8.5
Nowa płyta Weezera to zaskoczenie chyba dla każdego. Od 2005 roku, w którym ukazało się wyjątkowo chłodno przyjęte „Make Believe” każdą albumową propozycją panowie Rivers Cuomo i spółka udowadniali nam, że nie dążą już do bycia poważnymi zawodnikami, a nagrywają bardziej dla przyjemności niż z ambicji. „The Red Album”, „Raditude”, „Hurley” – wszystkie jawiły się jako materiały nierówne, tak jakby wypracowywano na nich kompromis między zabawą i eksperymentowaniem (zapraszaniem gości, robieniem nieudolnego hip-hopu, mainstreamowego popu, zamienianiem się instrumentami) a próbami konstruowania dobrej muzyki. Pierwsze satysfakcjonowało samych członków zespołu, drugie słuchaczy. Na „Everything Will Be All Right In The End” nie dziwi sama obecność świetnych kawałków, co raczej wzorowa równość materiału, o którą nikt by ich już dziś nie posądzał. Znając tegoroczny krążek można ulec wrażeniu, że wszystko co wydarzyło się w ciągu ostatniej dekady było ze strony Riversa, Briana, Scotta i Patricka zwyczajnym lenistwem. „EWBARITE” brzmi jak album, który mogli popełnić w dowolnym momencie po „Pinkertonie”. To nie żadna stylistyczna wolta, a typowy Weezer, ale w postaci optymalnej.
Z nimi zresztą wszystko zawsze na odwrót. Trzy razy pod rząd przed wydaniem nowej płyty łudzili obiecującymi singlami („Pork And Beans”, „If You’re Wondering If I Want You To I Want You To” i „Memories”), choć kończyło się zawsze tak samo. Kiedy kilka miesiecy temu usłyszałem manifestacyjne „Back To The Shack” wraz z obietnicami powrotu do korzeni straciłem jakąkolwiek wiarę w dobre chęci Riversa. Nawet słowa Briana Bella o prawdziwym nawrocie świetności i wybraniu na singla jednego ze słabszych utworów wydało mi się podejrzane. Ale Brian mówił czystą prawdę. „Back To The Shack” obok „Foolish Father” (tu gościnnie na gitarze Patrick Stickles z Titus Andronicus) jest na „EWBAITE” najmniej imponujące. Przy reszcie panowie wymiatają równo.
Zaczynając od najlepszych, „The British Are Coming” jest ich najbardziej udanym Beach Boysowym kawałkiem od czasu „Holiday”. Na „Czerwonym Albumie” mieliśmy bardzo dobre „Dreamin”, po którym pozostawał ogromny niedosyt. Sześć lat musieliśmy czekać by pozbyć się tego uczucia. Napakowana wokalnymi i gitarowymi melodiami, pełna hooków i zwrotów konstrukcja sprawia, że czuję się całkowicie syty. Pogwizdywane „Da Vinci” z bezpruderyjnie przebojowym refrenem w dużej mierze bazującym na dowcipnie romantycznym tekście („Even Da Vinci couldn’t paint you, Stephen Hawking can’t explain you”) zapętla się na długo. „Ain’t Got Nobody” to świeżość i luz, rock’n roll w wyjątkowo chwytliwym wydaniu. Kawałek fajny od początku do końca, z najprzyjemniejszą na całej płycie solówką i wesołym podśpiewywaniem na koniec. Łatka Piotrusia Pana muzyki gitarowej przylgnęła do Riversa na dobre. Mówiąc ściślej, w rolach, w jakie się wciela nie jest on może wiecznym dzieckiem, a wiecznie nieszczęśliwym lub niedojrzałym młodzieńcem. Raz rzuca wyznaniami w rodzaju „ain’t got no one to kiss and hug me”, innym razem bywa zakochanym durniem proszącym o drugą szansę po dopuszczeniu się zdrady. Z tej drugiej perspektywy śpiewane jest właśnie „Go Away”, udany zwłaszcza w zwrotkach, banalny, ale i uroczy utwór, duet z Bethany Cosentino.
Same teksty na „Everything Will Be All Right In The End” szczególnie wybitne nie są. Żaden nie ociera się o bycie bardzo dobrym, ale też nie wydaje mi się, by piosenki cokolwiek na tym traciły. Taka choćby „Cleopatra” lirycznie wypada przeciętnie („You can’t control me no more Cleopatra, patra, patra, patraaaa”), ale muzycznie jest już kąskiem na tyle smakowitym, że linijki naprawdę nie grają roli. Klimatycznie smutnawe, „Pinkertonowe” wręcz, akustyczne zwrotki, harmonijka oraz prawdziwy czad przy skandowanym „5-10-15-20-25-30-35-40!” robią nam wyśmienitą całość. Totalnie „Zielono Albumowa” „Lonely Girl” opiera się na rymach niemal podręcznikowych, ale co z tego skoro jest kolejną trafioną, czysto hedonistyczną w piosenkowym sensie produkcją zagraną na odpowiednim wykopie? No i cóż, że kręcę nosem słysząc toporne “Don't want to be mass consumed, I'm not a happy meal” skoro „I’ve Had It Up To Here” ma tak fantastyczne, popowe flow?
„Eulogy For A Rock Band” współpisane z Danielem Brummelem z Ozmy* byłoby idealną kompozycją na do widzenia, jednakże tym razem chłopaki z Los Angeles jeszcze się z nami nie żegnają. Dzieło wieńczy pomysłowa, w dużej mierze instrumentalna trylogia. I tu znów szkolna piątka, zwłaszcza za wyciskające łezkę „Anonymous”. Kto się nie ugnie pod „I don’t even know your name, No, I don’t know the words to say so….” ten nigdy nie był nastolatkiem zakochanym w jakiejś bliżej nieznanej, anonimowej koleżance.
Kwartet z Los Angeles przygotował wreszcie długo wyczekiwany materiał z jajami, garść piosenek godną starego Weezera z lat 90, lepszą może nawet od bardzo dobrego „Green Albumu” z 2001 roku. „EWBARITE” to należna rekompensata dla fanów i wszystkich Weezerowych entuzjastów, ale też krążek, który powinien spodobać się każdemu miłośnikowi power popu czy innych odmian melodyjnego rocka. Kto wie z czym wyskoczą za dwa albo trzy lata? Co wymyśli Rivers by ponownie zinfantylizować oblicze zespołu? Póki co cieszmy się z unikalnego momentu realnej chwały jego grupy. Kto wie, czy drugi taki kiedykolwiek się jeszcze powtórzy?
* epigoni, którzy wsławili się więcej niż sympatyczną college-rockową płytą „Rock’n Roll Part 3” (2001)