poniedziałek, 26 grudnia 2016

Podsumowanie 2016: piosenki 50-41


































Spencer Krug zaczyna „C'est La Vie Way” od serii trudnych pytań. „Czy słuchając składanki od swoich przyjaciół płaczesz? Czy tęsknisz za nimi bardziej niż tęskniłabyś za mną, gdybyś została?” Za tymi słowami kryje się historia muzyka i jego partnerki, która z rodzinnej Finlandii (gdzie Krug spędził kilka lat), zdecydowała się wrócić wraz z nim do Kanady. Sytuacja naznaczona rozterkami idealnymi do umieszczenia w sercu tekstu i kompozycji. Spencer trzymając rękę na pulsie, trochę w swoim stylu z Sunset Rubdown, ale i bardzo przy estetyce odpowiedniej już dla Wolf Parade prowadzi wraz z Danem Boecknerem piosenkę w ciągu niecałych czterech minut mieszczącą garść frapujących manewrów i zakrętów. Unoszoną jakby na tej osobistej, szczerze przeżywanej emocji, integralnie wkomponowanej w muzyczno-liryczną strukturę. W trzecim utworze z powrotnej EP’ki grupy słyszymy żywotną sekcję rytmiczną, barwne klawisze i zawsze mile widzianą, po Krugowsku teatralną manierę (You said if you ever leave me I will die!). Wraz z kapitalnym zakończeniem, przywołującym soczyste zwroty akcji rodem z „Dragonslayer” składają się one na najsmaczniejszą z czterech przystawek zaserwowanych przez indie rockowych herosów na „EP 4”.



Najciekawsza kwestia związana z nowym albumem The Monkees dotyczyła dla mnie tego, kto z zaproszonych do współpracy kom-pozytorów napisze „dziadkom” najlepszą piosenkę. Andy Part-ridge, Rivers Cumo, Adam Schlesinger, Ben Gibbard, Noel Gallagher i Paul Weller – obsada dość interesująca oraz trafna ze względu na to, że wszyscy panowie to spece od szeroko pojętego gitarowego popu, z którego słynęli także Monkees. Po przesłuchaniu płyty sprawa była już prawie jasna. Partridge lub Cuomo, Cuomo albo Partridge. Wokalista XTC czy lider Weezera? „She Makes Me Laugh”, a może „You Bring The Summer”? Obydwa utwory słoneczne i beztroskie, tematycznie łudząco podobne, melodyjne i zgrabnie skomponowane. Najpierw nieco bardziej przekonywała mnie propozycja Riversa. Później gotowy byłem umieścić w podsumowaniu kawałek Andy’ego. Kiedy sprawa wydawała się już przesądzona, finalne odsłuchy w ostatniej chwili przyniosły kolejną zmianę.

Utwór autorstwa Cuomo zyskuje wiele dzięki drobnemu szczegółowi w postaci niepozornej, acz szalenie chwytliwej zagrywki, pojawiającej się od pierwszych sekund i wyraźnie nadającej zwrotkom arcyprzyjemnego, nieco figlarnego charakteru. Zwrotkom wyśmienitym, bezpretensjonalnym, traktującym o radosnym zakochaniu, wspólnym graniu w scrabble czy pływaniu łódką. Nawet refren, jakkolwiek niezły, musi im pod względem atrakcyjności jednak ustąpić. I choć wszystko to pojawia się też właściwie w „You Bring The Summer”, gdzie Micky Dolenz przy równie piknikowym nastroju oraz co najmniej tak samo dobrych zwrotkach Partridge’a pada na kolana przed dziewczyną „przynoszącą lato”, to Rivers chyba wyłącznie za sprawą nieśmiertelnej, o wszystkim rozstrzygającej kwestii gustu zwycięża u mnie o włos.



„Everybody Wants To Love You” jawi się jedną z tych małych, zręcznych piosenek, w których nie musi dziać się za wiele i które nie muszą uderzać niczym nadzwy-czajnym, by znakomicie brzmieć i sprawiać, aby chciało nam się ich słuchać niezliczoną ilość razy. Dwuminutowy „baby-face killer” autorstwa Michelle Zauner ukrytej pod pseudonimem Japanese Breakfast to promienny indie pop oddychający pełną piersią dzięki sympatycznym partiom wokalnym, jangle’ującej gitarze i nie biorącemu jeńców refrenowi. Efekt dopełniają szczegóły: połyskujące gdzieniegdzie klawisze, chorusowy featuring lidera Radiator Hospital i wrażenie „orientalności” słyszalne zarówno w melodiach, jak i w głosie. Jest tu ogółem pewien błysk, coś co sprawia, że singiel Amerykanki o koreańskich korzeniach wypada bardziej rześko od większości sobie podobnych propozycji. To do spółki z całą wymienioną resztą, bezwzględnie każe mi dołączyć kawałek Michelle do grona w mijającym roku najchwytliwszych.

















Literackość i przewrotność. Prostota i urokliwość. Delikatność i wulgarność. W „Lost” znajdziemy wiele cech, z których zazwyczaj składają się piosenki Owena. Utwór z „The King Of Whys” nie posiada skomplikowanej budowy, nie ma żadnego refrenu, pełen jest za to ciepłych, klimatycznych dźwięków i treści zgrabnie skompresowanej w efektywnych linijkach. Jako kawałek z szuflady podpisanej singer/songwriter/accoustic rock prezentuje się umiarkowanie, nieprzesadnie, zwyczajnie ładnie. Na zasadzie tej zwyczajnie niezwyczajnej ładności, która wraz z rezolutnymi zdaniami pokroju: Stay poor and die trying, Take the drugs I didn't take... nabiera większego znaczenia. Okazuje się wystarczająca i pełna, niewymagająca żadnych dodatkowych fajerwerków.


R&B mrocznawe, ciekawe brzmie-niowo, wokalnie trochę popisowe, a trochę stonowane, takie jak „Crybaby” ABRY to R&B optymalnie w moim guście. Struktura na tle, której wokalistka prowadzi swoje pociągające, choć zarazem chłodne wokalne zawijasy brzmi pasjonująco i odrobinę tajemniczo. To kompozycja, której nastrój wbrew pozorom nie tak łatwo określić. ABRA nie decyduje się na żaden do końca jednoznaczny ton. Jeśli mu-sielibyśmy umieścić „Crybaby” na czarno-białej osi wesoło-smutno, to zdecydowanie bliżej byłoby jej oczywiście do drugiego bieguna, choć wtedy też nie do końca bylibyśmy w domu. Tak czy inaczej, jest to utwór, w który warto się wsłuchiwać, ponieważ każdym szczegółem, każdą eightiesową partią klawiszy, sekwencją bitów czy melodią wokalu można się tu podelektować. Tym lepiej, że na wsłuchiwanie się słusznie dostajemy tu grube i treściwe pięć i pół minuty.



W przeciwieństwie do znacznej części piosenek Nicole Doll-anganger, choćby tych zawartych na udanej zeszłorocznej płycie „Natural Born Losers” „Chapel” nie należy do utworów szczególnie drastycznych pod względem lirycznym. Co prawda przelewa się tu trochę krwi, ale ów przelew wiąże się jedynie z podcinaniem dłoni przyszłych małżonków w ramach romantycznego gestu.* Co nie znaczy, że jest tak całkiem szczęśliwie i wesoło. Przeciwnie, balladę wypełnia najczystszy smutek, ale przy tym i nieprzeciętne piękno. Jest coś symbolicznego w dacie wydania singla – 15 lutego, nie walentynki, ale dzień po.** „Chapel” to trochę taka ostateczna piosenka miłosna. Urzekająca w zwrotkach, wstrząsająco bezpośrednia i piękna w refrenie, łamiąca serce w outro. Poruszająca za sprawą oszczędnego użycia dźwięków i delikatnego śpiewu wokalistki, w którym każde słowo wymawiane jest z jednakowym ogromem uczucia i wrażliwości.

*nawiązanie do sceny z filmu „Natural Born Killers”

**pierwszy raz „Chapel” ukazał się już w 2015 r. na EP’ce „Gretta Gibson Forever”, ale w lutym 2016 wydany został singiel, a następnie utwór pojawił się też w jednym z odcinków „The Walking Dead” przynosząc Nicole sporo pozytywnego szumu.


Witch Hats poznałem jakieś cztery-pięć lat temu dzięki koledze z wymarłej już instytucji znanej jako forum muzyczne. Zespół pochodzi z Australii, co w jakimś stopniu nawet słychać w ich knajpianym, zadziornym i dusznym rock’n rollu z wpływami post-punku czy psychodelii. Uwielbiałem ich balladę „In The Mortuary”, w której niewiele się dzieje i kilka motywów pow-tarzanych jest w kółko. Mimo to uwielbiam szczerze do dziś. Lubiłem numery takie jak „Hear Martin” pełne zadymionej atmosfery, dziwacznych klawiszy, ostrych wokali i gitar. W 2011-2012 roku nikt ich nie znał, choć temu, kto znał mogli się wówczas wydawać duszą muzyki rockowej, ostatnim prawdziwym gitarowym zespołem na ziemi, który się w tej Australii gdzieś na jakimś zadupiu uchował. Nie archaicznym, ale całkiem oryginalnym i kreatywnym, a przy tym w dalszym ciągu w jakiś sposób klasycznym. Coś z tego wszystkiego, a nawet dużo, zostało do chwili obecnej. Riffy i wokale w „Deliverance” nadal mają w sobie przyciągającą moc, ikrę i temperament. Świetnie brzmi tu przechodzenie ze zwrotek do refrenu, a powracanie z refrenu do zwrotki nawet lepiej. Wciąż jest w tym zadzior i ogień oraz energia wprawiająca mnie w spazmatyczne odruchy.


















Singiel zapowiadający bezkompromisowo zatytułowaną płytę „The Bible 2” świadczy o tym, że pomimo zagadkowej modyfikacji nazwy, z zespołem znanym dotąd jako Andrew Jackson Jihad wszystko jak najbardziej w porządku. „Goodbye, Oh Goodbye” jawi się kolejną folk punkową petardą, tryskającą inteligencją i kreatywnością. Wzbudzającą ciekawość linijkami tekstu (np.: 7th grade was hard enough, Someone thought that they knew me, If I stay in bed long enough, They’ll go to church without me), miażdżącą rzężącymi partiami gitar oraz błyskawicznie wpadającą w ucho dzięki prostemu jak drut refrenowi, któremu z powodzeniem towarzyszą: „zjeżdżający” motyw i dźwięki skrzypiec. To nadal w stu procentach oni, lirycznie bystrzy, muzycznie mocni, przejawiający wyśmienitą formę.  


„Satan” D.D Dumbo to praw-dopodobnie najlepsza tegoroczna piosenka z kategorii „dobre, bo rytmiczne”. Australijczyk udo-wodnił przy jej pomocy, że wpadające w ucho kawałki zawsze można zrobić nieco inaczej, sprytniej i ciekawiej. Używając np. klarnetu basowego czy melotronu do wstrzyknięcia w utwór życia. Singla z „Utopia Defeated” nie trzeba właściwie dzielić na części ani wyznaczać z niego posz-czególnych momentów, które miałyby wypadać lepiej od pozostałych. Dominuje raczej wrażenie ciągłości i skondensowania, jakby co najmniej znaczną część numeru nagrano jednym tchem na fali regularnego, plemiennego transu. 


Słuchając „Wanted It Too Want It Too” C Duncana doświadczam miłych retrospekcji związanych z indie popowymi wykonawcami, którzy na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat lubili sobie też trochę poeksperymentować. Przypomina mi się bardzo The Velvet Teen z etapu „Elysium”. Kojarzy się również Baths sprzed połowy dekady. Do tego może jeszcze coś od Grizzly Bear? Utwór muzyka z Glasgow to próbka znakomitego barokowego indie, jakiego wśród muzyki ukazującej się na bieżąco nie słyszałem od dłuższego czasu. Z jednej strony mamy u Duncana substancję jakby rozpuszczoną, harmonie wokalne mgliste i senne. Z drugiej przeciwnie, ultrawyraźne klawiszowe rozbłyski stanowiące główny hook. „Wanted It Too Want It Too” jest eteryczne, ale i pulsujące konsystencją. Fenomen utworu rodzi się być może właśnie ze zderzenia obydwu elementów. Nieuchwytnego i namacalnego zarazem.

niedziela, 27 listopada 2016

1989 w piosenkach - miejsca 10-1


Na swojej pierwszej płycie The Bats umieścili wiele doskonale chwytliwych, dobrze napisanych jangle popowych piosenek. Żadna z nich nie miała jednak czegoś, co czyni „Smoking Her Wings” kompozycją nieco innego kalibru. Tym razem wesołość zastąpiła zaduma, a aura otaczająca utwór wypełniła się subtelną tajemnicą. Hipnotyczne melodie wokalne Roberta Scotta (zwłaszcza refren i: without true it don’t mean nothing...), owładnięte tęsknotą wyrafinowane linie gitarowe oraz nurtujący instrument w tle wydawały się jakby natchnione duchem najbardziej mistycznej popowej psychodelii rodem sprzed dwóch-trzech dekad.



Tytułowy singiel z trzeciej płyty Belindy Carlisle nigdy nie został radiowym przebojem na miarę „Leave A Light On”, „La Luna”, „Circle In The Sand” czy „Heaven Is A Place On Earth”, do dziś chętnie granych przez wszelkie rodzime „Zetki”, „Eremefy” i „Radia Złote Przeboje”. W przeciwieństwie do większości wymienionych w chwili wydania nie osiągnął też zbyt wysokich miejsc na listach przebojów, w czym nie mógł mu na pewno pomóc bardzo nieefektowny teledysk. Szkoda, bo na logikę wszystko w „Runaway Horses” gra jak należy. Recenzji tej piosenki nie da się nie sprowadzić do słowa refren. Nie powiedzieć o tym, jak eksploduje w nim naszpikowana licznymi whoa-oh i uh-uh przebojowość i porywająca energia. O tym, jak uzależniające może stać się jego słuchanie oraz jak skrajną popową przyjemność potrafi uczynić.



Podczas, gdy The Wake czerpali swojego czasu z New Order, a The Field Mice jawnie spoglądali na The Wake, Harvey Williams co najmniej trochę kochał się w The Smiths. Owocem tego zakochania jest bezkompromisowe „You Should All Be Murdered”, najsłynniejsza obok beztroskiego „Anorak City” i uroczo beznadziejnego „I’m In Love With A Girl Who Doesn’t Know I Exist” piosenka Another Sunny Day. Tytułowy utwór z EP’ki kapeli wydanej z 1989 roku to typowe Sarah Records: nieśmiałość, brzęczące gitary, przebijająca serce melodia, ale i jakiś przejaw goryczy. One day, when the world is set to rights, I'm going to murder all the people I don't like obwieszcza Harvey, po czym na serio wymienia nam wszystkich, którzy jego zdaniem na śmierć zasługują. Ludzie, którzy byli okrutni dla tych, którzy na to nie zasłużyli... Ludzie, którzy mają gdzieś... Ludzie, którzy nie walczą... Ludzie, którzy powiedzieli mi, że się myliłem i mieli rację... Na rzekome okrucieństwo Williamsa trudno się jednak nabrać i nie zauważyć, że nawet te groźby zdradzają raczej totalnego wrażliwca, pokrzywdzonego introwertyka, w manierze Morisseya rozkoszującego się przeciąganiem ostatniego słowa w linijce The people I don’t liiiiiiiike... O czym by nie śpiewał nie ma to zresztą wpływu na nieskazitelność przewijających się non-stop melodii. Tej inicjującej, przemykającej przez zwrotki, tych jangle’ujących partii wchodzących w środku i tych ponad dwóch minut przyprawionego rzężeniem rozmelodyzowanego grania na koniec.



Kawałkami takimi jak „Debaser” Pixies pod koniec lat 80. wstrzykiwali muzyce rockowej końskie dawki świeżej, uzdrawiającej krwi. Piosenka rozpoczynająca „Doolittle” mogłaby równie dobrze traktować o niczym, nie zawierać najmniejszego sensu albo i w ogóle nie składać się z żadnych konkretnych zdań czy słów, a i tak bez problemu trzymać się wyłącznie na maniakalnej energii oraz ekstatycznej radości z grania. Podstawa to euforyczna gitara Santiago, „ujadanie” Francisa oraz sprężystość sekcji rytmicznej Deal i Loveringa. Z kolei wszystkie inspirowane „Psem Andaluzyjskim” hasła (SLICING UP EYEBALLS HA HA HA HO!), które wykrzykuje tu Frank niby coś znaczą, ale bardziej niż przekazywaniu treści służą raczej maksymalizacji wyrazu, podsyceniu ognia i szalonej efektywności.



...because when you were nineteen didn’t YOU ever want to create something beautiful and pure just so one day you could set it on fire?

Nic chyba bardziej nie nadaje się do opisania „Waiting For The Winter” od zacytowanego powyżej fragmentu, pochodzącego z pożegnalnego manifestu wytwórni Sarah Records. Debiutancki singiel The Popguns to piosenka po nagraniu której powinno się ogłosić koniec zespołu z uwagi na brak możliwości stworzenia w przyszłości czegoś równie doskonałego. Utwór od pierwszej do ostatniej chwili stanowiący istną kumulacją młodzieńczych emocji, pełen łamiących serce partii wokalnych Wendy Morgan, rozbłyskujących melodii i rozkosznie niewygodnego napięcia uwalnianego w refrenie. Kawałek raz jeszcze traktujący o bolączkach rozstania, ale czyniący to w pełni zjawiskowo z niegasnącym przez trzy minuty i trzynaście sekund żarem. Czyste złoto niezależnego popu

Fugazi w „Waiting Room” brzmią tak, jakby na niecałe trzy minuty stawali się panami świata i mieli ku temu całkowitą słuszność. Charyzmę w tym pomnikowym dla niezależnego rocka utworze słychać od pierwszych chwil. Melodyjny basowy riff Joe Lally’ego dałoby się zgadywać po jednej nutce w „Jaka To Melodia”, nonszalancki, wyluzowany, ale wszechmocny wokal Iana jest nie do zagięcia, a poziomu stężenia sączącej się zewsząd wybuchowej energii do dziś mało komu udało się dosięgnąć. 



„Kołysanka” The Cure to rzecz z kategorii tych, które z braku lepszego rodzimego odpowiednika określamy słowem „creepy”, ale w tym przypadku to „creepy” bardziej specyficzne. Trochę jest tu strasznie, głównie za sprawą upiornego szeptu Smitha, ale zarazem nie chodzi o zwykły nastrój i zwykłe straszenie. Muzyka robi swoje, dodaje coś nieoczywistego od siebie. Klawisze niosą nieodłączną dla zespołu melancholię, wychodzi nam więc melancholijny horror o człowieku pająku podchodzącym do zjedzenia swojej ofiary, czy może raczej o człowieku czekającym na zjedzenie, którego perspektywą Robert się tu wyraźnie delektuje. Zjadany przez miliony trzęsących się, kudłatych dziur wie, że rano obudzi się zlany zimnym potem, a więc śni swój koszmar świadomie. Artystyczna klasa kompozycji nie jest przedmiotem dyskusji, ale jak oni zrobili z tego swój najwyżej notowany (#5 miejsce) singiel na Wyspach? 



Od momentu wydania „Emmy” minęło kilka miesięcy, zaczął się nowy rok, choć nie dobiegła końca stara zima. W lutym 1989 The Field Mice potwierdzili, iż mogą stanowić coś więcej niż tylko jedno z wielu chwilowych zdarzeń na obszernej, acz mało trwałej scenie niezależnej w UK. Dowodem w sprawie znakomite ponad pięć minut, w którym żadna sekunda nie zostaje zmarnowana. „Sensitive” to mocne uderzenie, kawałek motorycznie poprowadzony przez melodie, puls basu, ale przede wszystkim brudne, niemal shoegaze’owe gitary i klarowny rytm perkusji. Robert manifestuje tu prawo do wrażliwości i otwartego okazywania uczuć, bo nawet jeśli tym razem piosence daleko do twee popowej stylistyki, to tekst jest wręcz krwawą obroną wartości, jakie zespół swoją twórczością niewątpliwie reprezentował:

My feelings are hurt so easily, That is the price that I pay, The Price that I do pay, To appreciate, The Beauty they're killing, The Beauty they're busy killing, Killing, Killing, Killing…



W pamiętnej scenie „Miasteczka Twin Peaks”, dziejącej się tuż przed ujawnieniem tożsamości mordercy Laury Palmer, podczas rozmowy Donny Hayworth i Jamesa Hurleya w barze „Bang Bang” Julee Cruise wraz z zespołem odgrywają „Rockin’ Back Inside My Heart”. Piosenka Cruise i Angelo Badalamentiego jest dla tego fragmentu filmowego nie tylko klimatycznym tłem, ale i integralnym elementem. W pewnym bowiem momencie Donna spoglądając znacząco na Jamesa zaczyna poruszać ustami wprost do tytułowych słów śpiewanych przez wokalistkę.

Podobnie jak utworu nie da się wyrwać ze wspomnianego momentu czternastego odcinka, tak też aury „Twin Peaks” nie można oddzielić od samej kompozycji.* Zupełnie niczym w perypetiach bohaterów serialu Lyncha miłosna atmosfera miesza się tu z mrokiem i tajemnicą, beztroskie zakochanie z poczuciem niebezpieczeństwa, coś radośnie niewinnego z czymś niewyrażalnie smutnym. Opartą na subtelnie tanecznej rytmice retro-piosenkę ubarwia dream popowa mglistość. Zawarta zarówno w dźwiękach płynących z instrumentów, jak i rozmazującym niektóre słowa śpiewie Julee (love mooooves meee). Do zestawu dołączają ponadto wtrącenia jazzowe, wpadające jakby znikąd i usiłujące brutalnie zakłócić harmonię, ale finalnie nie psujące jej ani na sekundę. 

*w tekście pojawiają się nawet sowy: We heard the owl in a nearby tree, I thought our love would last forever. Istnieje też teoria, że David Lynch pisał niektóre teksty na “Floating Into The Night” z perspektywy Laury Palmer.



W 1989 roku Ian Brown nie musiał sprzedawać swojej duszy, bo On był już w nim. W 1989 roku Ian Brown chciał być wielbiony. Te dwa zdania zawierają cały właściwie sens tekstu „I Wanna Be Adored”, składającego się na dobrą sprawę z trzech wielokrotnie powtarzanych linijek. Biorąc pod uwagę historię The Roses, ich niepokorność, arogancję oraz głód sukcesu, w żadnej z nich nie dałoby się posądzić lidera grupy o nieszczerość. Oczywiście nie samym Brownem i wypowiadanymi przez niego słowami kompozycja żyje, choć jedno i drugie jest dla niej niezmiernie istotne. Piorunujące wrażenie robi to, jak Ian najpierw nieśmiało wyraża swe bolączki w zwrotkach, po czym pełnym pragnienia I wanna be adooooooreeeed dokonuje jednego z najbardziej pamiętnych zawołań w historii indie rocka, a na końcu śpiewa rzeczone zdanie, jakby wprost umierał z niecierpliwości (I wanna, I wanna, I gotta be adored!). Nie mniejszymi bohaterami jest jednak reszta zespołu, zaczynający utwór długą basową linią Mani, panujący nad rytmem Reni i zwłaszcza John Squire demonstrujący ociekające genialnością progresje akordów. Trudno o tym pisać nie popadając w banalne zachwyty. 

miejsca 20-11