Pokazywanie postów oznaczonych etykietą creation. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą creation. Pokaż wszystkie posty

sobota, 25 lipca 2015

The Chills - Kaleidoscope World (1986)











8.5

Pierwsze sześć lat działalności The Chills obfitowało w dobre piosenki, liczne zmiany personalne składu zespołu oraz małe sukcesy na listach przebojów. Pionierom nowozelandzkiego indie rocka przydarzyła się też jedna śmierć w zespole i symboliczny zaszczyt w postaci sesji u Johna Peela pod koniec 1985 roku. Na pierwszym albumie miały się znaleźć nowe kompozycje, tymczasem nagrania z singli i EP’ek wciąż pozostawały porozrzucane po mniejszych wydawnictwach. A chwalebne pół dekady należało przecież jakoś podsumować. 

Wiemy już, że jak dotąd kapela nagrała trzy arcymocne single, do których nakręcono dwa teledyski (plus trzy bez singli, do „Kaleidoscope World”, "Flame-Thrower" i „Whole Weird World”). Klipu nie doczekał się niestety ekstatyczny „Rolling Moon”. Z niewiadomych przyczyn promocyjnym wideo opatrzono jeden z jego b-side'ów (środkowy z wcześniej wymienionych). Dziś za sprawą YouTube możemy sobie na szczęście obejrzeć świetne wykonanie tego kawałka podczas występu Chillsów z Windsor Castle w Auckland z 10 maja 1985. Film do „Pink Frost” ze szwędającym się po smętnym lesie i nadmorskich (albo nadoceanicznych) pagórkach, zadumanym Phillippsem w roli głównej znakomicie oddawał ducha mroczno-nastrojowej kompozycji. Teledysk do „Doledrums”  przedstawiał z kolei zespół jako czterech grających i śpiewających piosenkę, ubranych na biało grzecznych facetów z gitarami. Wszystkie utwory pojawiły się na kompilacji „Kaleidoscope World”. Wraz z nimi zaś kawałki ze stron B singli oraz kilka innych wartych wspomnienia kompozycji.

Pierwsza wersja składanki wydana przez Flying Nun, a także legendarne Creation, zawierała zaledwie osiem nagrań. Znalazła się na niej między innymi nagrana na żywo wersja wspomnianego „Flame-Thrower”, dowód na żywe zainteresowanie Martina i spółki chaotyczną, garażową psychodelią czy wręcz nieumyślna próba sił w noise-rocku. Późniejsze, rozszerzone wydanie „Kaleidoscope World” posiadało także trzeci kawałek z debiutanckiego singla czyli totalnie punkowy, mało wyszukany „Bite”. Znacznie ciekawiej wybrzmiewał z pewnością instrumentalny „Purple Girl” oparty na intrygującym motywie gitarowym i krzykliwych wstawkach saksofonu, pierwotnie strona B do „Pink Frost”. W towarzyszącym wcześniej na siódemkowym winylu „Doledrums” króciutkim „Hidden Bay” Chills udawali naspeedowanych The Beach Boys.   
   
Dziś kompilacja z 1986 roku traktowana jest jako wydawnictwo kultowe, coś w rodzaju pierwszej pełnoprawnej płyty zespołu oraz najlepszy starter dla tych, którzy chcieliby rozpocząć przygodę z muzyką Martina Phillippsa i jego licznych kolegów. Trudno się z tym twierdzeniem nie zgodzić, a jednak należy zwrócić uwagę, że „Kaleidoscope World” słucha się doskonale jako albumu z osiemnastoma piosenkami i w takim też kształcie większość wielbiących zapewne go pojmuje. Dopiero w tej postaci pomysłowość i kreatywność nowozelandzkiej grupy słyszalna jest w całej okazałości, a album okazuje się prawdziwą delicją dla miłośników błyskotliwego gitarowo-klawiszowego grania.

Wracając do wdawania się w szczegóły zawartości, istotnym punktem składanki od początku były fragmenty ze wspólnej EP’ki ekip nagrywających dla Flying Nun Records. „Dunedin Double EP” z 1982 roku do spółki z „Tally Ho!” The Clean wprowadzało na mapę zjawisko dunedin sound. A to za sprawą czterech zespołów: The Chills, The Verlaines, Sneaky Feelings i The Stones. Z tego wydawnictwa na “Kalejdoskopowy Świat” wrzucono po latach numer tytułowy, napisane przez Phillippsa w wieku 17 lat „Satin Doll”, a w wydaniu rozszerzonym także trzeci kawałek, który się tam znalazł zatytułowany „Frantic Drift”.   

„Kaleidoscope World” to właściwie utwór od którego powinienem zacząć całą historię. Wydany na wspomnianej zbiorowej EP’ce jeszcze przed „Rolling Moon” był dla The Chills prawdziwym początkiem, a według niektórych wręcz „manifestem” zespołu. Melodyjnie pobrzdękujące gitary, subtelne klawisze i łagodny wokal Martina łączyły się w absolutnie zjawiskowe ujęcie delikatnej piosenkowej psychodelii. Phillips współtworzył z Terrym Moore’em piękne sixtiesowe harmonie (Come along baby we'll live in our kaleidoscope world). Słowa tekstu wprowadzały atmosferę romantycznej intymności:  I'd look at you, and perhaps you'll smile at me, Loving my kaleidoscope world, The stars and planets just glide on by, Cold and patient like white gods' eyes. Kompozycje takie jak ta nie trudno uznać za możliwy wspólny punkt odniesienia dla neo-psychodelicznych bogów z The Flaming Lips jak i kreujących swoje małe magiczne światy kapel wydających dla Sarah Records.  

Pozostała dwójka z „Dunedin Double” podtrzymywała podobny klimat. W „Satin Doll” klawisze Frazera Battsa brzmiały niczym dziecięca pozytywka, estetyka utworu nie różniła się znacząco od „Kaleidoscope World”, ale ten sam czar gdzieś się już gubił. Nieco lepiej wypadał „Frantic Drift” z zachęcająco śpiewaną linijką: Tell me a story, let me drift. Pozostałymi częściami składowymi kompilacji zostały utwory z omawianego już przeze mnie „The Lost EP” na czele z niepokojącym „Whole Weird World” oraz singiel „I Love My Leather Jacket”, który pozwolę sobie opisać przy innej okazji wraz z b-side’em „The Great Escape”

Zbierając wszystko do kupy otrzymujemy właściwie wszystko pod czym The Chills podpisali się w ciągu pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. Znakomite single, zazwyczaj interesujące strony B i zawartość dwóch niezłych EP’ek. Dunedin sound, jangle pop, psychodelia, lo-fipost-punk, punk rock. Kolekcja kawałków skromnych, ale unikalnych, klimatycznych i różnorodnych. Ich kolejność możemy sobie ułożyć wedle uznania, mieszając utwory pochodzące z różnych lat i wydawnictw, a i tak pasować będą idealnie. Choćby sekwencja złożona z „Frantic Drift”, „Purple Girl”, „Whole Weird World” i „This Is The Way” dla mnie “robi robotę” wystarczającą, wzbogacając zwykły spacer po lesie o inspirujące wrażenia. „Kaleidoscope World” to świadectwo nieszablonowego kompozytorskiego talentu Martina Phillipsa oraz osobliwości gitarowego popu pochodzącego z Nowej Zelandii. Rzecz dla tego czasu i miejsca znamienna.  

sobota, 4 lipca 2015

Ride - Going Blank Again (1992)











8

Rok 1992 w muzyce shoegaze okazał się pewną luką pomiędzy rocznikami, w których kolejno wydawano albumy uznawane dla gatunku za najważniejsze. W październiku 1990 zabłysnęli ze swym debiutem Ride, na jesieni 1991 My Bloody Valentine z „Loveless”. Wybitne dzieło Slowdive miało ukazać się zaś dopiero w roku 1993. Tymczasem 1992 pozostał głównie rokiem udanych płytowych powrotów. 

Andy Bell i Mark Gardener nie próżnowali po wydaniu “Nowhere”. Przez dwa lata pomiędzy krążkami długogrającymi nakładem Creation Records w postaci singli i EP’ek do sklepów trafiały nagrania Ride znane wcześniej, wycięte z albumu („Kaleidoscope”, „Vapour Trail”), ich wersje koncertowe oraz piosenki do tej pory nieprezentowane (EP’ka „Today Forever”). Zespół z Oxfordshire odbył również intensywną trasę koncertową, między innymi po Japonii, Francji i Australii. Pierwszym zwiastunem nowego albumu okazał się długi, ośmiominutowy utwór „Leave Them All Behind” wydany jako singiel 10 lutego 1992 roku. Podczas gdy nagrania na EP „Today Forever” mogły niepokoić fanów głośnego shoegaze’owego oblicza kapeli gładszym niż dotychczas brzmieniem, kompozycja promująca krążek „Going Blank Again” w pewnym stopniu przywracała zespół na łono epickich wyjących gitar, dynamicznego bębnienia i neo-psychodelicznej harmonii wokalnej. Zwłaszcza blisko dwu-minutowe hałaśliwe outro wskazywało na bliskie pokrewieństwo z wyczynami Sonic Youth i My Bloody Valentine.

Miesiąc później światło dzienne ujrzała cała, jedenaście minut dłuższa, a także w jakimś sensie ambitniejsza od debiutu płyta. Miano nieodwracalnego klasyka i opus magnum Ride na zawsze przylgnęło do „Nowhere”, nie da się jednak ukryć, że ambicje i pomysły Bella i Gardenera większe były w 1992. W całkowitej opozycji do pierwszego singla ustawiał się charakter drugiego. W „Twisterelli”, utworze przypominającym tym razem twórczość kolegów z wytwórni - Teenage Fanclub, kwartet uchwycił pogodną power-popową piosenkowość. Beztroska pobrzmiewała zarówno w bezpośredniej melodii, jak i linijkach tekstu: „Slip away and out of sight, feel the magnet of a night”. Również zawarte na „Going Blank Again” nagranie „Making Judy Smile” z równym powodzeniem mogłoby się znaleźć na „Bandwasgonesque” Szkotów. W „Cool Your Boots” grupa potwierdzała z kolei, że wśród wiodących nazw shoegaze’u to wyłącznie oni, nie MBV, Slowdive czy Pale Saints oferują muzykę całkowicie skierowaną ku młodemu odbiorcy, nastawionemu na rockową energię, świeżość, hałas i wrzenie krwi w żyłach. Gitarowe partie i eskapady perkusji połączone z refleksyjnymi wokalizami Andy’ego Bella robią imponujące wrażenie do dziś.    

Niemal cały drugi album Ride brzmiał tak, jakby zespół chciał udowodnić, że nie jest jedynie produktem mody na trzeszczące gitary i patrzenie w buty. Już wcześniej Bell odcinał się od przynależności do sceny, a samo pojęcie „shoegazing” określał jako nudny znacznik, pozostając tej opinii wierny przez kolejne lata. Na całe szczęście, kapela nie dokonywała obrotu o 180 stopni, próbowała jedynie wytężyć całą swoją kreatywność, by pozostając sobą rozwinąć skrzydła, napisać ciekawsze kompozycyjnie, różnorodne piosenki i nie opierać się wyłącznie na klimatycznej otoczce. „Nowhere” była płytą doskonałą, ale raczej z gatunku tych spontanicznych, pierwszych, opartych na emocji i chwilowym geniuszu. Tymczasem na „Going Blank Again” panowie musieli sprostać wyzwaniu nagrania czegoś bardziej świadomego i przemyślanego. Fenomen ich drugiego krążka czasem polega na szczerym i radosnym graniu finezyjnego rock’n rolla („Mouse Trap”), innym razem na precyzyjnym budowaniu stuktury. Za swoisty majstersztyk można uznać poprzedzone mylącym intrem „Time Machine”. Kombinację zapętlonego motywu, akustycznie granej melodii i niebanalnej ścieżki wokalnej.

Album spodobał się Steve’owi Lamacq’owi z New Musical Express, który przyznał w swojej recenzji, że Ridenie muszą trzymać się właściwych miejsc, ani stanowić „sceny”, aby czuć się bezpiecznie”. Bardzo pozytywne opinie Pitchforka i Drowned In Sound wyrażone dwadzieścia lat później dowodzą zaś próbie czasu przetrwanej przez krążek. Bell, Gardener, Colbert i Queralt podpisali się pod świetną płytą, która pomimo braku „czegoś” (nowatorstwa, większej ilości zapierających dech utworów, szczęścia?), co mogłoby zapewnić jej status kultowej, po ponad dwudziestu latach jest w stanie wzbudzić w słuchaczu stuprocentowe uznanie.