8.5
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą progressive rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą progressive rock. Pokaż wszystkie posty
piątek, 17 sierpnia 2012
Aloha - Some Echoes (2006)
Konstruktorzy najlepszego progresywnego indie popu w szeregach Polyvinyl Records powracają. Po rewelacyjnym „Here Comes Everyone” czas na bardzo dobre „Some Echoes”. Ponownie dochodzi do uprzystępnienia (bo raczej nie uproszczenia) struktur w stronę odrobinę bardziej bezpośredniego pop-rocka, czytaj takiego dla fanów Death Cab For Cutie lub Pinback.
Podkreślę w tym miejscu, że jeśli piszę „odrobinę” to naprawdę to mam na myśli i nie używam wyrazu w celach wyłącznie pomocniczych. Cavallario, Parks, Lipple i Gengler pozostają wierni ideałom muzyki precyzyjnej, przyjemnej dla ucha, ale nie banalnej ani prostej. Uwielbiają melodie choć potrafią ich używać w znacznie pożyteczniejszy, jakby szlachetniejszy sposób od większości znanych mi muzyków. Z tej właśnie przyczyny nadzwyczaj rozkosznie słucha się środkowej części ich czwartego albumu czyli ścieżek 4-7. Najpierw „Ice Storming” obezwładniające nastrojowym poprowadzeniem, jak zwykle bezbłędnie ciepłym wokalem i tekstami Tony’ego, klawiszami oraz chórkami. The Power went out, We walked around the house, Trying to find a bed, To quiet our heads… . Wyobraźnia automatycznie uruchomiona, klimat wyczuwalny podskórnie. Ani trochę nie ustępuje mu “Between The Walls” namaszczone rozklejającą wrażliwością i romantycznym absolutem. Co ciekawe znów pojawia się motyw domu, który powróci także na następnym krążku (I have followed every clue,The end is coming soon, We need to leave the house, Time to make more room…). Na 1:05 z kolei genialne Parksowe przejście między pierwszym refrenem, a drugą zwrotką. I wszystko mieści się ledwie w 2:44! Ze stoickim spokojem płyną piękne dźwięki „Come Home”. „Weekend” urzeka w bardzo luźny, bezpretensjonalny sposób. Przy każdej z wymienionych kompozycji niezmiennie słychać kapitalne zgranie i brzmieniową doskonałość instrumentalistów. Zupełnie inna bajka niż awangardowe, niezrozumiałe wynalazki jakimi co raz mocniej zalewany jest Off Festival. Jeśli eksperymentowanie to czemu nie w takim wydaniu?
Skoro już zacząłem od środka to teraz kilka słów o początku i zakończeniu. Pierwsze trzy numery są w porządku, ale rzeczywiście ciekawie robi dopiero od czwórki. Ósmy na trackliście „Summer Lawn” to najbardziej ewidentne pójście w ślady prog-rockowych kombinacji Pink Floyd. Aloha jest jednak zespołem, który doskonale zdaje sobie sprawę co wypada smacznie, a co nie i w jakich proporcjach coś zawrzeć aby nie przesadzić. Pod tym względem „ósemka” w żadnym wypadku nie odstaje od reszty albumu. „If I Lie Down” brzmi zaś jak smutniejszy, bardziej patetyczny krewniak „Between The Walls” co wcale nie przeszkadza kapeli wzruszać za jego sprawą z podobnym powodzeniem. „Mountain” to takie 6/10, nieźle, aczkolwiek najlepsze już za nami.
Kwartet sprawnie połączył tu ambitne, techniczne podejście z wysoce emocjonalnym miejscami przejęciem. Pogodzenie tych dwóch elementów można uznać za pewien wyczyn, a dodajmy, że zaserwowali nam wszystko w oprawie jasnej i zrozumiałej, do przełknięcia nawet dla nieco mniej wyrobionego słuchacza. Aloha potwierdza tym albumem klasę pierwszoligowych popowców na amerykańskiej niezależnej scenie. To nadal jest muzyka, którą autor tego bloga mocno się jara.
środa, 14 marca 2012
Aloha - Here Comes Everyone (2004)
10
But we can have it all
Pet sounds and rubber souls
Let your fear go
Let all your fear go
W przypadku zespołu Tony’ego Cavallario powiedzenie “lepsze wrogiem dobrego” byłoby naprawdę ostatnim jakiego wypada użyć. Pierwsze dwie płyty okazały się w końcu conajmniej dobre, urzekały ciekawą stylistyką i udanymi kompozycjami. „Here Comes Everyone” udowadnia jednak, że receptą na sukces wcale nie musi być kurczowe trzymanie się bezpiecznej, sprawdzonej metody. Na „Sugar” post-rockowo eksperymentalnymi konstrukcjami zdradzili już chęć do poszerzenia zakresu działań. W tym natomiast miejscu pojawia się prawdziwa różnorodność i należyte zdefiniowanie się kapeli.
Na wydawnictwach z lat 2000-2002 nie ma choćby czegoś porównywalnego z killerem za jaki robi tutaj „All The Wars”. Grupa z miejsca wysuwa kawałek najbardziej nieprzystający do standardów niebieskiej i żółtej płyty. Wparowujące na „dzień dobry” niezmordowane partie perkusji Cale’a Parksa, nakręcające motorykę utworu do spółki ze zręczną gitarową zagrywką. Jeśli dorzucimy jeszcze rzucane przez Tony’ego w chwilach łapania wytchnienia „all the wars and their warriors, wanted a piece of you, in your living room...” ukaże nam się opener dziesiątkowy. Emocjonalnie w następnej chwili rozbraja „You’ve Escaped”, balladka przeurocza, w której dodatkowo zachowawczą solówkę ciekawie zastąpiono motywem wibrafonu. Tak, ten instrument robi u nich za coś o wiele więcej niż ładną dekorację i to tylko jeden z wielu powodów dlaczego Aloha powinni jawić się jednym z najlepszych indie rockowych zespołów ubiegłej dekady. Nie zawodzi singlowe, melodyjne „Summer Away”, łatwo wpada w ucho „Boys In The Bathtub”. Panowie ostatecznie zdecydowali się na formy piosenkowe, które jak się okazuje wcale nie muszą być specjalnie oczywiste. Jak się chce to można tam z powodzeniem wepchać zjadliwe dawki math-rocka czy rocka progresywnego.
„Here Comes Everyone” to przede wszystkim płyta z jaką nie sposób się nudzić. Pod każdym kolejnym numerem odnajdujemy następną ciekawie przyrządzoną, kompozycyjną i aranżacyjną perełkę. Jak tu nie rozpłynąć się nad „Be Near”? Poczucie romantycznej estetyki Tony’ego u mnie trafia w samo sedno. Pięknie było już przy „You’ve Escaped”, ale refren indeksu piątego doprawdy urzeka elegancją i idealnym wyważeniem nastroju. „Water Your Hands” wdzięcznie rozlewa się przez dwie minuty bez udziału wokalu, a kiedy tekst już się pojawia, przypomina się również co ludzie mówili o wizjach po LSD („In your mirrors, you have seen a giant cop car and animal eyes.”). Motyw wyprowadzony w „I Don’t Know What Else To Do” ponownie zastaje mnie z brakiem słów do opisania jak należy. Aloha to zdecydowanie nie jest zespół dla „punkowego” recenzenta, który technicznie nie ma o muzyce pojęcia i nigdy na niczym nie grał.
Schodami do muzyczno-doznaniowego nieba prowadzi nas dalej „Setting Us Shop”. Przewijają się subtelne, prog-rockowe elementy, o jakich na dobrą sprawę błahe mam pojęcie, ale nie szkodzi. „Thermostat” to taki zapychacz o jakim większość zespołów marzy. „Perry Como Gold” częstuje tęsknym fortepianem, kościelnym niemal zaśpiewem Cavallario, wspaniałą przestrzenią i harmoniami. Fani rozbudowanych solówek też coś dla siebie znajdą, ale i tak słowo KLIMAT odegra rolę kluczową. „Altoona” jako krótki retros z „Water Your Hands” no i na koniec „Goodbye To The Factory”. Modest Mouse, może jakieś Pink Floyd, ale na 1:17 bezwarunkowo zwycięża Aloha. „We'll not come home, We'll not touch ground, Take me to my favorite spot, And promise me they're still around”. Cała reszta tylko po to by Tony mógł wejść z tą linią wokalną.
Takie właśnie płyty w krainie moich upodobań zasługują na ocenę 10/10. Kiedy bezsilność w wynajdowaniu komplementów osiąga apogeum, a ocalałe poczucie dobrego smaku nie pozwala przedobrzyć w słodzeniu. Niesamowicie się cieszę, że są albumy trafiające jeszcze do mnie w takim stopniu. Malkontenctwu, wstrzemięźliwości w wydawaniu wysokich not, pierdoleniu o nowatorstwie i obiektywności śmiejemy się dziś w twarz.
And we go through it all
The harvest and the gold rush
Let your fear go
Let all your fear go
How can you tell?
I can tell
Subskrybuj:
Posty (Atom)