Pokazywanie postów oznaczonych etykietą noise pop. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą noise pop. Pokaż wszystkie posty

środa, 8 lipca 2015

Curve – Doppelgänger (1992)











8

Shoegaze, jak mało który podgatunek muzyki gitarowej, nigdy nie był stylem szczególnie zdominowanym przez mężczyzn. Mózgiem My Bloody Valentine jawił się oczywiście Kevin Shields, ale niemałą rolę w realizacji jego konceptów odegrała też Blinda Butcher. Magia Slowdive nie istniałaby bez Rachel Goswell, a fenomen Pale Saints nie wydarzyłby się bez głosu Meriel Barham. Nie mówiąc już o Lush, o których przecież nie da się pisać nie wspominając o wyrazistości Miki Berenyi. Prawdziwym wcieleniem barwy, charyzmy i wyrazu okazała się jednak wokalistka liderująca osobliwemu, nawet w tak doborowym towarzystwie, projektowi o nazwie Curve.  

Dean Garcia i Toni Halliday poznali się w latach 80. za sprawą wspólnego znajomego, Davida. E Stewarta z Eurythmics. Pierwsze kroki, bez większych sukcesów, stawiali jako State Of Play, po czym na moment rozeszli się w swoje strony, a następnie powrócili, by trzema EP’kami nagranymi już jako Curve namieszać na alternatywnej scenie. „Blindfold, „Frozen” i „Cherry” ukazywały się przez cały rok 1991 w kilkumiesięcznych odstępach. Wraz z nimi zaś kolejne, bezkompromisowe single. Już przy okazji pierwszej z płyt swoją aprobatę wyrazili dziennikarze New Musical Express i Melody Maker oraz sam John Peel. „The Stud Brothers” z MM, w zachwycie określali wokalny styl 28-latki jako połączenie „sukowatości” Debbie Harry, wściekłości Sinead O’Connor, perwersyjności Rose Carlotti, wrażliwości Harriett Wheeler oraz ponadczasowego blasku Liz Fraser. Choć ostre i jazgotliwe shoegaze’owo-noisepopowe brzmienie generowane przez Garcię w dużym stopniu pasowało do estetyki ulubieńców sceny pokroju wczesnego Ride czy Chapterhouse, to klarowny, pewny i erotyczny sposób śpiewania Halliday stanowił nową jakość na tle zwiewnych i delikatnych damskich głosów, definiujących jak dotąd wokale w tego rodzaju graniu. Piękniejsza połowa duetu elektryzowała nie tylko muzycznie. Teledyski do „Ten Little Girls”, „Clipped”, a zwłaszcza promującego drugą EP’kę drapieżnego „Coast Is Clear” ukazywały intrygującą urodę, wizerunek i zwłaszcza niesamowity wizualny magnetyzm frontmanki Curve

Oczekiwaniu na debiutancki album długogrający towarzyły więc ogromne nadzieje krytyki. „Doppelgänger” nie przyniósł rozczarowania, odebrany został zdecydowanie pozytywnie (Spin, Q), choć w niektórych miejscach z drobnymi zastrzeżeniami (NME, MM). „Gotyccy Eurythmics nagrali krążek mocny, dynamiczny i intensywny, mało różnorodny, ale to ostatnie wcale nie musiało zostać uznane za wadę. Płyta potwierdziła ich status najmniej rockistowskiej z kapel shoegaze’owych. Hałaśliwe, niekiedy niemal industrialne warstwy gitarowego dźwięku atrakcyjnie mieszały się z obecnym w każdym utworze tanecznym bitem automatu perkusyjnego, elektroniką i czasem – jak w znakomitym singlu „Horror Head”, popowym oddechem. W tekstach, Toni nie zgrywała uroczej, uległej dziewczyny. Lubiła raczej mrok i dominację. Nieskromnie przekonywała, że jest zimniejsza niż lód, który rozpuszcza wskazówki („The Ice That Melts The Tips”), z sadystyczną pasją przychodziła by dać przyjemność („Fait Accompli”) lub opętana przez diabła pogrążała się w obsesji i szaleństwie (tytułowy „Doppelgänger”).

Między Curve, a innymi reprezentantami nurtu można było odnaleźć wspólny mianownik. Halliday i Garcia byli postaciami z tej samej bajki, ale od siebie dodawali do niej coś istotnego i wyrazistego. Równie mocno co z rockową sceną mogli kojarzyć się z alternatywnym klubem tanecznym. Nie śpiewali ballad, nie konstruowali ładnych melodii i nie byli słodko-romantyczni. Hipnotyzowali jednak na swój własny, nieokiełznany sposób równie skutecznie.

czwartek, 12 grudnia 2013

Podsumowanie 2013: piosenki 44-41














Wierzę, że Grzegorz Kwiatkowski tak naprawdę nie ma nic do papieża, swojej żony, siebie, mnie i nas wszystkich, aczkolwiek w rolę głęboko sfrustrowanego, wyładowującego agresję hejtera wciela się nadzwyczaj kapitalnie. Tej nawiedzonej przez burzę przesterów psycho-kołysance warto dać się muzycznie zgwałcić.















Kto się tutaj (na Dirty Boots) w jakiejkolwiek formie spodziewał Shaggy’ego, ten niech pierwszy rzuci kamień. Panowie Diplo, Jillionaire i Walshy Fire oraz ich goście doprawdy udanie godzą nie cierpiących na „ból dupy” słuchaczy indie z pożeraczami niewymagającego, aczkolwiek mocno przyzwoitego popu/r’n’b. Tak bardzo radiowego, a zarazem tak znakomitego głosu Wynter Gordon w złym stylu byłoby nie pochwalić. Przebojowej doskonałości  i hooków całego „Keep Cool” również.


42. Generationals – Put A Light On/ Spinoza













W Polyvinyl records pielęgnuje się oblicze współczesnego, nieinwazyjnego indie-popu właśnie za sprawą takich niegroźnych, nienarzucających się oraz całkiem przyjaznych zespołów pokroju Generationals. Grant Widmer i Ted Joyner zdobywają sympatię pozytywną zwyczajnością, piosenkami, które nie eksplodują fajerwerkami, a jednak wzbudzają zaufanie. Bo choć „Put A Light On” ma swoją klikająco-klawiszową przebojowość to „Spinoza” brzmi jak typowy utwór lekkich nudziarzy w swetrach i pogniecionych koszulach. No a ja nie mogę się temu oprzeć. 















Jeszcze bardziej zakochani, niedzisiejsi i lekko perwersyjni, chłopacy z Crocodiles, witam ich o tej porze roku ponownie. Lekcje z shoegaze’u dawno odrobione, z literatury francuskiej powiedzmy, że też. Tym razem szkolna piątka należy się jednak za odtworzenie ducha najbardziej urokliwych, ramonesowskich banałów pokroju „I Wanna Be Your Boyfriend”

środa, 13 lutego 2013

Przegląd singlowy 2013 (1)


Pissed Jeans - Bathroom Laughter

7.5

W ubiegłe wakacje Pissed Jeans do spółki z Chromatics i The Wedding Present nadali sens mojemu pojawieniu się na Off Festivalu. Nie słuchałem ich przed tym wydarzeniem szczególnie namiętnie, ale pełen pogowego mięcha, potu i szaleństwa występ sprawił, że sięgnięcie po nowy album Matta Korvette i spółki stało się oczywistą formalnością. „Bathroom Laughter” to niemalże wierne odtworzenie tamtych emocji w wersji studyjnej. Kawałek mocarnego noise-rocka, zapieprzanie na szybkich, ostrych i mocnych jednocześnie gitarach zaprawione zwierzęcymi wrzaskami charyzmatycznego lidera. Energii co nie miara, choć o prawdziwie destrukcyjnym potencjale tego kawałka należałoby się przekonać dopiero w warunkach koncertowych.








8

Jest coś na serio przerażającego w najnowszym singlu szwedzkiego duetu. Szatan kolejnym narzędziem zdobywania dusz uczynił electro-pop. Swoją obecnością opętał klawisze i wokale, złem nasycił atmosferę spowijającą ten dziewięciominutowy, mroczny i naładowany setką detali piekielny twór. Zanim wezwiecie egzorcystę, porozkoszujcie się jego niebanalną, strukturalną doskonałością.



Off With Their Heads – Nightlife

6

O ile w roku 2011 w szeroko pojętym amerykańskim punku działo się sporo ciekawego tak w 2012 wyliczyłbym ledwie kilka płyt, które mnie naprawdę zainteresowały. W takiej sytuacji widząc na youtube’owym kanale Epitaph Records nowy utwór od Off With Their Heads rozbudziły się moje nadzieje. Nie na długo co prawda z uwagi na to, iż „Nightlife” okazuje się kawałkiem co prawda udanym i nie dającym plamy, ale też nie wystarczająco dobrym do wskrzeszenia silniejszego entuzjazmu. Chłopaki dalej grają swój org-core, wycinając piosenkowe kształty w anty-piosenkowej stylistyce gardłowych wrzasków i melodic-punkowych gitar. Mogłoby to wypaść całkiem całkiem, jednakże efekt psuje kilka obskurnych momentów i ogólna nie-orgazmiczność samej kompozycji. Tak więc, raczej okolice lekko powyżej środka co wystarcza mi by na płytę się skusić.





Pulp – After You












7

From disco to disco, From Safeway to Tesco. Singiel wydany ponad dekadę od poprzedniego, ale czymże jest dziś te 10 lat wobec niejakiego Kevina Shieldsa? Przerwa jaką zrobił sobie Jarvis Cocker z kolegami jawi się wobec lidera MBV poobiednią drzemką. Pulp brzmi zresztą jakby ta przerwa była jedynie wytworem naszej wyobraźni. „After You” jest kawałkiem zadziwiająco przystającym do dzisiejszych czasów jak i nie odstającym w żaden sposób od „wczorajszego” stylu grupy. Poza tym warto zauważyć, że niezależnie na wszystko mamy tu do czynienia z ponadczasowo udaną, regularnie chwytliwą, funkowo-popową piosenką. Aktualność kawałka to także zasługa produkującego Jamesa Murphy’ego, dzięki któremu pulpowe disco iskrzy nam w roku 2013 blaskiem tylko trochę mniejszym niż 15 czy 18 lat temu.





Deerhoof – We Do Parties

6.5

Deerhoof pozytywnie zakręcony jak zawsze. Paradoksalnie kiedy muzyczna krytyka co raz mniej jara się dokonaniami grupy mi ich nowsza muzyka siada lepiej niż dawniej. „We Do Parties” to poszarpany riff, hałaśliwe przeszkadzajki i słodkie przyśpiewki Satomi Matsuzaki. Dokładne odwzorowanie tego jak wyobrażam sobie termin noise pop.
















6.5

Naprawdę gratuluję gustu Brytyjczykom, u których „White Noise” jest w stanie osiągnąć popularność na tyle ogromną by w oficjalnym singlowym charcie przebić pod względem sprzedaży między innymi Britney Spears, Rihannę i Pitbulla. W tym miejscu spotykają się proste gusta popowej publiki, bywalców tanecznych klubów z wysublimowanym house’em oraz słuchaczy elektroniki wywodzących się z indie rockowych środowisk. Duet Disclosure zyskuje rozpoznawalność w bardzo różnych otoczeniach, a śpiewająca tu Alluna George dziwnym trafem zostaje ogłoszona na Offa.



Cheatahs – Coared

6

Coś z tym zespołem jest wyraźnie nie tak. Zamiast gołych bab dają 6,5 minuty teledysku z małymi dziećmi. Gdyby nie fakt, że z całkiem niezłym skutkiem kopiują najlepsze wzorce 90’sowego, motorycznego shoegaze’u w ogóle bym to coś wyłączył w cholerę. Wstrzymuje się zwykle z używaniem wyrazu „kopia”, ale tym razem robię to z pełną odpowiedzialnością. Swervedriver, That Uncertain Feeling, Ride, Moose, Chapterhouse i można tak dalej. Cheatahs ustawiają się w jednej linii i fajnie, że o wyspiarskim dziedzictwie tamtego okresu przypominają, ale wypadałoby też dołożyć coś od siebie.
















6.5

Nie doczekałem się klipu do mojego ulubionego „Keep On Lying”, trudno. „Mind Mishief” to też dobra piosenka, a towarzyszący jej teledysk jest jak spóźniona o 10 lat odpowiedź muzyki indie na słynne „Stacy’s Mom”.



Foxygen - No Destruction

7

O Foxygen zdążyłem się wiele nasłuchać zanim na dobrą sprawę posłuchałem choć jednego ich utworu. Jedni się zachwycają, inni są mocno wstrzemięźliwi, właściwie jak zwykle przy okazji dużego hajpu. Tymczasem dźwięki „No Destruction” płyną sobie tak ładnie i swobodnie, że chyba tylko ostatni drań odmówiłby im uroku. Nie wiem jeszcze czy zakocham się w ich muzyce na zabój, ale póki co całkiem reflektuję te hipisowskie, chilloutujące wyluzowanie. Bardziej kojarzące mi się z odpływającym w sielankowość Velvet Underground niż przywoływanym w kontekstach znajomych Dylanem.





Touche Amore – Gravity, Metaphorically

9

Na pożegnanie, opada mi szczęka. Wyobraźmy sobie, że Touche Amore nagrywają drugi tak intensywnie emocjonalny kawałek jak „Tilde”, ale tym razem rozbudowują go do formy dwa razy dłuższej. Potęgują epickość, mieszają nastroje, nawarstwiają esencję własnej zajebistości. Nie wyobrażajcie sobie tego, to się dzieje naprawdę. Dodajmy jeszcze ten obrazek z biegnącym facetem i do końca roku na gruncie post-hc mamy już być może pozamiatane.