poniedziałek, 27 września 2010

Nielubiane płyty lubianych zespołów

Krytycznie, ale mam nadzieję kulturalnie. O płytach, które swojego czasu mnie rozczarowały.

Joan Of Arc – The Gap (2000)












3.5

Z całym moim szacunkiem i radosnym podejściem do wszelkiej twórczości Tima Kinselli, ten akurat album zasługuje na marne oceny jakich doczekał się w większości serwisów opiniotwórczych. Mówić za bardzo nie ma o czym. Płyta jest dziwna. Niezrozumiała, pochrzaniona, poszukująca sensu od początku do końca, nie znajdująca go nawet na moment. W dodatku wymęczona, brzmiąca jakby nagrywano ją od niechcenia. Oczywiście typowo Joan Of Arc’owe lanie wody na upartego może się niektórym spodobać, ale po co się męczyć skoro można sięgnąć po znacznie lepsze płyty od tych panów. Zarówno te poprzedzające „The Gap” jak i nagrane już po nim.


The Cure - „4:13 Dream” (2008)












4

Same lata 80’te wystarczą by marce The Cure wybaczyć każde późniejsze mizerie w rodzaju „4:13 Dream”. Bo jak wielu może się poszczycić stworzeniem siedmiu wyłącznie bardzo dobrych i wspaniałych dzieł w ciągu dziesięciu lat? Dziś przeciętny zespół w tym czasie byłby w stanie wydusić z siebie jakieś trzy krążki, z czego trudno byłoby mu utrzymać wysoki poziom na każdym, nie wspominając już o jakimś wyraźniejszym zapisaniu się w historii swojego gatunku. Jeżeli „The Top” (tak, lubię ten album) uznać za najsłabsze osiągnięcie tamtego okresu, a zjawiskową trylogię za najwybitniejsze oraz przyjąć, że Smith ukoronował wszystko wielkim „Disintegration”, stworzonym jeszcze przed ukończeniem trzydziestki to wypada tylko słać pokłony i nie czepiać się, że po prawie trzech dekadach panowie nie są w stanie nagrywać już rzeczy na czołówki list roku.

Ale. Ich problem, że za sprawą „Bloodflowers” i „The Cure” pokazali światu, że jeszcze mogą, że jednak wciąż się liczą i wciąż możemy na nich liczyć. Choć przygasło zarówno tempo jak i efektywność to za płyty z lat 2000-2004 i tak należą im się kolejne słowa uznania (Cure z lat 00 > Cure z lat 90’tych). W tym momencie dzieje się coś co właściwie przyjąłem swojego czasu ze spokojem. Pokładaliśmy nadzieję w „4:13” a niewielu z nas prócz die-hard fanów ten album usatysfakcjonował.

„Only One” było sympatycznym singlem, „Freakshow” również. Dodatkowo pierwsze nagranie na płycie „Underneath The Stars” robiło doprawdy epickie wrażenie o ile nie wiedziało się, że to b-side trzymany jeszcze od czasu „Disintegration”. Niemal całe pierwsze dwadzieścia minut płyty to jeszcze nie jest zawód. Całkiem przyjemne, przyzwoite granie, trzymanie w niepewności, czekanie na większe momenty, ale już poziom szóstkowy mniej więcej. No, ale niestety, bańka pryska po króciutkim „Siren Song”. Rozpoczyna się jakiś totalny bełkot, który trwa i trwa i trwa tak już do końca, z ewentualnym wyjątkiem w postaci „Sleep When I’m Dead”. Bez zatroszczenia się o choćby jedną, udaną melodię, jakiś ciekawy riff tudzieź inny hook, który mógłby słuchanie uprzyjemnić. Materiał zdecydowanie cierpiący na suchoty.




Brand New – Daisy (2009)












5

Brand New to zespół nieobliczalny i przewidywalny w jednym. Zdążyli już przyzwyczaić sympatyków do wcale nie małych zmian jakie zaliczają z płyty na płytę. Co prawda nikt nigdy nie wie w co teraz wyewoluują, jedno jest jednak pewne jak słońce na niebie. W żadnym wypadku nie zaprezentują drugi raz tego samego co poprzednio. Najpierw w lightowym stylu śpiewali o sobotnich nocach, relacjach z byłymi, lub zauroczeniach paniami z TV. Na „Deja Entendu” przyjęli sobie odważniejszą i o wiele bardziej pomysłową stylistykę. Świetny to był album trzeba przyznać, dokumentujący rozwój młodej kapeli. Przy okazji trzeciego krążka ambicje rozrosły się jeszcze bardziej. Powstało „The Devil and God Are Raging Inside Me”. Melancholijne, dojrzałe dzieło wypełnione pierwszego sortu smutnymi melodiami i balladami jakie można sobie puszczać pijąc do lustra po urazie miłosnym.

Nie odpuścili i tym razem. Nadal pragnąc się przeobrażać poszli w odważne kombinowanie. Należy docenić, że lider grupy Jesse’a Lacey nie zawahał się eksperymentować z mało przystępnymi brzmieniami, dziwnymi pomysłami, szorstkim brzmieniem. Ryzyko nie zawsze się jednak opłaca. Po dwóch szczęśliwych strzałach tym razem chyba czegoś zabrakło. „Daisy” to niezbyt dobra płyta, za bardzo przekombinowana, miejscami zwyczajnie nudna. Już początek w postaci rozwrzeszczanego, hardkorowego „Vices” każe zadać pytanie WHAT THE FUCK?!! Czy to w ogóle Brand New? Może i nie byłoby najgorsze na jakiejś innej płycie, obok innych kawałków, albo przynajmniej w innym miejscu. Reszta to swoją drogą też niezły bajzel. Po nawet przyzwoitym „Bed” przychodzi kolej na wyjątkowo beznamiętny, singlowy „At The Bottom”. Ten refren… litości. Zacina się tam w międzyczasie płyta, jakieś efekty, jakieś „artystyczne” zabiegi. A dajcie spokój.

Trzy najlepsze moim zdaniem momenty. „Gasoline” głównie dzięki hałaśliwym, przekonująco nawalającym gitarom i perkusji. A także desperacji w głosie Laceya, który chociaż na „Daisy” wkurza mnie jak nigdy tu w ostrym, niewątpliwie udanym fragmencie zręcznie wpasowuje się w sugestywny, instrumentalny zgiełk. „You Stole” doskonale przywołujący czasy „The Devil and God…”. Głęboki, atmosferyczny, trochę mroczny. W dodatku w dalszej części pojawia się w nim potężna ściana dźwięku i melodia pomiędzy nią. Nic czego nie byłoby w 2006, ale tak zajebiste jak wtedy. Kończący „Noro” z potencjałem do poruszenia człowiekiem od środka. Raz jeszcze świetne połączenie smutnego klimatu z mocniejszym uderzeniem.

Co nie zmienia faktu, że numery pokroju „Jar”, „Sink”, „Bought a Bride” niewiele mają w sobie fajnego o ile w ogóle cokolwiek. Niektóre zapowiadają się nieźle, mogłyby podtrzymywać dobry nastrój, ale Lacey ma niezwykły talent do psucia wszystkiego swoimi gwałtownymi krzykami. To było dobre w kawałku „Sowing Season (Yeah)”. Tutaj razi. Ujdzie jeszcze tytułowy „Daisy”, który wyszedł im gdzieś tak do połowy. Można bronić „Daisy”, mówić, że to materiał niełatwy, kazać się wsłuchać i podkreślać jego eksperymentaly charakter. Po kilku przesłuchaniach mam jednak dość, bo mało w tym przyjemnego a na cholerę mi płyta, która przez ¾ trwania nie sprawia mi przyjemności?




Sparta – Threes (2006)












3.5

Nie od samego początku „Threes” budziło we mnie całkiem negatywne odczucia. Po „Porcelain”, na którym ruszyli ścieżką wytyczoną przez spokojniejsze fragmenty debiutu, styl trzeciej płyty odebrałem jako naturalne następstwo. Lata lecą, człowiek pokornieje, ostrego, spontanicznego grania mu się odechciewa. Energia i tak już nie ta. Niejeden rock’n rollowy muzyk z wiekiem skłania się ku harmonii, ciszy, ku balladom. Tak chyba było z Jimem Wardem przy okazji „Threes”. To nadal płyta podpadająca pod „gitary”, „dynamikę”, „alternatywnego rocka”.Brzmiąca jednak jakby z dawnej Sparty wyciśnięto wszystkie soki. Jeśli chcesz grać ładne, klimatyczne piosenki to chociaż o nie zadbaj! Niech zapadają w pamięć, a nie będą takie szare i smętne. „Threes” kojarzy mi się z żuciem jednej gumy przez kilka dobrych godzin. Wszelkie zabiegi są tu powtarzalne i nieciekawe. Jakieś rozciąganie i pompowanie kompozycji, kolejne przejścia od ciszy do głośności, następne nieprzekonujące gitarowe „bum” w środku utworu. Zdecydowanie zbyt dużo tak zwanej „przestrzeni”, pod którą nic się nie kryje. Rozwój wydarzeń łatwy do przewidzenia. Można się nawet nabrać jeśli nie słucha się w wielkim skupieniu. Mały plus za singlowe „Taking Back Control”. Wśród reszty ze świecą szukać, choć w połowie tak dobrego numeru.

niedziela, 19 września 2010

4x post-hc

Kilka opisów płyt popełnionych "kiedyśtam".


Alexis On Fire - Alexis On Fire (2002)












8

W dyskografii Alexis On Fire nie ma jak dotąd pozycji słabo ocenionej. Pod względem równości uznanej przez fanów i krytykę, kanadyjskim post-hardcore’owcom trudno byłoby postawić jakieś zarzuty. Zwłaszcza, że ich model grania okazał się przez lata jednym z bardziej wpływowych. Dobitnym świadectwem pozostaje debiutanckie Alexis On Fire. Ten styl starali się skopiować choćby ich ziomkowie z Silverstein. Zupełnie bezskutecznie. Dallas Green i George Pettit wypracowali specyficzną, opartą na kontrastach harmonię wokalną. Śpiew pierwszego nieco chłopięcy, emocjonalny, nieźle wtapiający się w introspektywne momenty. Artykułowanie drugiego to wrzaski, intensywne screamowanie, któremu towarzyszy szybsze tempo, punk rockowe i hardcore’owe fragmenty. Zdumiewające jak dojrzale i okrzeple brzmi to już na ich pierwszym albumie. Klasyku nagranym niemal z miejsca, rok po uformowaniu się składu.


The Blood Brothers - Burn, Piano Island, Burn (2003)












8

Chyba najbardziej pokręcona ekipa wśród post-hardcore’owców. Zdaje sobie sprawę, że nie wszyscy muszą ich lubić albo kochać. Sam miałem z początku problem z akceptacją tego pojebanego, raz dziecinnego raz rozwrzeszczanego kolażu dźwiękowego. Ale jeśli tylko odważymy się dać Blood Brothers jeszcze jedną chociaż szansę to może być jedna z lepszych decyzji podjętych odnośnie muzyki. Krwawi bracia opracowali ciekawy, oryginalny styl ociekający szaleństwem, dziwactwem i chorą emocją. Kawałki budują chaotycznie, ale rozmyślnie. Trochę jak HORSE The Band nie mają oporów z żonglowaniem tempami, zagrywkami, nastrojami. Z jednych do drugich przechodzą jednak dużo płynniej stale nie wyczerpując pomysłów na wyrzucane co chwilę, nowe motywy. "Ambulance Vs Ambulance" stanowczo wymyka się stereotypowi zwykłego singla, a przecież to i tak ich najbardziej przyjazne nagranie. "USA Nails" brzmi jak hymn drużyny sportowej wykonany przez stado żądnych krwi bestii. Kierunek w jakim podąża "Cecilia and the Silhouette Saloon" (where is love now? la la la la la) zwala z nóg. A najbardziej podobają mi się i tak pierwsze dwa (nie licząc intra). Niby nieprzystępne, a jak cholera chwytliwe "Fucking Greatest Hits" i bezkompromisowe, wyjebane w kosmos "Burn Piano Island, Burn". Lubcie sobie ich albo nie, ale zaprzeczanie o wybitności tych szaleńców na post-hardcore’owym polu to jak stwierdzenie, że ziemia jest płaska.




Sparta - Wiretap Scars (2002)












8

Podejrzewam, że partia perkusji wybębniona w intrze do "Cut Your Ribbon" jest tą, która wyryła mi się w pamięci najmocniej ze wszystkich jakie słyszałem. W każdych okolicznościach, miejscu i czasie mógłbym ją bezproblemowo odtworzyć wybijając rytm palcami. Właśnie od niej i tego mega wyrazistego kawałka zaczyna się "Wiretap Scars. Debiut ekipy Jima Warda ocalałej po At The Drive-In, wzbogaconej kilkoma nowymi nabytkami. To płyta z silnym wykopem, zakorzeniona jeszcze w post-hardcore’owej tradycji, ale i bliska lżejszemu brzmieniu rocka alternatywnego. Po wspomnianym otwieraczu serwują piosenkę zatytułowaną "Air". Zwrotka brzmi spokojnie, balsamicznie dla ucha, ale już refren tnie ryczanym przez Warda : we're drinking on jet streams, the row, tow, ideas are numbered. Podobnie zbudowano "Collapse". Ten utwór ma jednak za zadanie olśniewać ładną melodią, a decybele podkręcone w okolicach chorusowych wprowadzać świetny, zapętlony motyw. W drugiej połowie krążka bryluje oparte na brudnym riffie i chwytliwych wokalach "Red Alibi". Nie są to może nagrania zasługujące na miano naprawdę wielkich, ale "Wiretap Scars" to płyta co najmniej zajebista, całkiem nieźle zapełniająca lukę po At The Drive-In.




Bear Vs Shark - Terrorhawk (2005)












8

Jedni z lepszych obrońców praktycznie wymarłego emo-core/post-hardcore’u. W ich muzyce mamy wszystko co miłośnikowi takiego grania do bycia szczęśliwym niezbędne. Szorstkie, krzykliwe, ale emocjonalne wokale, zakorzenione wyraźnie w Hot Water Music, choć nie czerpiące z tej inspiracji nachalnie. Gitarowe, poszarpane, nerwowe uderzenia dzięki którym brzmią chwilami niczym mocniejsza wersja Cursive. Silna również tendencja do czerpania z dokonań At The Drive-In. Słuchanie tego „Detroit indie-quartet” to rozkosz i balsam dla ucha każdego kto ukochał sobie 3 wymienione wyżej przeze mnie kapele. Wspaniała propozycja dla tych, którzy hardcore, indie, punk i emo uwielbiają w równym stopniu. Tutaj podane w równych ilościach, przyzwoicie wymieszane i aranżacyjnie mistrzowsko przyrządzone. Danie z rodzaju tych ostrych.

niedziela, 12 września 2010

The Brother Kite - Moonlit Race EP (2007)













6.5

Zastanawialiście się jakby to było, gdyby Brian Wilson urodził się jakieś 25 lat później, jego młodość przypadła na drugą połowę lat 80., a estetyką muzycznej twórczości stał się dream popu? Nie zastanawialiście się, bo nikomu nic takiego nie przyszłoby do głowy bez powodu. Opcjonalnie mogliście wpaść na ten tor myślowy, jeśli przyszło wam kiedyś posłuchać The Brother Kite.

Wokalista „Brata Latawca”, Patrick Boutwell ma to szczęście, że po prostu brzmi jak lider Beach Boys. Jego barwa głosu, sposób śpiewania, wchodzenie w poszczególne frazy kojarzą się jednoznacznie. Zazwyczaj, kiedy zespół z Rhode Island serwuje szybkie gitarowe, ale zarazem zwiewne twee popowe piosenki wrażenie nieco się zaciera. Kiedy jednak Boutwell ma pozostać na placu boju sam lub prawie sam, tempo zwalnia, a wokalizy wychodzą na pierwszy plan, wspomniane skojarzenie zaczyna nabierać większego sensu. Co więcej, numery w tym stylu udają im się czasem więcej niż dobrze. Jak choćby w kończącym EP’kę, pochodzącym z poprzedniego albumu, tytułowym „Waiting For The Time To Be Right”. Harmonie, tonąca w pogłosach kapitalna linia wokalna i minimalna aranżacja (wejście akordeonu genialne) składają się na piękną kompozycję. Podobnie jak w równie przyjemnym „Hopeless And Unsung”, gdzie lider grupy za pomocą strun głosowych zarysowuje świetny motyw na tle brzmienia akustyka. 

EP’ka sprzed trzech lat to dobra próbka tego, czego możemy się po nich spodziewać na dłuższych wydawnictwach. Raz jest to coś w klimatach Averkiou, Pia Fraus czy kilkakrotnie popularniejszego The Pains Of Being Pure At Heart , kiedy indziej dźwięki a la „Pet Sounds”, a czasem zwyczajnie ładne i ciepłe balladki a la Coldplay („Never In Years”). Ostatnio, na tegorocznym „Isolation” trochę się zmienili, ale o tym powiemy sobie kiedy indziej. 

sobota, 11 września 2010

Weezer - Hurley (2010)












7

Przejście do Epitaphu i wypuszczenie żwawego, pełnego energii singla pod koniec wakacji dawało zwolennikom Weezera pewne nadzieję na najlepszy krążek kalifornijskiej ekipy od… wpiszcie tu sobie co uznacie za stosowne. Wiadomo, teraz nie jesteśmy pod zgubnym wpływem wielkiej wytwórni nastawionej na zbijanie kokosów, nikt nie będzie nam niczego sugerował, możemy poczuć luz. Tylko co to oznacza w praktyce? Jakieś powroty do estetyki „Blue Albumu” albo „Pinkertonu”? W końcu „memories, make me want to go back there”. No nie, chyba jednak nie, bo na „Hurleyu” upływ lat tych czterech czterdziestolatków z Los Angeles widoczny jest bardziej niż kiedykolwiek.

Ubiegłoroczne „Raditude” brzmiało paradoksalnie dużo luźniej od krążka z podobizną pociesznego bohatera „Zagubionych”. Riversa nazywano wtedy „Piotrusiem Panem”, wiecznie niedorosłym, śpiewającym piosenki, których docelowym odbiorcą jest nastolatek. Zrealizowano tam wiele dziwacznych pomysłów w rodzaju kolaboracji z Lil Wayne’m albo inklinacji bollywoodzkich w katastrofalnym „Love Is An Answer”. Ktoś kto świadomie dopuszczał się takich rzeczy musiał w gruncie rzeczy mieć na wszystko wyjebane i kierować się własnymi zachciankami (istnieje jeszcze jedna opcja, ale ciii). „Hurley” taki gówniarski (nienawidzę tego słowa) już nie jest. Osobiście nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nareszcie stoją za nim ludzie w średnim wieku, a nie ludzie w średnim wieku o mentalności w najlepszym wypadku dwudziestolatków. Dobrze, źle? Powiedzmy, że po trochu.

Bo przecież skoro nadal jest to Weezer to nieopieranie części materiału na wesołym, melodyjnym łojeniu byłoby nietaktowne. Reprezentantami tego oblicza są wspomniane „Memories”, nieco nerdowskie, przebojowe w najbezczelniejszy sposób „Smart Girls” i brzmiące bardzo w ich stylu, porywające „Ruling Me”. Nie powinno nikogo zdziwić ironiczne „Where’s My Sex” zlepiające kilka znanych z ich wcześniejszych utworów motywów (zerżnięta końcówka „Dreamin”, dźwięki jak z „Pork And Beans” no i oczywiście „Tired Of Sex”). Z kolei indeksy nr 3, 4, 6, 7, 9, 10 to takie raz lepsze raz gorsze granie z amerykańskich modern-rockowych rozgłośni. Głównie spokojne, bazujące na zupełnie nieodkrywczych środkach, bałbym się wstawiać tam przedrostek alternative. Zdecydowanie najgorszy pierwszy z wymienionych „Trainwrecks”, zwyczajnie nudny, adekwatny do tytułu. „Brave New World” też niezbyt okazały, taki tam sobie średni, wyposażony przynajmniej w nośny riff, coś pomiędzy „We Are All On Drugs”, a „This Is Such A Pity” z „Make Believe”. Ten album pojawia się zresztą w moich skojarzeniach częściej. Pięć lat temu na tle głośnych gitar Rivers wykrzykiwał proste „Hold On”, tutaj wraz z niejakim Michaelem Cerą serwują sympatyczne „Hang On”. Przekonująco wypada sentymentalne „Run Away”. Ciekawy efekt „Time Flies” wyciągniętego jakby sprzed kilku dobrych dekad psuje niestety marny refren. No i na koniec zostawiamy sobie „Unspoken”. Poderzajnie wciągający, doprawdy nieźle rozegrany kawałek, z delikatnie śpiewanymi zwrotkami i refrenem wybuchającym w końcówce natężeniem chóralnych głosów zespołu. Trochę zaskakujące, że highlight płyty Weezera brzmi w ten sposób. Porównajcie sobie z takim „Buddy Holly”.

Czyli ostatecznie skłamałbym gdybym powiedział, że mi się nie podoba. Zaznaczam jednak, że jeśli chodzi o ten zespół to jestem ostatnią osobą, od której powinno wymagać się w miarę obiektywnej oceny. Powrót „bohaterów młodości” cieszy z miejsca, a każdy udany dźwięk raduje podwójnie. Nie oszukując się nadmiernie, łatwo wywnioskować, że „Hurley” w indie-kręgach przejdzie bez większego echa (choć oceny na RYM’ie są najwyższe od czasu „Zielonego”) i nie ma się co burzyć. Na dzień dzisiejszy to jedynie przyzwoity pop-rockowy album. Rekomenduję tym, którzy dla Cuomo i ekipy pomimo ostatnich, chudych lat zachowali jakieś tam pokłady sympatii.

sobota, 4 września 2010

Czego słuchałem ostatnio

Na podstawie Last. FM i odsłuchów ostatniego tygodnia.

1. Archers Of Loaf

Icky Mettle (1993)












8.5

Dumnie prężące się na szczycie najczęściej słuchanych piosenek „Wrong” i „Web In Front”. Krótkie, melodyjne mistrzostwo i energetyczny wulkan czyli highlighty klasycznego debiutu „Łuczników”. Nie jest to bynajmniej moja ulubiona płyta Bachmana i ekipy, ale jednak to tutaj, a nie na „Vee Vee” przyszło im zaprezentować to świeże, spontaniczne podejście do niezależno-rockowego rzemiosła. Teskty takie jak „she’s an indie-rocker and nothing’s gonna stop her”, “I’ve got a magnet in my head, a magnet in my head…” i “All I ever wanted was to be your spine” przewijają się później przez myśli niczym niekończąca się taśma.




Vs The Greatest Of All Time EP (1994)












8

Energetyczny potencjał utrzymany. Można tu wręcz mówić o jego wzroście jeśli zasugerujemy się petardami w stylu słynnego „Audiowhore”. Trzy kolejne piosenki utrzymują poziom środka „Icky Mettle”, ale już kończące „All Hail The Black Market” zwraca uwagę zupełnie innymi walorami. Smutnawą linią gitary, intrygująco zagrywanymi melodiami, swoistą głębią i dojrzałością, wypadającą zresztą bardzo przekonująco jak na ten, do tego momentu przede wszystkim głośno napieprzający zespół.


Vee Vee (1995)












9

No i moja faworytka. Pokochana za sprawą takich numerów jak “Fabricoh”, „Harnessed In Slums” (kolejny rozpierdol-singiel) albo zaginionego na wysokości EP’ki „Greatest Of All Times” z lekko pijackim urokiem przenoszącego styl Archers na płaszczyznę piosenek Pavement. Pociesznych, dających w kość riffów jest tu więcej niż na dwóch poprzednich wydawnictwach razem wziętych, a pod jedenastką objawia się jeszcze morderca z twarzą dziecka czyli wspaniałe „Death In The Park” ( "death in the park, death in the dark. I'm calling the cops. Cops, calling all cars".). I nawet jeśli nie ma tu już tego elementu zaskoczenia to kompozycyjna sprawność (jak i równość krążka) wypełnia lukę z nawiązką. Wiecie jak to jest. „There’s Nothing Wrong With Love” było doskonałe, ale czy „Keep It Like A Secret” gorsze?


All The Nations Airports (1996)












5.5

Za „Lotniskami” z kolei nie przepadam, bo zawartość kłóci się jakoś z tym co utożsamiam z marką Archers Of Loaf. Płyta spokojna żeby nie powiedzieć nudna i sprawiająca wrażenie zbyt długiej.Ślimacze tempa, wlokące się kolejne kompozycje, jakieś pianina czy inne fortepiany („Chumming The Ocean” – 5 minut – zieeew). Nie ma spontanu, hałasu, jeśli nawet zdarzy się dynamiczniejszy numer to gdzie mu tam do tych z trzech poprzednich wydawnictw. Rzecz przyzwoita, ale totalnie nie porywająca.


2. Superchunk

Superchunk (1990)












6

Pozostajemy w Chapel Hill. Kilkudziesięciotysięcznym miasteczku, w którym na początku lat 90’tych bujnie rozkwitła indie-rockowa scena z zespołami takimi jak Polvo, Archers Of Loaf i Superchunk na czele. Debiut kapeli Maca McCoughana w żadnym stopniu nie był tak dobry jak „Icky Mettle”. Był za to punk rockowy, gówniarski i hałaśliwy. Prosty, nie-pomysłowy, fajny pomimo rażącej czasem łopatologii. Dziełem w swojej lidze okazało się dopiero późniejsze „No Pocky For Kitty”, ale i tu widać już zalążki czegoś więcej jak tylko przeciętnego, gitarowego łomotu. Otwierające „Sick To Move” brzmiące jak naspeedowane Sonic Youth albo wyciągnięcie środkowego palca w bezkompromisowym „Slack Motherfucker” to niewątpliwe perełki pozwalajace na zawyżenie oceny dla raczej średniego albumu.




3. Portrait Painters

Before The Begining EP (2010)












8.5

Kolejny Szwed zwracający na siebie uwagę szczyptą charyzmy, deficytowej w dzisiejszych czasach, zwłaszcza wśród mas singer-songwritterów. Alexander Gustafsson to młody chłopak około dwudziestki, plasujący się gdzieś pomiędzy Kristianem Matssonem, a Jensem Lekmanem. Trochę łobuziak, trochę romantyk. Odnajduje się zarówno w klasycznym szarpaniu strun („In My Mind” – Fleet Foxes, „Satilla” – Gustafsson w autobusie) jak i bardziej barokowych aranżacjach („Love Scar”). Co ważne sprawia wrażenie gościa, który ma na siebie pomysł, bo nosa do melodii to na pewno (raz jeszcze piękne „Satilla”). Dochodzi do tego jakaś swoista, fajna szczerość, a po góra dwóch usłyszeniach singli „A Future Crime” i nieobecnego na EP’ce „Forgive Forget” przychodzi człowiekowi ochota do radosnego śpiewania wraz z nim. Więc sorry, sorry, sorry, I’ve lost my mind, my mind, my mind… Nadzieja białych!