14. Violent Femmes – American Music
Kiedy Gordon Gano śpiewa, że kocha amerykańską muzykę i brał zbyt dużo narkotyków to nie ma najmniejszego powodu by, w którejkolwiek z tych kwestii mu nie wierzyć. Twórcy popularnego „Blister In The Sun” w 1991 roku pokusili się o pobicie swoich wcześniejszych przebojów kolejną niesamowicie prostą i wpadającą w ucho piosenką. Tutaj Gano jest już prawie o dekadę starszy niż na klasycznym debiucie, oczy ma jeszcze większe i nadal pozostaje sympatycznym, nieco zbyt późno urodzonym romantykiem, który za sprawą jednego niepozornego numeru godzi muzyczne gusta kilku pokoleń.
LINK
13. Chapterhouse – Pearl
Moment, w którym shoegaze gościł na salonach, należał do mainstreamu brytyjskiej popowo-rockowej muzyki, był stosunkowo popularny i rozumiany. „Pearl” brzmi jak kawałek elegancko wyprodukowany i skrojony pod singlowe potrzeby. Podbity świetnym hookiem, taneczny niemal, ale z eterycznymi wokalami Sheriffa i Rachael Goswell (Slowdive) zupełnie nie kryjącymi świeżych jeszcze wpływów My Bloody Valentine.
LINK
12. American Music Club – Why Won’t You Stay
Romantycznie, wieczornie, subtelnie. A tak naprawdę bardzo smutno i refleksyjnie, bo o śmierci, ale o miłości właściwie też. Seems like nothing's too good for this life, Some things are too good for this world… .
LINK
11. Dinosaur Jr – The Wagon
J Mascis wielu z nas kojarzy się pewnie jako długowłosy, siwy wirtuoz gitary, facet od pokręconych solówek i długich, rozbudowanych form. Nie należy jednak zapominać, że nie jeden raz ten rock’n rollowy dziadek serwował nam swojego czasu klasyki melodyjnego indie rocka. „Freak Scene”, „Little Fury Things”, a przy okazji krążka „Green” już po odejściu Lou Barlowa czaderskie, chwytliwe co nie miara „The Wagon”. To za jego sprawą Mascis bezkompromisowo, na samym wejściu rozpędza album z 1991 roku, zapewnia rockowym listom przebojów kapitalny materiał na hit, a swoją drogą wplata w to błyskawiczne, przystępne dla ucha i nie kaleczące nawet zmysłów popowych purystów solo.
LINK
10. The Wedding Present – Dare
Analizując postać Davida Gedge’a i powierzchowność muzyki Wedding Present możnaby odnieść wrażenie, że mamy właśnie do czynienia z najnudniejszym zespołem świata. Cóż może zaoferować gość dorastający w pobliżu cmentarza, studiujący matematykę, obdarzony totalnie nie przebojową barwą głosu, raczej zresztą nie śpiewający? W dodatku czy to ich mało ekscytujące, kompletnie pozbawione chwytliwości granie na bas, gitarę i perkusję, bez hooków, ładnych melodii czy refrenów może kogoś zainteresować? Wedding Present na wiele sposobów kojarzą się z Pavement. Paradoksalnie w tej ich wypranej z efektywności lo-fi-rockerce zawiera się całe multum emocji jakich na próżno szukać u wielu innych rówieśników. W „Dare” kluczowa jest zresztą ta jedyna w swoim rodzaju wrażliwość Gedge’a i chłopaków w wyrażaniu ich. To jak nieco nieśmiałe, nieporadnie prowadzone wyznanie, przez zaciśnięte zęby przy jednoczesnym eksplodowaniu od środka (Look how we tremble when we kiss, One day soon we'll laugh at this!). Kawałek prowadzony jednym tchem, wprawiający nogę słuchacza w spazmatyczne podrygi no i rozładowujący cały ten ładunek cudownymi jak mało gdzie i kiedy przesterami.
LINK
9. Swerverdriver – Rave Down
Było to jeszcze za licealnych czasów kiedy dzięki bodajże Teenage Fanclub dowiedziałem się o istnieniu Creation Records, a tym samym ciekawość poprowadziła mnie do poznawania kolejnych, już co raz mniej znanych przedstawicieli 90’sowej sceny alternatywnej. I takim właśnie jednym z nieprzeciętnie inspirujacych zespołów był Swervedriver. Plasowali się gdzieś między shoegaze’em, a konkretniejszym, mocnym rockowym uderzeniem choć w żadnym razie nie grunge’em. Kolosalny riff jaki wycinają w „Rave Down” to jedna z tych niechybnie przeoczonych chwil w historii muzyki, coś zapierającego dech i pozwalającego raz jeszcze rozpłynąć się nad możliwościami gitarowego, hałaśliwo-finezyjnego łomotu. Gdyby tylko czyny zawsze przekładały się na osiągnięcia, a sprawiedliwość sprzyjała lepszym bardziej niż szczęście…
LINK
8. Superchunk - Punch Me Harder
Wszystkie cool zespoły musiały kiedyś wyznawać zasadę „jak najszybciej, jak najgłośniej, napieeeerdalaaaać”. „Punch Me Harder” należy do grona wymiataczy nie znających kompromisu. To rozpędzona machina, szalonych, wygłodniałych adrenaliny i naparzania aż do siódmych potów nastolatków z Merge Records, którzy to na takim właśnie podejściu dorobili się miana indie rockowych klasyków.
LINK
7. Slint – Washer
Narkotyczna, slowcore’owa kołysanka zapowiadająca zarazem mogwai’owski post-rock. Absorbujące dołowanie i jednocześnie budowanie napięcia, a przede wszystkim tkanie melodii tak znakomitej, że nawet grube ponad osiem minut trwania wydaje się niczym.
LINK
6. His Name Is Alive – Why People Disappear
Jak dla mnie esencja i cała okazałość tego czym było swojego czasu 4AD. Mistyczny klimat, odrobina mroku i gotyckości w połączeniu z niebiańskim kobiecym wokalem i ślicznymi dźwiękami gitary. Dream pop w wydaniu obezwładniającym, czyniący wrażliwego słuchacza niezdolnym do przełknięcia śliny.
LINK
5. Nirvana – Smells Like Teen Spirit
Jako dzieciak niespecjalnie przepadałem za muzyką rockową. W późniejszej podstawówce chłopaki słuchali już Metallici, Korna, Linkin Park, Hima i Nirvany. Wszystko to było dla mnie nudne i ociężałe choć nie miałem wtedy zielonego pojęcia, że akurat ostatni zespół w ogóle do worka z wyżej wymienionymi nie pasuje. Wiele wody w rzece upłynęło zanim pojąłem jak wyborna rzeczywiście była Nirvana i zanim ostatecznie muzyka Cobaina pokryła się z moim gustem. Może to jakieś upośledzenie albo po prostu tendencja do pojmowania rzeczy „od dupy strony”, ale tak się stało i nic na to nie poradzę. „Smells Like Teen Spirit” aktualnie lubię i cenię choć nie ma dla mnie aż tak wielkiego znaczenia. To tylko kasety u kolegi Bartka w piątej bodajże klasie, juwenalia sprzed dwóch lat kiedy studenci politechniki parafrazowali słowa tekstu jako „ale jaja, NIE MASZ CHUJA!” i wizyta u dentysty jakieś dwa miesięcy temu kiedy to Nirvanę grało przypadkiem Radio Zet.
LINK
4. Slowdive – Spanish Air
Wkroczenie w album z monumentalną gracją godną “Disintegration”. Listopad 1991 przyniósł muzyce „Loveless”, dwa miesiące wcześniej na przełomie lata i jesieni pojawiła się zjawiskowa płyta z tym między innymi utworem. Jeśli nie liczyć EP’ek, „Spanish Air” jawi się cudowną inicjacją powolnie snującego się, rozmarzonego snu o nazwie Slowdive. Początek wrażeń, który trwał będzie przez kolejne trzy bardzo dobre krążki.
LINK
3. Teenage Fanclub – The Concept
Teenage Fanclub na swych najwyższych obrotach, w czasach wydania genialnego “Bandwasgonesque”. Następcy Big Star mieli wówczas cały dysk fantastycznych utworów, z których wyselekcjonowanie jednoznacznie najlepszego jest niemożliwe. „The Concept” to obok „Alcoholiday”, „Star Sign”, „December” czy „What You Do Me” jeden z tych piosenkowych, flagowych okrętów wspomnianego albumu. Pogodna, miłosna ballada, w duchu 70’sowych, chiltonowskich dokonań. I cóż w niej takiego wspaniałego poza tym? Niby nic, bo sielskość melodii to w przypadku zwrotkowo-refrenowych tworów wartość absolutna, a kiedy czegoś się zwyczajnie dobrze słucha, wszelkie inne wyjaśnienia pozostają zbędne.
LINK
2. Throwing Muses – Honeychain
Nie ma w tej balladce absolutnie nic odkrywczego, wpływowego ani istotnego. Ona po prostu kołysze, czaruje i jest przy tym niesamowicie zajebista. My best friend knows this old guy who, Who keeps a picture in his shoe… . Odpływam na mięciutkiej chmurce.
LINK
1. My Bloody Valentine – Only Shallow
Cztery uderzenia perkusji zapowiadające riff wszechczasów, coś czego nie zdążyli wymyślić Sonic Youth. Gitarowe mięso w alternatywnym wydaniu, czytaj takim, które grubym murem odcina się od rzeczywistości nudnej rockerki i długowłosych kolesi w glanach. Świeżość, inność, bycie cool na ciekawszych zasadach. Dodajmy do tego rozmyteeeeee śpiewy Blindy i mamy przed sobą najprawdziwszy lodołamacz.
część 1 część 2
Podsumowanie 1990
część 2
część 3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz