge’em. Kolosalny riff jaki wycinają w „Rave Down” to jedna z tych niechybnie przeoczonych chwil w historii muzyki, coś zapierającego dech i pozwalającego raz jeszcze rozpłynąć się nad możliwościami gitarowego, hałaśliwo-finezyjnego łomotu. Gdyby tylko czyny zawsze przekładały się na osiągnięcia, a sprawiedliwość sprzyjała lepszym bardziej niż szczęście…

LINK


8. Superchunk - Punch Me Harder












Wszystkie cool zespoły musiały kiedyś wyznawać zasadę „jak najszybciej, jak najgłośniej, napieeeerdalaaaać”. „Punch Me Harder” należy do grona wymiataczy nie znających kompromisu. To rozpędzona machina, szalonych, wygłodniałych adrenaliny i naparzania aż do siódmych potów nastolatków z Merge Records, którzy to na takim właśnie podejściu dorobili się miana indie rockowych klasyków.

LINK


7. Slint – Washer












Narkotyczna, slowcore’owa kołysanka zapowiadająca zarazem mogwai’owski post-rock. Absorbujące dołowanie i jednocześnie budowanie napięcia, a przede wszystkim tkanie melodii tak znakomitej, że nawet grube ponad osiem minut trwania wydaje się niczym.

LINK


6. His Name Is Alive – Why People Disappear












Jak dla mnie esencja i cała okazałość tego czym było swojego czasu 4AD. Mistyczny klimat, odrobina mroku i gotyckości w połączeniu z niebiańskim kobiecym wokalem i ślicznymi dźwiękami gitary. Dream pop w wydaniu obezwładniającym, czyniący wrażliwego słuchacza niezdolnym do przełknięcia śliny.

LINK


5. Nirvana – Smells Like Teen Spirit












Jako dzieciak niespecjalnie przepadałem za muzyką rockową. W późniejszej podstawówce chłopaki słuchali już Metallici, Korna, Linkin Park, Hima i Nirvany. Wszystko to było dla mnie nudne i ociężałe choć nie miałem wtedy zielonego pojęcia, że akurat ostatni zespół w ogóle do worka z wyżej wymienionymi nie pasuje. Wiele wody w rzece upłynęło zanim pojąłem jak wyborna rzeczywiście była Nirvana i zanim ostatecznie muzyka Cobaina pokryła się z moim gustem. Może to jakieś upośledzenie albo po prostu tendencja do pojmowania rzeczy „od dupy strony”, ale tak się stało i nic na to nie poradzę. „Smells Like Teen Spirit” aktualnie lubię i cenię choć nie ma dla mnie aż tak wielkiego znaczenia. To tylko kasety u kolegi Bartka w piątej bodajże klasie, juwenalia sprzed dwóch lat kiedy studenci politechniki parafrazowali słowa tekstu jako „ale jaja, NIE MASZ CHUJA!” i wizyta u dentysty jakieś dwa miesięcy temu kiedy to Nirvanę grało przypadkiem Radio Zet.

LINK


4. Slowdive – Spanish Air












Wkroczenie w album z monumentalną gracją godną “Disintegration”. Listopad 1991 przyniósł muzyce „Loveless”, dwa miesiące wcześniej na przełomie lata i jesieni pojawiła się zjawiskowa płyta z tym między innymi utworem. Jeśli nie liczyć EP’ek, „Spanish Air” jawi się cudowną inicjacją powolnie snującego się, rozmarzonego snu o nazwie Slowdive. Początek wrażeń, który trwał będzie przez kolejne trzy bardzo dobre krążki.

LINK


3. Teenage Fanclub – The Concept












Teenage Fanclub na swych najwyższych obrotach, w czasach wydania genialnego “Bandwasgonesque”. Następcy Big Star mieli wówczas cały dysk fantastycznych utworów, z których wyselekcjonowanie jednoznacznie najlepszego jest niemożliwe. „The Concept” to obok „Alcoholiday”, „Star Sign”, „December” czy „What You Do Me” jeden z tych piosenkowych, flagowych okrętów wspomnianego albumu. Pogodna, miłosna ballada, w duchu 70’sowych, chiltonowskich dokonań. I cóż w niej takiego wspaniałego poza tym? Niby nic, bo sielskość melodii to w przypadku zwrotkowo-refrenowych tworów wartość absolutna, a kiedy czegoś się zwyczajnie dobrze słucha, wszelkie inne wyjaśnienia pozostają zbędne.

LINK


2. Throwing Muses – Honeychain












Nie ma w tej balladce absolutnie nic odkrywczego, wpływowego ani istotnego. Ona po prostu kołysze, czaruje i jest przy tym niesamowicie zajebista. My best friend knows this old guy who, Who keeps a picture in his shoe… . Odpływam na mięciutkiej chmurce.

LINK


1. My Bloody Valentine – Only Shallow












Cztery uderzenia perkusji zapowiadające riff wszechczasów, coś czego nie zdążyli wymyślić Sonic Youth. Gitarowe mięso w alternatywnym wydaniu, czytaj takim, które grubym murem odcina się od rzeczywistości nudnej rockerki i długowłosych kolesi w glanach. Świeżość, inność, bycie cool na ciekawszych zasadach. Dodajmy do tego rozmyteeeeee śpiewy Blindy i mamy przed sobą najprawdziwszy lodołamacz.



część 1 część 2

Podsumowanie 1990
część 2
część 3

sobota, 28 lipca 2012

1991 w piosenkach (część II)

27. Half Man Half Biscuit - Outbreak Of Vitas Gerulaitis












Bohaterem utworu nowojorski tenisista litewskiego pochodzenia. Muzycznie najwyższe stany przebojowości w stylu The Fall czy Josef K. Typowo angielski „robotniczy” akcent i inteligentne, pełne odniesień liryki wymawiane w manierze lekko zachwianego, raźnego śpiewaka. Znajdzie się tu miejsce dla bohatera ze Scooby Doo (Why it’s Mr. Kowalski?, It was you all along…), tenisistki Virgini Wade (Who’s afraid of Virginia Wade? ) albumu Emerson Lake And Palmer (Always calm with a gentle breeze, Tarkus in black vinyl please…), a nawet pewnego szpitala psychiatrycznego (When your Mum’s in Rampton, bouncing off the walls…). Słysząc z kolei w jakim tonie Blackwell mówi nam You’d better move away, tomorrow or today… nie sposób nie skojarzyć sobie tego czegoś co jeszcze kilka lat temu tak lubiliśmy u The Libertines.

LINK


26. Disco Inferno – Fallen Down The Wire












W latach 70. post-punk powstał, w 80. był gęsto obecny, a w zerowych nowego tysiąclecia przeżywał już swój revival. Lekką zagadką jest co się tak właściwie z nim działo w latach 90.? Rate Your Music wskazuje na Swans, Nicka Cave’a i całą serię wykonawców związanych na przykład ze sceną rocka gotyckiego. Jeśli chodzi o Disco Inferno to większy nacisk kładzie się zaś na ich późniejsze dokonania („D. I Go Pop” beatyfikowane w niektórych środowiskach). Tymczasem to na EP’ce z 1991 roku zatytułowanej „Science” pojawia się to post-punkowe cudo, misternie skonstruowane wokół hipnotyzująco-przejmującego motywu jakim nie pogardziłby sam Janek Curtis. Jeden tylko, ale już sam w sobie znakomity i później już tylko przez cztery i pół minuty intensyfikowany tuż obok mantrycznie rzucającego słowami wokalu. Gdyby tylko powstał wówczas cały, długogrający album w takiej stylistyce, byłaby to zapewne najlepsza w swoim rodzaju rzecz dekady.

LINK


25. Velvet Crush – Drive Me Down (Softly)












Czym byłaby popowa muzyka bez wszystkich tych wspaniałych one-hit wonders? Mowa zarówno o radiowych, ultra-komercyjnych hiciorach jak i tych, którymi jarają się wyłącznie internetowi „kopacze”. „Drive Me Down (Softly)” jest wręcz podręcznikowym przykładem odszukanej gdzieś w odmętach historii i katalogów Creation Records kilkuminutowej perełki (ich inne single już tak fajnie nie brzmią). Trzech nerdowato wyglądających kolesi z Rhode Island intensywnie męczących słodko-rzężącą linię melodyczną, śpiewających do tego niewyraźnie przeuroczą kwestię wokalną. Jakże to smakuje pierwszego dnia wakacji ten tylko się dowie kto posłucha!

LINK


24. Levellers – One Way












Dwa lata po debiutanckim “A Weapon Called The World” (skąd pochodzi zawarte w moim poprzednim podsumowaniu “Carry Me”) Levellersi z Brighton wreszcie zadebiutowali na brytyjskich chartsach. Wciąż naładowane folk-rockową pasją „One Way” zapowiadające album „Levelling The Land” przebiło się do miejsca #51, ale za to sama płyta dotarła do całkiem wysokiego #14. W tym kawałku ogniskowo-harcerskie klimaty znane z poprzednika pokrywają się już z typową, wczesno 90’sową produkcją kojarzącą się choćby z nagraniami shoegaze’owymi*. Co nie znaczy wcale, że Mark Chadwick i reszta porzucili swe harmonijki, zrzucili łachmany i wzięli się za szukanie nowych wyzwań. Na podstawie „One Way” spokojnie stwierdzam, że na wysokości 1991 Levellers to cały czas zespół mocarny w kategorii antemicznych, porywających do tańca, różańca i flaszki folkowych pieśni.

*patrz miejsce 13

LINK


23. Daniel Johnston – Honey I Sure Miss You












Byli kiedyś Beatlesi, Stonesi, Pink Floyd, The Clash czy tam T. Rex. Wszyscy klasyczni, najlepsi i nie do pobicia. Nie wiem jednak czy był kiedykolwiek ktoś kto dorównałby Johnstonowi w pisaniu obezwładniających ballad-rozklejaczy. Niby pościelówy niejeden pisał, ale lo-fi'owa autentyczność i niepodrabialna wrażliwość piosenek takich jak „Some Things Last A Long Time” czy „Honey I Sure Miss You” stawiają tego artystę w zupełnie oddzielnej kategorii. Takiej, której nikt nie przebije, bo z uwagi na niepowtarzalność nawet nigdy nie będzie miał do niej startu.

LINK


22. Spiritualized – Feel So Sad (Rhapsodies)












Pomiędzy modlitwą, a odlotem, niebem, a kosmosem… Czerwiec 1991 i ta EP’ka Spiritualized. Wstęp w postaci „Glides And Chimes” oraz 13-minutowe, wspaniałe „Rhapsodies”, które z powodzeniem stać by się mogło zarówno ścieżką dźwiękową do projekcji astralnej jak i nieco oryginalniejszą pieśnią kościelną… Pierce osiągnął tu poziom uduchowienia i magicznej monumentalności na jaki Mercury Rev wspiąć mieli się dopiero za siedem lat.

LINK


21. Mudhoney – Let It Slide












Nie znam się na grunge’u, nie jest to mój ulubiony gatunek. Trudno jednak wyobrazić sobie podsumowanie obejmujące fragment początku lat 90. bez choćby skromnych akcentów tego stylu. U mnie jest to Mudhoney oraz pozycja piąta. Co może mi się zatem podobać w „Let It Slide”? Kto ten numer słyszał i zna już trochę mój gust, powinien się domyślić. Zawarta w numerze dawka brudnej energii, szybkości, luzu przywodząca na myśl nic innego jak ukochany punk rock. Mudhoney są tu w zdecydowanie bardziej jak młode, buzujące testosteronem Sonic Youth niż ktokolwiek z paczki Soundgarden-Pearl Jam-Alice In Chains. Serwujący swoje muzyczne trzy grosze bez ociężałości z jaką może kojarzyć się grunge, ale w żaden sposób nie tracący na mocy wzorcowego gitarowego wykopu.

LINK


20. Lydia Lunch And Rowland. S Howard – Burning Skulls












Tak jak i ci powyżej, kolejna znajoma Thurstona i Kim. Lydia Lunch szerzej rozpoznawalna jest zapewne z uwagi na wokalny udział w „Death Valley ‘69”, ale osoby, które orientują się odrobinę lepiej, prędko powinny skojarzyć również termin taki jak no wave, a co za tym idzie nowojorską scenę muzyczną końca lat 70. Postać to zresztą na tyle barwna i zaangażowana, że pisać trzeba by artykuł. A mi tu chodzi właściwie o jeden kawałek. Rozpoczynające album nagrany z świętej pamięci Rowlandem. S Howardem, „Burning Skulls”. Rzecz szorstka, mroczna, anty-popowa, ładnie wpisująca się w mentalność rockowego grania circa 1991. Moje podsumowanie poprzedniego rocznika miało swoje Alice Donut, tutaj wielkomiejską, nocną klimatyczność z powodzeniem podtrzymuje Lydia.

LINK


19. That Uncertain Feeling – Sunriser












Debiutancki singiel madchesterowo-shoegaze’owej załogi. O tym, że „Sunriser” został kiedyś wybrany przez NME na singiel tygodnia w sławetnym roku 1991 nie pamiętają już pewnie nawet sami jej członkowie. Tym bardziej pojęcia nie mogą mieć, że 21 lat później ten sam kawałek, uderzający gitarową szczerością i emocjonalnym przejęciem w brit-rockowym wydaniu, odkopany przez mieszkańca gminy Cegłów, rozbrzmiewa w słuchawkach, sprawia mu nie lada przyjemność i ląduje na jednej z pozycji prywatnego podsumowania.

LINK


18. Pixies – Alec Eiffel












Ani to najlepszy singiel zespołu ani pochodzący z najlepszej płyty, ale sam fakt, że mówimy o Pixies wystarczy aby zorientować się, iż brana na warsztat piosenka będzie w najgorszym wypadku dobra. W „Alec Eiffel” wyraża się cała ta ich lekkość wydawania na świat bezpretensjonalnych kawałków. Jakaś melodia, wybijanie rytmu, podśpiewywanie, solówka. Tak o, między drugim, a trzecim piwem jakby im nawet przez myśl nie przyszło, że robią coś w szerszym kontekście istotnego. Kto wie czy nie w tym właśnie cała filozofia.

LINK


17. Sebadoh – Gimme Indie Rock












Manifest i retrospekcja sceny według Lou Barlowa. Zarówno za sprawą brzmieniowego jak i tekstowego, obezwładniającego przekazu. Taking inspiration from Husker Du, It's a new generation, Of electric white boy blues…, Getting loose with the Pussy Galore, Cracking jokes like a Thurston Moore, Peddle hopping like a Dinosaur, J... . Jeszcze jedno potwierdzenie tezy głoszącej, iż tak jak wszechświat powstał z chaosu, tak wszystkie nowożytne gitarowe gatunki mają swoje źródła w punku.

LINK


16. Shudder To Think – Red House












Otarli się swego czasu o waszyngtoński post-hardcore, byli przez chwilę klasycznymi reprezentantami barw 90’sowego indie rocka, aż w końcu skończyli jako jedna z nielicznych kapel rodem z Dischord pod banderą dużej wytwórni. Płyta „Funeral At The Movies” podchodzi pod okres z piosenkami w stylistyce bliskiej Pixies czy Sebadoh. Znajdujący się na niej „Red House” to kawałek w jakim próżno szukać fajerwerków czy dawania po garach. Śpiewane cienkim głosem Craiga Wedrena zwrotki prowadzą do niezłego aczkolwiek całkiem spokojnego refrenu i świetnych, chyba najlepszych w tym wszystkim whoa oh chórków. I czemu to właściwie takie dobre? Czemu takie fajne?

LINK


15. Moose – Suzanne/Speak To Me












Znaczek MTV w prawym górnym rogu klipu do „Suzanne” oznacza, iż od dwóch dekad w telewizjach muzycznych zmieniło się doprawdy niewiele. Dwadzieścia lat temu puszczano Moose, dzisiaj wielką popularnością cieszy się niejakie Muse. Wiem, że żart słaby, w przeciwieństwie jednak do wyżej wymienionego singla. Uwodzącego przebojowością, ale w sposób na tyle specyficzny, że dziś o potencjale komercyjnym nie byłoby mowy. Dziewczyna o smutnym spojrzeniu, post-punkowy nerw, shoegaze’owa tajemnica. Błyszczała zresztą cała EP’ka i wspomnieć wypada jeszcze choćby o cudownym „Speak To Me” gdzie po 1:43 milknie wokal, a zaczyna się czysta magia.

LINK

czwartek, 26 lipca 2012

1991 w piosenkach (część I punkowa)


15. The Cramps – Eyeball In My Martini












Soczyste psychobilly w klimacie horrorów klasy B. Coś z czego Crampsi słynęli i z uwagi na co są od lat szczególnie rozpoznawalni. Bardziej zdarzało mi się słuchać ich z ciekawości i dla popatrzenia na kiczowate teledyski, niż dlatego, że jakoś specjalnie interesuje mnie sama muzyka. Sam fakt, że „Eyeball In My Martini” zalicza się do kawałków, z których czerpię przyjemność zasługuje już na pewne wyróżnienie. Nie większe jednak niż pozycja otwierająca tę listę.

LINK


14. Down By Law – Right Or Wrong












Sympatyczny melodic-hardcore z debiutu Down By Law i pierwszych lat poważniejszej działalności wytwórni Epitaph, która istniała właściwie już od dekady, ale wydała do tamtej pory ledwie garstkę wydawnictw w tym głównie płyty Bad Religion. Nie był to już zdecydowanie czas wyłącznie zaangażowanego, agresywnego h-c, ale komercyjnego sukcesu Green Daya i Blinka 182 również jeszcze nie. „Right Or Wrong” brzmi dla mnie jak esencja oraz dokumentacja tego okresu pomiędzy. Do włączenia gdzieś razem z Pennywise i Face To Face.

LINK


13. Lifetime – Souvenir












Do you remember when hardcore was everything? Muzycznie, kolejny wyklepany na trzech akordach, undergroundowy kawałek jakich mnóstwo. Tekstowo, afirmacja 80’sowej sceny punkowej. Sceny jako czegoś co łączyło ludzi - pochwała muzyki, przyjaźni, szalonego pogowania i wspomnienie wszystkich wspaniałych bandów z Minor Threat, 7 Seconds i S.S.D na czele. Coś na swój sposób pięknego i optymistycznego. Zwłaszcza, że Ari w drugiej zwrotce śpiewa: I still feel the passion and the energy, I can’t help but feel hardcore as a part of me, Times will change and people change, And so will styles, But something in the music just makes me smile...

LINK


12. Poster Children – If You See Kay












Pozostając w analogii do przesłania poprzedniego utworu, Rick Valentin z Poster Children powiedział kiedyś: There was this whole other world where people who just like music could just start a band and just play. You didn't have to be great. I rzeczywiście wystarczyło trochę energii oraz dobrych chęci by stworzyć tak prosty i odjazdowy zarazem kawałek jakim jest “If You See Kay”. Mamy tu wszystko, DIY i lo-fi, prostotę i pomysł, rozrywające przestrzeń na strzępy wrzaski, masę mocy i odrobinę melodyjności. Obowiązkowo dla fanów Rocket From The Crypt, Refused oraz Nation Of Ulysses.

LINK


11. Jawbox – Impossible Figure












Kłania nam się kolejna arcyważna postać amerykańskiego szeroko pojętego hardcore’u i sceny niezależnej. J. Robbins grał na basie w kultowej waszyngtońskiej kapeli Government Issue przez ostatnie 4 lata jej działalności. Kiedy GI w 1989 przestali istnieć, szeregi Dischord prędko zasiliła nowa kapela pod przywódctwem Robbinsa, zwąca się Jawbox. Debiutancki „Grippe” wzbudził co prawda ledwie zainteresowanie, a prawdziwe uznanie przyszło 3 lata później wraz z wydanym dla dużej wytwórni „For Your Own Special Sweetheart”. To jednak tu mamy do czynienia z szlachetnymi początkami nowej kapeli, pędzącym melodic punkiem łamanym przez post-hc. W „Impossible Figure” na poziomie jakim poszczycić się wówczas mogli chyba tylko Jawbreaker i Samiam.

LINK


10. Fugazi – Long Division












Najkrótszy na “Steady Diet Of Nothing”, z charakterystycznymi dla nich markotnymi melodiami. W porównaniu do wyróżnionego przeze mnie za rok 1990 „Shut The Door” kawałek zdecydowanie mniej efektowny, zupełnie inny estetycznie, a i tak samym tym dwuminutowym mruczeniem deklasujący tych, którzy do Fugazi chcieliby się chociaż zbliżyć.

LINK


9. Leatherface – Springtime












The Best punk rock song ever written? Nie wiem, nie mnie to oceniać, ale jeśli ktoś tak uważa to walczyć z nim nie będę. „Springtime” jawi się zażartym punkowym trackiem, ociekającym emocjami, wyposażonym w ostre, fantastyczne gitarowe partie i przebijające się przez nie nieznacznie melodyjne zagrywki. Poza tym głos Frankiego Stubbsa, chrypiąca charyzma pasująca do powyższych elementów jak ulał. USA miało wtedy cały wysyp dobrych i bardzo dobrych kapel, tu z kolei reprezentanci U.K wpisali się w nurt i zarazem ścisłą czołówkę światowej już jakby nie było sceny.

LINK


8. The Vandals – Pizza Tran












Niektórzy, zwłaszcza w Kaliforni mieli nieco inne podejście niż ci z Waszyngtonu czy Chicago. Punk rock dla The Vandals był przede wszystkim maszyną do zabawy i robienia sobie jaj. Escalante, Fitzgerald, Freese i Quackenbush stanowili kapelę typowo hedonistyczną, która za cel postawiła sobie uszczęśliwianie słuchacza pozytywnymi, dowcipnymi nutami zagranymi w przystępnej formie szybkiego, konkretnego nawalania. Jak tu nie kochać wydurniających się chłopaków w czapkach z daszkiem, w tym jednego śpiewającego o miłości do Wietnamki dostarczającej pizzę? Nie da się.

LINK


7. NOFX – The Moron Brothers












Wtedy jeszcze całkiem przeciętna kapelka, którą kamienie milowe dzieliły od klasy Bad Religion, słabsza nawet od takiego Pennywise’a czy Offspringa. Fat Mike z kolegami zawsze grali wybitnie prostą, a na początku łopatologiczną wręcz muzykę. Istotniejsze było być może poczucie humoru, którym naturalnie nadrabiali, i którym do dziś sukcesywnie odróżniają się od wyżej wymienionej stawki. Historyjka o braciach kretynach to jeden z ich pierwszych hitów, dziś zasłużony NOFX’owy klasyk. Zabawny, wesoły, idiotyczny i hymniczny, a przede wszystkim „catchy as hell”. Po przesłuchaniu, syndrom nucenia do do do do do do… nie do uniknięcia.

LINK


6. Samiam – Clean












Gdyby ktoś się jeszcze zastanawiał czym jest emo-core to tu mamy go w czystym wydaniu.

LINK


5. Pegboy – Strong Reaction












Nigdy nie zdobyli statusu takiego jak Jawbreaker, Screeching Weasel czy Rancid. Ich albumy nie były zapewne aż tak dobre, czegoś Pegboyowi brakowało, chociaż potencjału nie dało się odmówić. „Strong Reaction” to kawałek zaskakująco poważny. Nie uświadczymy w nim typowego dla skate/pop/melodic punku optymizmu. Tempo średnie, gitary nieco mocniejsze, wokal burkliwy, a tekst dotykający uczuciowego zawodu. I walk alone through the sleet and snow and pouring rain to, Get my heart broken, forever ever lost inside of…. Paradoksalnie bez eksponowania emocji, bo nawet przy takim lirycznym wydźwięku Pegboy pozostają chłodnymi i szorstkimi twardzielami, a powtarzane That’s all right and that’s okay... wcale nie do końca musi oznaczać, że wszystko jest w porządku.

LINK


4. Screeching Weasel – What We Hate












Recepta na zły humor? Włączyć “What We Hate” i poczekać na rezultat. Jeśli nie podziała za pierwszym, zrobić to jeszcze dwa albo cztery razy. Z każdym kolejnym powinno być co raz lepiej. Warto dać się przekonać, że lepiej odrzucić hejterstwo, które w prosty sposób upodabnia nas do tego czego nienawidzimy. Po drugie, lepiej nie marnować czasu, bo jak to Ben Weasel ujął: you're only young once, old forever.

LINK


3. Nation Of Ulysses – Spectra Sonic Sound












Nation Of Ulysses czyli jeden z najbardziej spektakularnych aktów w dziejach około-punkowego łojenia. Tytuł piosenki najlepiej określa co znajduje się w środku. Oszałamiające dźwiękowe szaleństwo z maksymalnie wyrazistym, chorobliwie zaangażowanym i zakręconym wokalem Iana Svenoniusa.

LINK


2. Drive Like Jehu – If It Kills You












Podczas gdy dla jednych post-hardcore był tylko trochę poważniejszą, nieco inaczej wyrażającą się, ale nadal dość prostą formą punk rocka, inni w o wiele ciekawszych formach wynosili go już do rangi muzyki jakiej nie brać na poważnie byłoby wstyd. Pokomplikowana, inteligentna, wściekła i złożona formuła przemieszana z noise rockiem, zapodana w postaci siedmiominutowej miazgi czyni z „If It Kills You” swoiste „The Wonder” tego gatunku. Tym samym, już na początku lat 90., już na swoim debiucie Rick Froberg z Drive Like Jehu osiągnęli coś co do dziś śmiało można nazwać szczytowym wyczynem post-hc.

LINK


1. Pennywise – Bro Hymn












Braterski hymn, ze szczególną dedykacją dla tych, których już z nami nie ma. Dziwna wiąże się z tym utworem historia, bo przecież kiedy „Bro Hymn” powstawał to pisany był z myślą o zmarłych tragicznie w wypadku samochodowym przyjaciołach Jasona Thirska (Colvin, Canton, Nichols this one’s for you...). Smutnym paradoksem można nazwać to, że pięć lat później basista Pennywise opuścił ten świat strzelając sobie w głowę, a wersja „Bro Hymnu” z ’97 roku zawierała już słowa Jason Matthew Thirsk this one’s for you… . Tragiczne okoliczności z pewnością mają duży wpływ na emocjonalny ładunek zawarty w piosence oraz jej przesłanie (life is most precious thing you can loose...). Nie tylko to czyni ją jednak wyjątkową. Niewyobrażalna wręcz siła tkwi we wszystkich okrzykach i słowach wymawianych przez Jima Lindberga oraz podłączający się w sportowo skandowanym refrenie zespół. Mega-ciary na wysokości 0:30, rozsadzająca energia, mobilizująca wiara w to by mimo wszystko iść na przód. Nawet jeśli debiut Pennywise z 1991 roku nie należy do wybitnych osiągnięć gatunku to ten kawałek zapisuje się w historii amerykańskiego punk rocka jako jeden z najlepszych, a już na pewno bez zbędnego patosu najbardziej poruszających fragmentów jakie powstały.



Podsumowanie punkowe 1990

sobota, 21 lipca 2012

Japandroids - Celebration Rock (2012)













8

Raz na jakiś czas trafia nam się taki album, który za sprawą pewnych uwarunkowań zostaje pokochany absolutnie przez wszystkich. O „Celebration Rock” radośnie wypisują podziemne blogi, popularne portale i wpływowe muzyczne magazyny. Poleca hipsterka oraz zwyczajni słuchacze, którym krążek się po prostu podoba. Entuzjaści melodyjnego punka słyszący tam coś znajomego i dawni fani alternatywy, obecnie popu, którzy Japandroids polubią, ale żeby nie było, kilka razy wspomną w ich kontekście o gówniarskim graniu. Możnaby powiedzieć z rozpędu, że dużo jest takiej muzyki, bo przecież energetycznie, wesoło i hałaśliwie grają dziesiątki kapel. Nagle wynaleźli jakichś Dżapandro i robią z nich Bogów? Nic bardziej mylnego. Patrzę na listę przesłuchanych albumów i kogo tu praktycznie obok kanadyjskiego duetu mogę uczciwie postawić? Joyce Manor zeszłoroczne, Superchunk sprzed dwóch lat… Kilku innych kandydatów ostatecznie jednak niezbyt nadających się do porównania. No, ale jeśli chodzi o ten klasyczny indie rock, jakby tu sobie tego terminu aktualnie nie przyjąć, twórcy „Celebration Rock” mieszczą się w nim nadal jak nikt inny. Co więcej, jak nikt inny potrafią to zrobić naprawdę znakomicie. O wiele lepiej niż na poprzedniej płycie, z której dało się zapamiętać właściwie kilka kawałków (kultowe we can french kiss the french girls z „Wet Hair”). 

Tutaj widzimy ich jakby dopiero w pełnej krasie, tych samych, ale lepszych, jeszcze bardziej naładowanych i serwujących jeden hit za drugim. To jest płyta totalnie wakacyjna, wkręcająca się w słuchacza i eksplodująca w nim od środka. Nie stanie i kiwanie głową, a pogo, w którym nie boisz się dostać w szczękę albo zgubić buta. „Younger Us”, „Evil’s Sway”, „Fire’s Highway” i „The House That Heaven Built” czyli highlighty spośród highlightów mkną przed siebie, wypełnione młodością, radością, mocą i apetytem do życia. And thinking this feeling was never gonna end… Optymizm, gitary takie jak lubimy, tempo takie jak kochamy.

Tak więc, lubcie sobie ich ile chcecie. Wszyscy. Bo należy im się. 

piątek, 20 lipca 2012

Islands - A Sleep & A Forgetting (2012)












7

Człowiek nazywa się Nicholas Thorburn, pochodzi z Kanady, od dziesięciu lat stanowi filar tamtejszej sceny niezależnej. Znamy go z nieodżałowanych The Unicorns oraz bardzo zacnego swojego czasu Islands. No właśnie Islands, prawie zapomniałem, że wciąż mowa o tym samym zespole, ale pomylić się można, bo teraz brzmią zupełnie inaczej. Thorburn proces pisania "A Sleep And A Forgetting" rozpoczął w ubiegłe walentynki po rozstaniu z dziewczyną, album światło dzienne ujrzał zaś 14 lutego 2012 roku. Nie obyło się bez wpływu tych wydarzeń na muzyczną i tekstową zawartość czwartej płyty projektu. Inspiracją dla całości jest tym razem stary, klasyczny soul. Mamy całą masę ładnych, spokojnych melodii przy znacznie mniejszej ilości indie rockowych wpływów. W efekcie powstała rzecz w pewnej konwencji, o niewątpliwym uroku , staroświecko romantyczna, niestety nie pozbawiona kilku fillerów. Na takie momenty udaje się jednak przymknąć oko za sprawą starej jak świat metody umieszczenia na płycie kilku więcej niż świetnych, potencjalnie singlowych utworów. Uzbrojone w arcychwytliwy piano-motyw „Hallways” - pewnie ich najbardziej wpadający w ucho numer od czasów pamiętnego „Rough Gem”. Niemniej rozwibrowane za sprawą klawiszy, zdradzające kombinatorsko-popową naturę „Never Go Solo”. Nieprzyzwoicie old-schoolowy singiel „This Is Not A Song”. Na koniec piękne „Same Thing” jako swoista wisienka na torcie i podjęcie rękawicy od dawnego kolegi z zespołu Aldena Pennera z Clues, który podobnie smucił nas trzy lata temu balladką „Let’s Get Strong”. Kuracja na złamane serce, muzyczny eksperyment, realizacja soulowych fascynacji. Czym by to dla Nicha nie było, dla nas jest przede wszystkim dobrą, ogromnie przyjemną płytą.

czwartek, 19 lipca 2012

The Megaphonic Thrift - The Megaphonic Thrift (2012)












7.5

Poprzednio Norwegowie z Megaphonic Thrift zaserwowali nam średnio-przeciętny album, na którym dość perfidnie i niezbyt przekonująco podszywali się pod późne Sonic Youth. Całe szczęście stać ich było wtedy również na kilka bardziej zachęcających piosenek w rodzaju „Talks Like A Weed King”, dzięki którym nie żal jest teraz w ogóle sięgać po następcę „Decay/Decoy”. Bardzo dobrze, że „Megaphonic Thrift” jednak mnie skusiło, bo progres jaki w ciągu dwóch lat zanotowała grupa z Bergen jest jak najbardziej widoczny i wyraźny. Inspiracja Sonicami zanika na rzecz wpływów My Bloody Valentine, ale wpływy te dają o sobie znać w stopniu o wiele bardziej przyzwoitym. Robi się to wszystko bardziej zjadliwe, więcej mamy melodii, luzu i świeżego powietrza. Za prawdę powiadam wam, że już od pierwszego numeru i tytułowego nastrojenia umysłów słucha się ich ze szczerą przyjemnością. Przy „Raising Flags” czuć, że zespół jest na fali i serio nie wiele mu potrzeba aby arcy-chwytliwy hałas wprowadzić w czyn. „Fire Walk With Everyone” udowadnia, że stać ich na ciekawą zagrywkę i gitarowy motyw. Perkusja wszędzie brzmi klarownie, dysonanse i efekty dźwiękowe sprawiają świetne wrażenie wpisując się w strukturę kawałków. The Guillotine” to iście zautomatyzowana, rytmiczna kosa. W licznych, nakładających się na siebie pogłosach „Broken Glass, Yellow Fingers” można się utopić. Harmonie wokalne na płycie są być może najlepszymi jakie słyszałem w tym roku. Dobitnie słychać to zresztą w moim ulubionym z całego zestawu „Moonstruck”, który nie dość, że kołysze i wpada w ucho to ze skandynawską gracją zapewnia również powiew rozkosznego odświeżenia.

Miłą sprawili niespodziankę, nie po nich spodziewałem się tak kunsztownego indie rockowego grania, a tu proszę bardzo. Był Sonic, a jest Megaphonic. Po swojemu, tym razem pokazali klasę.


we don't even care about it... (można się rozpłynąć, w dodatku w teledysku piękne Bergen i pan królik)

czwartek, 12 lipca 2012

3x Nasiono

Jeśli coś się w polskim niezależnym graniu dzieje to od jakiegoś czasu spora w tym zasługa trójmiejskiej sceny i niezmordowanej wytwórni Nasiono Records. Poniżej krótki przegląd części zawartości ich tegorocznego katalogu.

Na początek recenzja, która już dwa miesiące temu miała pojawić się na łamach Electric Nights, ale wyszło inaczej.


Trans-syberia – 1/H (2012)












6

W oczekiwaniu na debiut The Shipyard fani nieobliczalnego kolektywu skupionego wokół Nasiona posilić się mogą krótką, gęstą od drone’ów i klimatycznych szumów płytą projektu Trans-syberia. Na placu boju pozostali już tylko Krzysztof Wroński i Joanna Kucharska, Michał Miegoń tym razem nieobecny. Można powiedzieć, że duet tworzy coś do czego jak dotąd nie zostaliśmy przyzwyczajeni, ale przecież znając wcześniejsze dokonania tych ludzi trudno być przyzwyczajonym do czegokolwiek. Tak więc, nie dziwi arktyczny, mroczny klimat, dźwięki zainspirowane Godspeed You! Black Emperor czy Autechre, hipnotyczna podróż po nieznanych, złowrogich przestrzeniach. Czuję się tu czasem jak w „Coś” Carpentera, lub niczym w łodzi podwodnej przemierzającej tajemnicze głębiny, choć zapewne każdy zwizualizuje sobie obrazy zupełnie odmienne. Najpierw dostajemy trzy kilkuminutowe fragmenty, zatytułowane sugestywnie jak „Sztokholm” czy „Lód” by w końcu na dobre pogrążyć się w niemal półgodzinnym, intensywnym transie nagrania tytułowego. Być może niektórzy uznają, że za mało się dzieje, brzmienie jest zbyt monotonne i stanowczo za długie. Można w końcu na to konto przesłuchać dziesięć klasycznych, trzyminutowych piosenek. Ta muzyka zapewne brzmi jednak w ten sposób, bo zwyczajnie taki efekt jej twórcy sobie założyli. Jeżeli chcecie sięgnąć, również bądźcie świadomi tego co was czeka. Dla lubujących się w kontrolowanej klaustrofobii, niepokoju i sugestywnym praniu mózgu.

BANDCAMP

*

Po drugie zapowiedź najbardziej oczekiwanej polskiej płyty wakacji, a może i roku.

The Shipyard – Downtown (singiel) (2012)












7

Grupa Piotra Pawłowskiego (Made In Poland), Rafała Jurewicza (Sound Of Pixies), Filipa Gałązki (Brygada Kryzys, Tymon & The Transistors, Izrael), Michała Miegonia (Kiev Office) i Neli Gzowskiej (Kobiety). Taki skład zobowiązuje, poza tym taki skład chcąc nie chcąc musi produkować świetną muzykę. „Downtown” w żadnym razie nie uderza awangardowością, eksperymentem czy alternatywą. To łagodnie poprowadzony, delikatnie shoegaze’ujący, wzorowo wręcz radiowy kawałek. Zręcznie sprawdzający się póki co jako samodzielny fragment, zachęcający lead-singiel i bezpretensjonalnie ładna piosenka. Nie ma raczej co liczyć na cały album w takim klimacie (sprawdźcie koncertowe „Music Is Only The Chance”), ciekawe jest jednak jak nagranie wpasuje się w zapowiadaną na 31 sierpnia całość.



*

Na koniec, jeszcze jedni przedstawiciele nadmorskiego, gitarowego uderzenia.

Pomelo Taxi – Gents/Muppets (singiel) (2012)












5.5

Pomelo Taxi, trio zainteresowane nową falą, hardcorem i alternatywnym popem. Z nimi rozmowa wygląda nieco inaczej, bo ich „pop” nijak ma się choćby do mega-przystępności piosenki zamieszczonej powyżej. Kapela nie jest najwyraźniej zainteresowana kompromisowymi rozwiązaniami. Milo i Max stawiają na garażowość i dezorientację, Rysiek (dziewczyna) dorzuca wokalny konkret. Na razie niewiele kart odsłaniają, bo obydwa nagrania trwają w sumie niecałe 5 minut. Niemniej jednak, do sprawdzenia dla tych, którym podobały się utwory Marli Cingler.

MySpace

poniedziałek, 9 lipca 2012

Matt Elliott - The Broken Man (2012)












7.5

Najnowsza płyta Matt Elliotta to zaawansowane stadium gorzkiego jak cykuta smutku, apogeum głębokiej zadumy i pogrzebowej beznadziei. Charyzmatyczny singer-songwriter z Bristolu na „The Broken Man” pogrąża się w depresyjnej, darkfolkowej estetyce, snując zamroczone wizje alkoholowych smętów i zaklinając duchy w dźwięki hiszpańskiej gitary. Już dekadenckie „How We Fell” funduje istną noc ciemną zmysłów, wędrówkę od zakrapianej polki do metafizycznego doświadczenia. Ten album to właściwie trzy epickie akty, trylogia rozbudowanych kompozycji, którym towarzyszy kilka krótszych, acz urokliwych melodii (mistrzowskie „How To Kill Rose” i „Please Please Please”). Tytuły nie pozostają wątpliwości - czeka nas nieuchronne zmierzanie w dół. „Dust, Flesh And Bones” jawi się manifestem przejmującej samotności. „If Anyone Tells Me „It's Better To Have Loved And Lost Than To Never Have Loved At All”, I Will Stab Them Face” w swej fortepianowej, cmentarnej podniosłości ekstremalnie daleko do muzyki rozrywkowej. Lider Third Eye Foundation zdecydował się tym razem na krążek o wiele oszczędniejszy produkcyjnie, lirycznie skupiony na własnych emocjach, bardziej kameralny i ascetyczny. „The Broken Man” jest rzeczą wymagającą, piekielnie poważną i w dobie popowej dominacji do bólu nieprzystępną. Być może z tego też względu, wśród nielicznych jeszcze tegorocznych wydawnictw, jakże intrygującą.