piątek, 22 kwietnia 2011
Thursday - No Devolucion (2011)
10
Przeskoczyć samych siebie na wysokości szóstej płyty naprawdę nie zdarza się zbyt wielu zespołom. I nie mówię tu oczywiście o tych, które realnie dobrego albumu nigdy wcześniej nie nagrały. Thursday mieli „Full Collapse”, „War All The Time”, „A City By The Light Divided” i „Common Existence” – wszystkie na znakomitym poziomie. Trudno jednoznacznie ocenić, który z nich jest najlepszy. Porównać przykładowo pierwszy z ostatnim nie za bardzo się da. Na jednym więcej emocji, drugi wygrywa za sprawą dojrzalszego brzmienia. Przez ponad 10 lat obecności na scenie grupa stale gdzieś zmierza, ma swoją drogę, a jednocześnie cały czas jej szuka. Patrząc na ewolucję stylu sekstetu z New Brunswick dochodzę do wniosku, że nie ma tego doskonałego czego nie dałoby się udoskonalić jeszcze bardziej. Krążek sprzed dwóch lat wydawał się lepszy od poprzedniego, choć poprzedni też był bez zarzutu. „No Devolucion” pod pewnymi względami zawstydza „Common Existence” tak samo jak za 2-3 lata zostanie zawstydzony przez długogrający Thursday nr 7.
Tym razem Geoff Rickly nie potrzebował na napisanie materiału wyjątkowo dużo czasu. Dawniej zajmowało mu to bite miesiące, nawet okolice roku. Najnowsze kompozycje to ponoć wynik pracy powstałej w ciągu jednego tygodnia! Żadnych tam dem, srem, innych głupot, a wcale nie czuć, że czegoś brakuje. Znacznie bardziej skupiono się na samym nagrywaniu i produkcji, za którą stanął nie kto inny jak Dave Fridmann. Muzyczny inżynier mocno kojarzony z The Flaming Lips i Mercury Rev połączył siły z ekipą Geoffa po raz trzeci z kolei, efekt tej współpracy zaś osiągnął tu zauważalnie wyższą jakość. Jest między nimi jakaś chemia, dodatkowo na korzyść musi działać coraz lepsza znajomość i dotarcie. Cytując Rickly’ego „We've worked with Dave Fridmann before, but this is definitely the most we've ever clicked with him.”
W większości recenzji na pewno przyjdzie wam przeczytać, że Thursday brzmią teraz mroczniej, kładą znacznie większy nacisk na atmosferę i odcinają się od dotychczasowego post-hardcore’owego stylu. Pewnie nawet za 20 lat kiedy po post-hc w ich muzyce nie będzie śladu co niektórzy nadal będą owy wątek przywoływać. Radzę zauważyć, że mniej więcej od „A City By The Light Divided” mamy tego mniejsze ilości, jednocześnie zawsze na tyle zauważalne by wygodną szufladkę swobodnie wysunąć. To samo tyczy się „No Devolucion”. Już otwierający „Fast To The End” jest jak młodszy brat „Resuscitation Of A Dead Man”. Pulsujący dynamiką, nerwowy, instrumentalnie wysmakowany i dograny na ostatni guzik. Warto wspomnieć, iż Geoff tym razem dał sobie spokój z gitarą pozostawiając te kwestie kolegom - Tomowi Keeley i Steve’owi Pedulli. Znam rezultat, więc co do decyzji nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Wracając do post-hardcore’u i „starego” Thursday to przecież „Past And Future Ruins” poznany jako pierwszy utwór z płyty również odnajduje się w tej rzeczywistości. Swoisty miks gęstego klimatu bieżącego krążka z czasami „A City…” (okolice refrenu, Fridmannowe dzwoneczki), ale także wściekłością godną „Full Collapse”.
Mrok i atmosfera. Z pierwszym nie przesadzajmy, mroczni to oni byli zawsze i od samego początku. Ponure apogeum osiąga tutaj „A Darker Forest”. Wycieczka w nieznane, głębokie i niepokojące. Najbardziej misternie snuje się z kolei końcowe „Stay True”. Kontynuacja ścieżek obranych na pamiętnych post-rockowym splicie z Envy. W tym siedmiominutowym, mocarnym fragmencie nagranym w oparciu o jedną gitarową partię atmosferyczność oraz klimat na dobre przejmują pałeczkę. Epicki finał nieco przypomina „You Were The Cancer” z „Common Existence”. W przeciwieństwie do tamtego niszczy jednak za pomocą rozkosznego hałasu kreowanego przez gitary i perkusję, a nie jak to było dwa lata temu morderczych wokali.
Co ciekawe o najlepszych numerach nawet jeszcze nie wspomniałem. Perełka „No Devolucion” to bez wątpienia przepiękne „No Answers”. Wyczarowane za sprawą charakterystycznych klawiszy brzmiących w sposób jakiego u Thursday jeszcze nie było. Naturalnie nie tylko im ta piosenka zawdzięcza swoją wyjątkowość. Geoff postarał się tu o zwrotki i melodie dołączające do kanonu najbardziej kunsztownych w jego karierze. Smutne, emocjonalne, refleksyjne. „No answers, no answers when you’re not around…” na koniec i ja nie potrzebuję nic więcej. Niech mi ktoś to w tym roku przebije. Po drugie „Sparks Against The Sun”. Kolejna rzecz muśnięta dotykiem geniuszu. Fortepianowa melancholia, trzymane w ryzach napięcie aż w końcu rozkwitający pełnią nadziei refren. Poza tym może najbardziej niepozorny i niegroźny, ale po kilku odsłuchach uzupełniający grono faworytów „Magnets Caught In A Metal Heart” z idealnym do skandowania „There's a silent charge, In a coil of wire, When the currents pass right through it., We're coupled lines in lightning strikes, We jump like birds on a vine!”.
Przywołując kawałki takie jak “Open Quotes”, „A Gun In The First Act”, „Milimeter” czy „Turnpike Divides” wypadałoby napisać o szorstkim, przytłaczająco destrukcyjnym brzmieniu, które paradoksalnie zawsze znajdzie wspólny język z subtelnością i wyczuciem. Pomiędzy dusznymi kanonadami perkusji i salwami ścian dźwięku znajdzie się także coś w rodzaju „oddechu” przekreślającego opcję bezmyślnej łupanki. Finezja w napierdalaniu wędruje więc do długiej listy atutów płyty. Żeby nie skończyć tylko i wyłącznie na zachwytach powiem jeszcze, że „Empty Glass” potwierdzające częstą skłonność do zawierania w tekstach samego siebie przez Geoffa nie do końca mi tu pasuje. To taki odpowiednik „Time’s Arrow” z poprzednika. Wolny, dołujący, w sam raz do zatapiania smutków w szklance. Ostatecznie i tak mi się podoba.
Co mogę więcej dodać poza tym, że zespół po raz kolejny umiejętnie wyraził swoje rozległe artystyczne horyzonty dostarczając mi masę przyjemności ze słuchania? Na ich album zawsze się czeka, nigdy nie doznając rozczarowania. Granie to zajebiste, które polecam wszystkim i tyle.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz