Pokazywanie postów oznaczonych etykietą indie pop. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą indie pop. Pokaż wszystkie posty

piątek, 1 lutego 2019

Podsumowanie 2018: piosenki 30-21


































„Wyspa Niemożliwości” to dla ostatniej płyty 3moonboys prawdziwa wisienka na torcie. Utwór krótki, raczej niepozorny, odstający od reszty, ale zdecydowanie najbardziej intrygujący. Czasem nie trzeba wiele - dwie i pół minuty, kobiecy wokal, skromna melodia i automatyczny rytm perkusyjny. Tym, co w „Wyspie…” bierze znienacka jest jednak rodzące się na styku wszystkich tych składników poczucie ulotności, może tęsknoty? Trochę wynikające z walorów muzycznych, trochę z tekstowych, ale bez wątpienia wprawiające słuchającego w jakąś autentyczną zadumę, czyniące z tej kompozycji dużo więcej niż tylko kolejny albumowy closer.    



Wraz ze swym eightiesowo deep house’owym motywem Alex Omar Smith idzie przez „Games That We Play” jak burza, tnąc kolejne minuty niczym przecinak. Nie straszne mu wyczerpujące 9:01, ponieważ potencjał utworu na taki wymiar czasowy zwyczajnie zasługuje. Przebojowo łamana rytmika i klawisze dostają dzięki temu wystarczającą przestrzeń, aby dać się sobą nacieszyć, ale też nie żałować miejsca dla tworzących z nimi doskonały duet taneczno-soulowych wokali Diviniti.



„Rewind” to utwór jakby zimowy, ale zarazem krzepiący i ciepły. Odpowiednik długiego spaceru przez zmarznięty, pokryty śniegiem las, w czasie którego obcowanie z naturą pozwala osiągnąć wewnętrzy spokój. The Amazing jawią się tu szwedzkim Red House Painters, równie urzekającym spokojnymi melodiami, ale posiadającym w muzycznym DNA szczyptę jakże wyczuwalnej skandynawskiej specyfiki. Na przełamywanie lodów i ogrzewanie serc.  

















Tytułowe, trwające ponad 9 minut, nagranie z albumu Bartosza Kruczyńskiego podpisanego tym razem jako Pejzaż to słuchowisko barwne i zajmujące. „Ostatni Dzień Lata” imponuje pod względem bogactwa wątków, tekstur, trafnie dobranych i dopasowanych części układanki. Słyszymy tu wszystko, co tak zatytułowana kompozycja powinna w sobie mieć. Melancholię związaną ze zbliżającym się końcem najcieplejszej pory roku, będącym zresztą popularnym symbolem rozstania, ale też okraszoną śpiewem ptaków radość, świadczącą o tym, że dopóki się ten wyjątkowy moment nie skończył, to przecież wciąż wypada się nim cieszyć. Taki stan rzeczy potwierdzają również jakby zupełnie kontrastujące wokalne sample: „Fala zalewa ląd głuchy i niemy, Barwy wietrzeją, a wszystko dlatego, Że się rozstajemy…” z „Jednego Rozstania” Liliany Urbańskiej oraz „Halo, dzień dobry, to ja. Co zrobimy z tak pięknie rozpoczętą miłością?” „Paru Pytań” Andrzeja Dąbrowskiego. Krańcowość miesza się tu z trwaniem, pogodna romantyczność z niepewnością, a klasyka polskiej piosenki ze szkołą samplingu The Avalanches. Trudno szukać w tym roku pośród rodzimej muzyki równie zjawiskowej konstrukcji. 

















Nie ma w „Face The Fire” fragmentów zbędnych, zimna i odhumanizowana synthpopowość singla Boy Harsher absorbuje bowiem na pełnej długości. Przyznam jednak bez bicia, że czekam tu zawsze przede wszystkim na 2:34, kiedy na prawie minutę do utworu wkracza motyw iście hipnotyczny i intrygujący, zagadkowy i pociągająco niebezpieczny. Jeden z tych, za które, jak to mówią, warto dać się pokroić, przemieniający bardzo dobrą kompozycję amerykańskiego duetu w coś jakby trochę więcej.

















“Nightshade”, czyli główny motyw płyty o tym samym tytule, może przywodzić na myśl muzyczne tematy rodem ze starych detektywistycznych filmów. O potencjale tego skromnego bibliotekowego fragmentu niech świadczy choćby fakt, że jego wariacje stanowią blisko połowę czasu albumu Hampshire & Foat i tego rodzaju eksploatacja nie jest tam w żadnym razie pomysłem chybionym. Klawisze, struny, tajemniczość, sposób, w jaki motyw się rozwija i dyskretnie drąży. Opadanie na niego kolejnych drobnych wątków i niedosyt, który pozostawia kończąc się. Wszystko to czyni z „Nightshade” niespełna dwuminutową, koronkowo uknutą intrygę. 



Nie było chyba jak dotąd piosenki The Spouds, której refren tak mocno chodziłby po głowie. Choć wielu za taki numer uważa zapewne „Night” z poprzedniej płyty, to w moim przypadku dopiero kapitalnemu I just need to see you here… ta sztuka udała się w wyższym stopniu. Poza tym „Świętokrzyska” to porządnie emocjonalny łamacz serca. Wciągający i angażujący na tej płaszczyźnie od pierwszej linijki i melodii, a szczytujący właśnie przy newralgicznym refrenie. Uczuciowe rozterki w indie rockowej estetyce, przy gitarach zawodzących niczym Modest Mouse czy SDRE, dawno nie brzmiały tak dobrze. 



Kiedy Stephen mówi, my słuchamy. A w „Middle America” ex-lider Pavement, jak zresztą zazwyczaj, do powiedzenia ma sporo ciekawego. Najlepsze piosenki Malkmusa to te, w których błyskotliwe gadulstwo pokrywa się z piosenkowymi walorami i jak pewnie można się już domyślać singlowi ze „Sparkle Hard” nie brakuje żadnej z tych rzeczy. Dałoby się tu wręcz ułożyć jakiś mały top momentów kawałka, takich jak arcymelodyjnie wpadające w rym linijki pierwszego refrenu:  Crush me back to where I belong, Hold me down there anchor strong, Fill me up 'til I overflow, In the wintertime, In the wintertime…, pre-chorusowy falset: to groooow czy którakolwiek z kunsztownych lirycznie pięciu zwrotek.

















Watching life on rewind, too divine to define in one line. Z grubsza rzecz biorąc to właśnie robi Tom Scott w “Years Gone By”, opisując swoje dotychczasowe życie rok po roku i spoglądając na nie z perspektywy człowieka aktualnie trzydziestokilkuletniego. Poza lirycznym mistrzostwem jazz-rapowa kompozycja Avantdale Bowling Club raczy nas także olśniewającym saksofonowym wstępem i epilogiem oraz towarzyszącym wokalowi ciepłym backgroundem złożonym z partii fortepianu, perkusji i basu. Nie łatwo powiedzieć, kto płynie tu z większą gracją, raper czy zespół, ale nikt nie każe nam przecież tego rozstrzygać. Debiutancki singiel ABC to czysta klasa i elegancja oraz kolejna duma Nowej Zelandii, tym razem z kategorii całkiem nieoczekiwanej.  

















O tym, że z piosenkowymi instynktami jest u The New Tigers całkiem nie najgorzej mogliśmy się domyślać już przy okazji ich debiutanckiej „Self-Titled” płyty sprzed siedmiu lat. O ile jednak tam magia Finów ujawniała się jeszcze głównie pod osłoną estetyk, takich jak shoegaze czy neo-psychodelia, tak na nowszych wydawnictwach zespół z finlandzkiego Turku wydaje się coraz bardziej sprowadzać swoje kompozycje do postaci kojarzącej się z klasycznym popem. Trudno nie zwrócić uwagi choćby na nieco beachboysowski, organowy początek „Tuesday Night”, szybko chwycony pod rękę przez kołyszące klawisze, gitarę oraz kilka innych błyskotek i już po chwili porwany lekkimi jak piórko melodiami wokalnymi Valtteri’ego Virtanena. Do okolic trzech i pół minuty opener „Do Xao” zachowuje się jak przystało na przykładnie przebojowy, ale niegardzący smakowitym detalem singiel. Po upływie tego czasu proponuje zaś bonusowe i zdecydowanie opcjonalne do słuchania lanie wody, które mimo wszystko nie wpływa na ogólne, zbyt dobre do zepsucia wrażenie. 

Miejsca 50-41 

Miejsca 40-31         

piątek, 24 sierpnia 2018

Silver Screen - The Greatest Story Never Told (2005)












Z jednej strony jest w muzyce Silver Screen programowa nieśmiałość, łącząca projekt Crisa Millera z klasyką katalogu Sarah Records. Z drugiej, „The Greatest Story Never Told” to dźwięki stosunkowo pogodne, choć jakby nie za chętnie wychylające nos z pokoju. Pop dla introwertyków, zdolny poprawić nastrój w momencie, gdy ludzkość zawodzi i pozostaje już tylko zadowolić się swoim własnym towarzystwem. Nie album na dobitkę czy dołowanie się, a coś przy czym będziesz się na SWÓJ sposób dobrze bawić. Throwing all my cares aside, Leaving all of the world behind, jak śpiewa Miller, człowiek orkiestra, odpowiedzialny tutaj absolutnie za wszystko, w zapewne najbardziej przebojowej na płycie piosence “Girl Like You”.

Pierwsze dwa utwory to melodyczna perfekcja, wzorowe wejście w bezpretensjonalnie indie popową estetykę. Trochę ckliwości i ładnych chórków w otwierającym „Ahh Ahh” oraz konkretniejsze piosenkowe kształty „Won’t You Ever Know”. We właściwym momencie wkracza „Hello Friends” z leniwymi, acz nieco bardziej zapamiętywalnymi melodiami wokalu. Po nim zaś „Like A Winter Day” – ewidentnie zapatrzone w Slowdive, najczytelniej dream popowe nagranie w zestawie. Gdyby tak kilkoma kawałkami zaprezentować przekrój dorobku wytwórni Clairecords, w której płyta została wydana, ten byłby świetnym kandydatem.

Można tak wyliczać dalej, ale wystarczy chyba powiedzieć, że krążek pławi się w swoim delikatnym i marzycielskim nastroju, pozostając materiałem mocno spójnym. Nie każdy fragment z osobna jest doskonały, ale jako harmonijna, swobodnie płynąca całość debiut Silver Screen nie ma wielu wad. Wyróżnia się intrygujące „She Counts The Rain”, gdzie Miller uzewnętrznia fascynację Cocteau Twins, wspomniany już malowany indie-singiel „Girl Like You” oraz nieprzekraczające dwóch minut, przeurocze „Tiny Shards”, w którym Cris rozpamiętuje miłe chwile z byłą dziewczyną (Drinking past midnight, listening to Field Mice).

Poza tym „The Greatest Story Never Told”, jak wiele propozycji z pogranicza indie, twee albo jangle popu, to album o zwiewnie wiosennej czy też letnio-wakacyjnej atmosferze. Nie doczekamy się tu ani jednego gwałtownego momentu, żadnych zgrzytów, riffów ani przesterów. Zamiast tego bezbronna popowa subtelność, romantyczna wrażliwość i sporo słońca. Nie takiego, które ostro grzeje, raczej tego popołudniowego, jakim nie sposób jest się opalić.