czwartek, 21 kwietnia 2011

Thursday - Common Existence (2009)












10

Szczerze, nawet przez chwilę nie wątpiłem w ten album. Jego niezajebistość po prostu nie wchodziła dla mnie w grę. Z głównego singla „Resuscitation Of a Dead Man” chłonie się zarówno całość jak i poszczególne fragmenty. „Can you feel a pulse? It's been stopped for so long Can you start it? Can you feel a pulse It's been stopped for so long Let's restart it!” to było coś. „Last Call” - miażdżący początek z sugestywną, apokaliptyczną perkusją i smutnawo śpiewane la la la la la pod koniec. „Common Existence” zapisuje się w historii jako najmocniejsza płyta Thursday. Mniej tu wrzasków niż na „Full Colapse”, ale gitary i perkusja uderzają głośno, obficie i solidnie. Nie do porównania z „A City By The Light Divided”, który jawi się jako spokojny album z kilkoma tylko petardami. Miłe zaskoczenie bo po splicie z Envy mogliśmy spodziewać się raczej refleksyjnego post-rocka, tymczasem tu dostajemy regularny rozpierdol. Wracając do „Last Call”. Otaczają go ciemne, burzowe chmury, a my jesteśmy w samym środku. Ta niewyraźna melodyjka między ścianami dźwięku. Ten tekst… Ta refleksja połączona z mocą. Pasjami mógłbym słuchać początku „Beyond The Visible Spectrum”. Jakaś hinduska melodia zniekształcona gitarowym smutkiem rodem z szarego, smętnego New Brunswick, po chwili coś tak specyficznie porywającego, a zarazem melancholijnego, że szczęka opada. „Time’s Arrow” - czyste, dojrzałe dźwięki deszczowego akustyka. Balladowe piękno w nieskazitelnej formie. Brzmią jakby zagospodarowali sobie więcej przestrzeni i wykorzystali ją w najlepszy z możliwych sposobów. Może to zasługa ich wyrobionego w ciągu 10 lat od pierwszej płyty warsztatu. Może produkcji Dave’a Fridmanna. A może po prostu tego jaką radość im to sprawia i z jaką pasją starają się zrealizować swoje cele.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz