Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Someone Still Loves You Boris Yeltsin. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Someone Still Loves You Boris Yeltsin. Pokaż wszystkie posty

sobota, 30 stycznia 2016

Podsumowanie 2015: albumy 20-11















Część 4



Czerpanie przyjemności z muzyki zawartej na „Ut Til De Andre” sprowadza się do zasad wyjątkowo klasycznych. Album norweskich dziewcząt działa trochę jak dawny rock and roll, zapewniający maksymalną rozrywkę za sprawą optymalnie chwytliwych „singli”. Słuchając trzeciej płyty sympatycznej żeńskiej kapeli nie musimy znać języka, w jakim mówią Marie, Maria, Marie i Embla, wdawać się w niuanse ani pomagać sobie kontekstami. Panuje tu reguła bezpośredniości całkowitej. Szufladki i gatunki nie są szczególnie ważne. Możemy oczywiście określić styl Raziki jako ska i indie pop, ale na pytanie „co one grają?” wystarczy w zasadzie odpowiedź „piosenki”. Istotne są tutaj radosne melodie, przebojowa rytmika, zdrowe refreny i przylepne mostki. Chce się przy tym tańczyć i śpiewać, klaskać i wystukiwać rytm. Wyjątkiem jawi się jedynie wyposażona w zniewalające chórki i harmonie ballada „Gutten i dongerijakke”. Do niej można się dla odmiany pokołysać.



Od samego początku w ocierającym się o wokalny fałsz zawodzeniu Grzegorza Kwiatkowskiego i towarzyszącej mu teatralnej intensywności kawałka „Snow” czuję przyjemny dreszczyk. Wrażenie, że za chwilę wszystko runie, zostanie zdruzgotane i zniszczone. Nie fakt, że tak się stanie, ale samo pięknie uchwycone tu napięcie związane z oczekiwaniem. 

Kapeli z trójmiasta znów udało się nagrać kawałki pełne niesamowitej dekadencji, objawiającej się pod postacią różnych nastrojów. Mnóstwo w kompozycjach z „Headache” nieskrępowanej żywiołowości, ale i spokoju połączonego z... niepokojem. Takie jest przecież „Halleyesonme”, piosenka beznamiętna, opanowana, a mimo to w jakiś sposób straszna. Uczucie słuchania wrzeszczanego refrenu „The Sky Is Falling” najlepiej wyraża sam tytuł albumu. Owszem, może to prowadzić do bólu głowy, ale stanowi też drogę do emocjonalnego wyzwolenia. W „Sacrifice” da się zauważyć ciekawsze brzmienie oraz subtelność melodii. Po upiornym „Getting Older” następuje natomiast kołysanka na miarę starego Spiritualized czyli „Give’em All”. Choćby cienia optymizmu nadal na próżno wypatrywać, ale niczego innego nie powinniśmy się raczej spodziewać. 

Słychać „nowe odczytanie brzmieniowe” jak również pewien progres odnośnie kompozycji i produkcji. „Headache” to album podobny do „++”, trochę inny, ale jakościowo porównywalny. Wybór pomiędzy jednym a drugim będzie raczej kwestią gustu.



Nick Höppner wyważył na swojej ostatniej płycie muzykę idealnie umiarkowaną, daleką od lodowych struktur wykonawców z katalogu Northern Electronics, ale i nie na tyle ciepłą, aby wrzucać ją do worka z „wrażliwą elektroniką”. Są tu zarówno chłodno wycyzelowane tech-house’owe kompozycje, jak i utwory zachęcające do podejścia bliżej, ale w żadnym z tych przypadków niemiecki kompozytor i producent nie przekracza granicy jakiejkolwiek skrajności. Nie sposób nie wspomnieć o niezwykłej przystępności albumu, na którą składa się wiele znakomitych melodii i tanecznych bitów. O skłonności autora do minimalizmu, ale też jednocześnie do serwowania całej talii mocnych, głębokich, trafiających w środek tarczy dźwięków. Kto by pomyślał, że za najlepszy tegoroczny „Folk” odpowiadać będzie muzyk elektroniczny?



26-minutowy ekstrakt z rzężąco-melodyjnego college rocka. Riffy i falsety Jelcynów co rusz wydają się cytować jakieś bliżej nieokreślone fragmenty dawnego Weezera (zwłaszcza „Line On You”). Garażowy wykop kieruje spojrzenia w stronę młodzieńczych wyczynów zespołu Superchunk. Spokojniejsze piosenki mocno podbudowane seriami brzdąkanych zagrywek to zaś najpewniej ukłon w kierunku nieco tylko od nich starszego indie popu okolic The Shins. Nieodparty urok „The High Country” emanuje ze słodkich do bólu ballad („Madeline”) i pop punkowych killerów („Trevor Forever”). Nie ma w zasadzie czego z tej płyty wycinać, w każdym kawałku robota wykonana jest treściwie i w pełni solidnie. Czystą przyjemność skompresowano tu do niepozornego formatu.



Emotions that I know so well, Carry Me.

Niezależnie od tego w jakim gatunku poruszają się Title Fight, zażartość emocji wkładanych w utwory pozostaje niezmiennie arcywysoka. Pod nową atrakcyjną garderobą kryje się to samo szczere wnętrze. Na „Hyperviev” chłopaki z Kingston imponująco poradzili sobie zarówno w zakresie intensywnych wymiataczy („Chlorine”, „Hypernight”, „Mrahc”) jak i romantyzujących zniewalaczy („Murder Your Memory”, wspaniałe „Your Pain Is Mine Now” i „Dizzy”). Swojego grania nie podporządkowali wyłącznie nowo obranej shoegaze’owej drodze, gdyż pomimo całkiem niezłego odnalezienia się w tej stylistyce nie zapomnieli też o swojej melodic-hardcore’owej tożsamości („Rose Of Sharon”). Abstrahując od szufladek, słuchając tych utworów syty powinien czuć się każdy miłośnik starannej gitarowej roboty. Wysokiej klasy melodyjno-hałaśliwych dysonansów, iskrzących riffów i ultrakrótkich solówek. Pod tym względem trzeci krążek zespołu jest jak potężny zastrzyk energii i przyjemy powiew chłodnego orzeźwienia.  


Widoczne jak na dłoni wpływy herosów z Gang Of Four, The Fall czy The Birthday Party w twórczości Protomartyr nie przekreślają paradoksalnie charyzmy zespołu Johna Caseya. Wokalnie, instrumentalnie, lirycznie – Amerykanie błyszczą pod względem wyrazistości i konkretu. „The Agent Intellect” to obok propozycji Girls Names i Vietcong najbardziej błyskotliwa tegoroczna płyta zawierająca post-punk. Gitary panów z Detroit tną jak brzytwy, teksty dotykają egzystencjalnych niepokojów, głos lidera grupy godzi chłód z wytrawną emocją i głębią. Ciemna strona rock’n rolla ma się dobrze. 



Phil Elverum na ostatniej płycie dużo rozmyśla o nicości, pustce, stanach, w których czegoś nie ma oraz relacji pomiędzy świadomością i postrzeganiem a egzystencją. Pobyt w odosobnionym pokoju z sauną sprawia, że trudno sobie wyobrazić, by niewidoczny z tej perspektywy świat zewnętrzny nadal istniał. Ponoć świat trwa także po naszej śmierci, ale przecież dla nas trwa tak długo, jak długo oddychamy, a kiedy umieramy, wszystko znika. Co jeśli oczy nie rejestrują jedynie tego, co jest, a przeciwnie wszystko zostaje zrodzone przez oko? Czy parząc rano kawę i spoglądając przez okno możemy być pewni, w którym momencie się naprawdę budzimy i czy owo przebudzenie w ogóle nastąpiło? Pustki przybywa więcej i więcej. Ale co z życiami, które przeżyliśmy, wszystkimi budynkami i wierszami, jakie stworzyliśmy? Miecz na niebie był tylko umysłem, formującym tę jedną myśl: pustkę. Na całkiem ciemnym niebie nie widać księżyca, ale przecież księżyc jest.

Nie tylko lirycznie, ale i muzycznie Mount Eerie doskonale znosi dziś porównanie wobec własnych, stanowiących wysoką poprzeczkę wcześniejszych dokonań. Krajobraz dźwięków generowanych przez Phila to nadal rzecz jedyna w swoim rodzaju, folkowo-blackgaze’owy nieogarnialny świat, w którym każdy dźwięk wydaje się tak samo znajomy, co i trudny do przewidzenia. Już długi organowy wstęp do tytułowego utworu pozwala zrozumieć, że inicjujemy właśnie swoisty metafizyczny spacer. Pozostawiamy cywilizację i wyruszamy gdzieś do lasu, w głąb „większych” rozmyślań. Jeśli uświadczamy przy tym klasycznych elementów, to są nimi nieliczne melodie, choćby z „Turmoil” (wokal), „Pumpkin” (przed I walked to the bookstore) czy finalnego, docierającego do najdonioślejszego momentu płyty „Youth”, które znikomość nadrabiają niezwykłością. Te krótsze przystępne fragmenty sąsiadują jednak, trochę jak u Natural Snow Buildings, z potężnymi kosmicznymi tworami w rodzaju gotyckiego wręcz, brzmiącego niczym posępna ceremonia „Spring”.  



I will treat you better. Time will turn the tide. I wanna be with you alone. Najlepsze refreny Lower Dens stanowią zazwyczaj jednozdaniowe deklaracje. Wiele kompozycji na „Escape From Evil” opowiada o pragnieniu miłości, które najdosadniej wyrażane zostaje właśnie w tych pełnych napięcia linijkach. Sposób w jaki kapela oddaje swe odczucia i refleksje odbywa się natomiast na zasadzie „zjeść ciastko i mieć ciastko”. Piosenki są frapująco chwytliwe, singlowe, ale jednocześnie bezwzględnie głębokie. Porównanie do Beach House ciśnie się na usta przez wzgląd na podobieństwo wokalne Jany Hunter i Victorii Legrand oraz za sprawą równie obrazowego oddawania stanów tęsknoty. Szóstka z Baltimore wydaje się przy tym nie darzyć aż tak ewidentną sympatią dream popu, a skrycie kochać się w muzyce nowofalowej. Mowa tu o akcentach, delikatnych muśnięciach nadających kawałkom efektywnego błysku. Za nie odpowiadają przeważnie fenomenalna sekcja rytmiczna, zapewniająca  triumf chociażby w „Electric Current” czy „Quo Vadis” oraz stanowiące źródło ładnych melodii, wyśmienite klawiszowe tematy. „Escape From Evil” zawiera piosenki pasjonujące, wyraziste i na wskroś przepełnione uczuciem. Najbardziej intrygujące iskrzenie emocjami wśród albumów zeszłorocznych z kręgu szeroko pojętych „gitar” znajdziemy właśnie tu.


Jacco Gardner brzmi na „Hypnophobii” trochę jak człowiek cierpiący na niedobór światła słonecznego. O ile samej muzyki dotyczy to w pewnym stopniu, tak teksty subtelny pesymizm wypełnia już doszczętnie. Utalentowany Holender wydaje się być zaledwie o krok od otwarcia się, zdobycia na odwagę i przekształcenia swej wyalienowanej psychodelii we wszechmocny barokowy pop. Póki to jednak nie następuje, Gardner balansuje na granicy, ale i to na swój sposób może działać na jego korzyść. Za najistotniejsze walory krążka w pierwszej kolejności wypada uznać kompozycyjną jakość piosenek oraz unikatowy klimat. Istotny dla fenomenu albumu może być też jednakże wspomniany przeze mnie moment zawahania. Celowe lub też przypadkowe znalezienie się pomiędzy bezpiecznym introwertyzmem a chętnym wykorzystywaniem instrumentalnego i studyjnego bogactwa. Niezależnie czy dalszą drogą Jacco będzie „pójście w single” czy jeszcze głębsza ucieczka w rejony odrealnione, z obecnej pozycji wybór każdej opcji wydaje się równie zachęcający.



Neo-psychodeliczna muzyka Szwedów z Death And Vanilla rozciąga się od niewinnych, czystych jak łza melodii po nawiedzone momenty i halucynogenne doznania. Na „To Where The Wild Things Are” panuje baśniowy nastrój zacierający granicę między poczuciem dziecięcej beztroski a mrocznym niepokojem. Bajkowy, docierający zza magicznej mgły głos Marlen Nilsson kusi i czaruje, nuci kojące kołysanki („Arcana”) oraz wprowadza do kolejnych fantastycznych światów. Niektóre z nich mogą być zresztą całkiem znajome, przypominać osobliwe krainy Stereolab i Pram, albo biblioteczne zakamarki twórczości Broadcast. Nadnaturalny klimat grupa kreuje za sprawą wibrafonu, melotronu, organów i wielu innych unikalnych instrumentów. Równie zjawiskowo konstruuje niejednorodne kompozycje złożone z części kraut-rockowych czy freak-folkowych (otwierający „Necessary Distortions”), jak i barwne popowe piosenki (singiel „California Owls”).  Słuchanie tej płyty jest jak długi spacer po tajemniczym lesie, do którego im głębiej wejdziemy, tym więcej ujrzymy, a rzeczy jakie dane nam będzie zobaczyć okażą się intrygująco dziwne lub też zniewalająco piękne.




poniedziałek, 14 grudnia 2015

Podsumowanie 2015: piosenki 40-31












Piosenki część 2

40.  Susanne Sundfør – Delirious















Każdy „synth” i każda kwestia wokalna w tej klarownej popowej piosence okupione są dawaniem słuchaczowi ogromu przyjemności. Głos Susanne w „Delirious” osiąga znakomity złoty środek między wdziękiem a siłą. Podobna relacja zachodzi też w charakterze kompozycji, o którym współdecydują bezpośrednia przebojowość oraz skłonność do art-popowych rozwiązań. Podczas gdy wielu życzyłoby sobie zapewne wypracowania podobnego kompromisu, dla 29-letniej Norweżki problem pogodzenia twórczych ambicji z precyzyjnym celowaniem w hit wydaje się całkowitą abstrakcją. 


39.  Miguel – Coffee















Totalnie zakochany, romantyczny wrażliwiec Miguel brzmi tutaj niczym wyznawca kościoła absolutnego miłosnego spełnienia. Oczywiście w piosenkach R&B często mamy do czynienia z miłością, w której seks jest elementem nieodłącznym i zawzięcie pulsującym albo nawet z tą miłością jawnie tożsamym. Nie inaczej dzieje się w „Coffee” choćby za sprawą dość oczywistych metafor (Wordplay, turns into gunplay), czy wymownego podtytułu wersji rozszerzonej (proszę sobie sprawdzić). Fenomen tego kawałka nie wykracza w zasadzie poza intymno-bezwstydną grę, hektolitry ciepłych emocji, zachęcający feeling i niezłą produkcję. Warto jednak przy tym podkreślić, że wykraczać poza te rzeczy wcale nie musi, bo jeśli faktycznie je posiada, to znaczy, że już jesteśmy w domu. Yes, let's drugs, sex, and polaroids.


38.  Ducktails – Surreal Exposure















Bratobójczą walkę pomiędzy członkami Real Estate rozstrzyganą za sprawą jednej najlepszej piosenki wygrywa u mnie w tym roku Matt Mondanile. Nie podejmę się jednoznacznej oceny czy ostatnia płyta Ducktails jest ogółem lepsza od albumowej solówki Martina Courtneya, ale „Surreal Exposure” jako pojedynczy utwór zdecydowanie wygrywa najważniejszą bitwę między obydwoma panami. Pamiętając o świetnym „The Flower Lane” nie dziwi fakt, że koronkowe melodie tkane przy kolejnych wersach, przedrefrenach, refrenie i mostku płyną tutaj sobie swobodnie tak, jakby były efektem jedynie nieco głębszego wzięcia oddechu przez Matta. I o czym tu więcej pisać? Tak proste, a tak wyrafinowane. 















Słowa padające w utworze Keep Shelly In Athens obok mglistych klawiszowych melodii oddają maksymalną sugestywność za pomocą minimalnej treści. Lay down, We're silent, Frozen fractals, Now we're shading our waaaay. Krótkie, enigmatyczne linijki stają się idealnym tworzywem dla tęsknej dream popowej piosenki, a zwłaszcza jej refrenu. Cytując eksperta specjalizującego się w tematyce chaosu: Fraktale są niby proste, ale wystarczająco skomplikowane, żeby fascynować.

36.  Deerhunter – Breaker















Sprytny „myk” zastosowany w tym kawałku polega na wykorzystaniu rozbrajająco banalnego pomysłu, jakim jest niewątpliwie zaangażowanie do duetu wokalnego dwóch członków zespołu. Locket Pundt – gitarzysta i wokalista znany z pisania najwyżej kilku utworów na każdą płytę Deerhuntera oraz dobrze ocenianych albumów pod szyldem Lotus Plaza postawiony zostaje w „Breaker” właściwie na równi z liderem kapeli Bradfordem Coxem. Obydwaj panowie nadzwyczaj urokliwie przemieniają się między zwrotkami i refrenami, a kiedy „pałeczkę” przejmuje jeden, wówczas drugi wspiera go gdzieś na boku. Osobną sprawę stanowi też pomykająca przez cały czas w tle, teoretycznie niepozorna, aczkolwiek w praktyce ostro uzależniająca melodia, patronująca tej arcyładnej piosence o radości z bycia żywym.


35.  Unknown Mortal Orchestra – Can’t Keep Checking My Phone















W istnie synkretycznym, wybornie wyprodukowanym kawałku UMO zmiksowali nam końskie dawki funku, neo-psychodelii i deep house’u. „Can’t Keep Checking My Phone” to impreza co rusz przenosząca się w inne miejsce. Od czegoś w klimacie retro począwszy, o klub rodem z lat 70-tych zahaczając, na elektronicznym DJ-secie a la Boiler Room skończywszy. Nowozelandzko-amerykańska grupa trzyma rękę na pulsie każąc jednocześnie tańczyć i śpiewać. Zwróćmy bowiem też uwagę na płynność zwrotek i sposób rozkładania akcentów w wykorzystującym tytułowe słowa refrenie: I cant’ keep checkiing my pho o one, pho o one. Niby nic, a cieszy. Aż chciałoby się to szaleństwo jakoś rozwinąć, rozkręcić, przedłużyć. Do siedmiu albo dziesięciu minut.   















Strzał nieco słabszy niż „Alena” i na pewno nie tak frapujący jak „A Long Walk Home From Parted Lovers”, ale wciąż  na tyle dobry, by w zespole Yumi Zouma nadal widzieć najbardziej obiecującego singlowego zawodnika sceny chillwave’owej. W drugim numerze promującym „EP II” Nowozelandczyków podgatunek kojarzony z Toro Y Moi, Washed Out czy Neon Indian bierze górę nad wyraźniej wcześniej zauważalnymi inklinacjami sophisti-popowymi. Trio pada tu chyba najbliżej rejonów stylu uprawianego w 2012 roku przez Work Drugs, a przynajmniej mi osobiście skojarzenie z klimatem tamtych nagrań wydaje się najwłaściwsze. Istotnymi zaletami „Catastrophe” jawią się barwne klawiszowe tekstury, nasycony emocją efektywny refren, no i to tak zwane „uczucie” aktywujące w kawałku pokłady nostalgii.














Mam nadzieję, że zdążę posympatyzować trochę z tą piosenką zanim wkrótce za sprawą jakiejś reklamy pozna ją cały świat. Jak na razie można chyba bezpiecznie cieszyć się z niezajechanych jeszcze na śmierć hooków, które w „Go!” występują w liczbie nader imponującej. Spróbujmy je zresztą wyliczyć:

1.      Goooo! czyli inicjalne rozkręcanie akcji
2.      Eksplozja roztańczonego tematu przewodniego
3.   Pierwsze wejście linii wokalnej i fajnego głosu dziewczyny o nazwisku Mia Bøe
4.      Końcówka pierwszej zwrotki: Yeah you heard me, I stay cooool and gonna take you there inside
5.    Środek drugiej zwrotki: I seek connections of your mind, I know you want it yeah, we want it for you
6.   Uderzające do głowy: And if you feel like the sky walk land from burning, Remember our souls are burning too. Fragment przewidziany zapewne na zawiązanie największej więzi ze słuchaczem.

Uczciwie wypadałoby poza tym wymienić wiele więcej. Sztokholmskie trio zmieliło w swej maszynce wszystko, co ostatnimi czasy nosiło w sobie znamiona największej przebojowości: synthpop, chillwave, dream pop. Podążyło tropem efektowności M83 i MGMT smażąc murowany hit dla młodzieży bawiącej się do „indie-muzy”, a zarazem trzy i pół minuty bardzo rzetelnego popu. Wiem już jakiego utworu najmocniej będzie mi brakować podczas sylwestra.














Jelcyni ani na milimetr nie odstępują od swego indie/power popu grubymi garściami podkradanego od Weezera, Superchunka czy The Shins. „Step Brother City” to utwór wyjątkowo przejrzysty. Wymiatacz oparty o stare, dobre chwyty, prowadzony rozwibrowanym riffem, energetyczną grą perkusisty i chwytliwym podśpiewywaniem. W chwilach oddechu da się tu usłyszeć garstkę brzdąkanych melodii oraz odrobinę basu, a miękki wokal Philipa Dickeya z rozmysłem wymierza błyskotliwe zdania oddające stan uczuciowych niepowodzeń i dezorientacji. Nie rozczarowuje zwłaszcza finał zawierający solidną gitarową puentę, urwaną być może w najlepszym momencie.  















W kawałku tych duńskich młodzieńców znalazłoby się kilka niedociągnięć takich, jak kiepski tekst i niezbyt dobry wokal. Ktoś lub coś, jakieś niepojęte zjawisko chciało mimo to, by „Out Of My World” stała się piosenką rewelacyjną. Zaważyły zapewne pasja, szczerość, szczenięca naiwność i cała reszta cech marzycieli zawodzących o nieosiągalnej miłości. Zachwycają tu zadbane, ekstatyczne melodie, rozpościerające się pomiędzy konstelacjami dream popu, jangle popu i nowej fali. Zdobywają siłą rzeczy sympatię uczuciowe łkania Martina Rehova, a sama maniera lidera Communions czyni z niego męskiego odpowiednika niepokornej Mai Milner z Makthaverskan. Przede wszystkim olśniewa jednak stanowiący rarytas dla piosenkofili refren kompozycji, posiadający podwójne, a może nawet potrójne dno, mieszczący co najmniej tysiąc emocji na raz.


Piosenki 50-41