Ta jedna linijka refrenu, retoryczne pytanie: If I saw you on a street, would I have you in my dreams tonight?, wyrażone przez smutno-tęskny wokal Molly Rankin, bardziej chyba niż jakakolwiek inna, w jakimkolwiek innym wcześniejszym utwo-rze Alvvays, okazuje się bezdyskusyjnym kluczem do całej piosenki. Oznacza to chociażby, że jeśli przyjdzie mi za jakiś czas pomyśleć o tej kapeli, pierwszą konkretną rzeczą, którą usłyszę w głowie będzie nic innego, jak wspomniany arcy-zapamiętywalny hook „Dreams Tonite”. Nic z „Adult Diversion”, żadnego „Archie, Marry Me” czy nawet „Party Police”, a właśnie moment stanowiący mocno bijące, choć złamane serce głównego singla z „Antisocialites”.
Choke Up to totalne dziecko amerykańskiego punku ostatnich dziesięciu lat. Nawet jeśli słychać u nich również echa jeszcze wcześniejszych tuzów gatunku, jest to już jakby spadek po pokoleniu The Gaslight Anthem, Titus Andronicus i Fake Problems, które u Hot Water Music i Jawbreakera zapożyczało się najpierw. W „Blue Moon” kapela z Bostonu czytelnie czerpie z retro-romantyzmu i poetyki drogi, tak charakterystycznych dla twórców „Blue Jeans & White T-Shirts”, a pierwsze linijki utworu: You put your money in, the record spins, and Elvis comes to life, In a truck stop diner on the side of highway 95, o natchnieniach i inspiracjach mówią właściwie wszystko. Gitara, wokal i sekcja rytmiczna ani przez chwilę nie pozostawiają wątpliwości, że jest to granie wysoce zaangażowane, w którym wszystkie słowa i dźwięki stanowią wyraz krwawiącego przeżywania. Chóralnym: Hallelujah, nothing left to lose... w finale, panowie zmiatają nas natomiast z powierzchni ziemi, stawiając niemalże niedyskutowalny argument w dyskusji dotyczącej wskazania punk rockowego hymnu roku.
Gdyby komuś wydawało się, że w kwestii shoegaze’u słyszał już wszystko i uniesienia przy wyjąco-szumiących, rozpuszczających się i rozlewających dźwiękach są daleko za nim, powinien chociaż spróbować zmierzyć się z „Falling Again”. Utwór Secret Shine to piosenka w ramach gatunku dość konwencjonalna, ale zdecydowanie posiadająca to coś, przez co może się nam przyjemnie zakręcić w głowie. Rajski riff, boskie wokale i epicki, iście triumfalny refren czynią z kompozycji bristolczyków prawdziwie nieskazitelny miłosny hymn w duchu stylistyki, przy którym odpłynięcie w sino-pastelową dal staje szerokim otworem.
Może to tylko moje doświadczenie poznawcze, ale tych kilka całkowicie rozbrajających momentów w „After The Party” zupełnie nieoczekiwanie i w dziwnej kolejności potrafi objawić nagłą niesamowitość piosenki. Gdy wydaje się, że jej jedyną znacząca zaletą jest ostatnia, prosta, choć przeurocza część refrenu: And after the party, It’s me and you, kolejne odsłuchy dowodzą, że właściwie on cały, poczęty od linijek: Everybody wants to get famous, but you just want to dance in a basement stanowi łamiący serce majstersztyk. Po zaakceptowaniu doskonałości chorusu okazuje się jednak, że także zwrotki naładowane są totalnym przejęciem, sentymentalną aurą i lirycznym natchnieniem. Kiedy z kolei połączy się wszystkie skrawki w jedną całość, czytaj – posłucha po raz kolejny, ułoży się z tego obrazek czysto urzekający.
Słysząc chwytliwe podśpiewywanie LoLou Lamotte we wstępie “Evening Prayer” gotowi jesteśmy przez krótką chwilę uwierzyć, że Jens Lekman poszedł w zmiany, pragnąc stworzyć w ramach swojej twórczości coś nowego. Cwana zmyła tego starego szwedzkiego lisa nie wytrzymuje jednak długo, ponieważ już pierwsze klawiszowe melodie sprawiają, że zaczynamy czuć się jak w domu, a wraz z wejściem nieuleczalnie przyjacielskiego wokalu twórcy „Oh, You’re So Silent Jens” wszelka iluzja rozmywa się na dobre. Z grubsza rzecz biorąc dostajemy więc Lekmana klasycznego, w sile kompozytorskiej formy, z właściwą sobie swobodą i gracją dyktującego piosenkowe dobrodziejstwa, ale też w jakimś stopniu odświeżonego, czy jakby uskrzydlonego obecnością niewątpliwie wnoszącej pozytywne wibracje koleżanki. Cóż można powiedzieć o tekście? Najlepiej nie mówić zbyt wiele poza tym, że jest lekki i zabawny, ale zarazem poważny i wzruszający, a przy tym też dość surrealistyczny. Piosenka zaś sama w sobie niezwykła. Wystarczająco kapitalna w zwrotkach, ale osiągająca prawdziwe Himalaje urokliwości w ciepłym, kojącym refrenie.
Zarówno “Even In My Dreams (All My Life)”, jak i jego strona B, czyli „Only Love” to kompozycje spektakularnie znie-walające, wprowadzające do szarego życia element magiczny. Powiedzieć, że „All My Life” jest utworem złożonym z bajecznych melodii to jakby za mało. Bardziej pasowałoby rzec, że on sam w sobie jest jedną wspaniałą melodią. “Only Love” to z kolei sam nektar wyciśnięty z najlepszych jangle popowych i dream popowych wzorców. Gitary duetu Martin-Johnson mienią się milionem kolorów, natchniony wokal Maca Martina jednocześnie rozpuszcza od środka i sprawia, że unosimy się w powietrzu. Czy w snach wymyślono by to lepiej? W moich raczej nie.
Nie jest żadną tajemnicą, że styl The Cribs od dawien dawna składał się z dwóch elementów. Prozaiczny podział na popowe i punkowe (ewentualnie garażowo-rockowe) lub po prostu melodyjne i hałaśliwe dotyczył zarówno rozłożenia kawałków z każdej kategorii na albumach, jak i tego, co działo się w ciągu jednego utworu. Zróżnicowanie natomiast rozbijało się jedynie o proporcje obydwu pierwiastków. W „Rainbow Ridge” bracia Jarman wykładają nam swoją filozofię, jak słynnej krowie na miedzy. Beatlesowskie niemal, rozkosznie melodyjne brzmienie zwrotek zostaje tu rozerwane na strzępy przez pikantny nirvaniasty refren. Zagrywki jangle’ujące bliźniacy zamieniają w chorusie na grunge’owe, enigmatyczne i sielankowe: neon reads like cherry whips i crispy witches kisses na bezpośrednie i rozwrzeszczane don’t look for meeeeee. O ile tylko nie mamy z taką dwubiegunowością problemu, w „Rainbow Ridge” znajdziemy przysłowiowe konfitury.
Trzeba przyznać, że dawno nie było w szeregach Saddle Creek zespołu ro-biącego tak wyśmienite muzycznie rzeczy, jak Big Thief. „Mythological Beauty” ma w sobie wszystko to, co kilkanaście lat temu mogło zachwycać w twórczości artystów z amerykańskiej wytwórni. Piękne melodie, smutne tematy, indie folkową intymność. A gdyby nawet umieścić poczynania ka-peli Adrianne Lenker w którymkolwiek momencie największej świetności labelu, ciepło i rozczulająca kruchość piosenek takich jak ta i tak stawiałyby je w ścisłej czołówce.
Wyjątkowe utwory posiadają pewien wyjątkowy atrybut. Przylepiają się do nich momenty z życia, które przy późniejszym odsłuchu w ułamku sekundy przelatują przez umysł, niczym te słynne przebłyski przed oczami w sytuacjach krytycznych i przerażających. Kiedy posłuchasz takiego kawałka za kilka miesięcy albo lat, zobaczysz/poczujesz wszystko, co wtedy ci do niego przylgnęło. Miejsca, ludzi, pojedyncze chwile. Choćby miało to związek z jakimiś niepozornymi sek-wencjami zdarzeń w rodzaju: spotkanie ładnej dziewczyny w tramwaju wieczorem, długie rozmyślanie podczas bezsennej nocy, chłodny poranek, kiedy niewyspanie dawało się we znaki, ale czułeś się fajnie i z tym be mine, be mine, be mine w słuchawkach miało to wszystko jakąś magię. Proza życia, właśnie przy takich melodiach stająca się poezją. Jak w teledysku do „Raining On Hope Street”, gdzie Jack Mellin pije kawę spoglądając przez okno na niemal pustą ulicę Glasgow, a Sean Armstrong leży na łóżku gapiąc się w sufit.
A tak poza tym, jest to po prostu znakomita piosenka o specyficznym smaku, hmm, optymistycznej melancholii? Dwie i pół minuty zakochanych, wiosennych dźwięków zderzających tradycję szkockiego indie i jangle popu z odrobiną Galaxie 500. Wokalna i gitarowa melodyjność z najszlachetniejszej półki.