Phil Elverum twierdzi, że jeśli jego muzyka jest w jakiś sposób polityczna, to owa polityczność objawia się poprzez dążenie do realizacji pewnych celów, takich jak generowanie w ludziach wrażliwości i głębszej świadomości otaczającego ich świata. Dla artysty zwanego Mount Eerie świat to przede wszystkim natura. W niej pochodzący z Waszyngtonu 37-latek dostrzega zazwyczaj rzeczy, które wyrażone w poetycko-filozoficznych świadectwach oraz niepowtarzalnych muzycznych formach rzeczywiście mogą działać na słuchacza uwrażliwiająco. Głos Phila pozostaje niezmiennie spokojny, cichy i skromny. Niczym głos człowieka starającego się jakby nie naruszyć jakiejś harmonii, rozumiejącego swoją maleńkość i chwilowość. Nie przeszkadza to jednocześnie, by w stoicką zadumę jego kompozycji bardzo gwałtownie mogły wkraczać czasem i czarne, burzowe chmury, a nawet konkretne, zatrważające wyładowania. W „Youth” o dreszcz przyprawia akurat właściwie wszystko, co dzieje się już po nich. Począwszy od słów: The veil of youth is lifting in me constantly, budujących tło pomruków Elveruma i chropowatych dźwięków niechybnie prowadzących do czegoś niezwykłego.
Podczas gdy jedni śpiewali w tym roku o „lecie szans”, inni zapisywali dźwiękami „lato miłości”. Katie Crutchfield w przeciwieństwie do nabuzowanych chłopaków z The Cribs przyjęła klasycznie romantyczną konwencję realizując swoje rozmarzone wynurzenia w bardzo spokojnej kompozycji. Utwór Waxahatchee to wypisz-wymaluj akustyczna reminiscencja „Fade Into You” Mazzy Star. Krótka i prędko przemijająca, acz pełnoprawnie wartościowa.
Drugim utworem ze swojego tegorocznego albumu dream popowy duet z Rosendale urządza 140-sekundową nostalgiczną podróż w lata 90-te. Penetrowane w tej bezwzględnie wdzięcznej piosence rejony rozciągają się na wszystkie miejsca, w których miały coś do powiedzenia alternatywne dziewczyny z gitarami i silnym poczuciem melodii. Sposób śpiewania wokalistki czytelnie odsyła do głosów znanych z The Breeders, Curve, Heavenly czy Lush. Gitarowe linie i przebojowa perkusja również powinowactwa nie ukrywają. Z każdego fragmentu sączy się tu optymalna słodycz.
3moonboys wraz z islandzkimi kolegami z Panos From Komodo zdecydowanie wyjechali w tym roku poza marginesy grania szablonowego, dającego się słuchaczowi przewidzieć. „Pierwszy” pochłania odbiorcę warstwą dźwięków egzotycznych i intrygujących. Pomysłowa konstrukcja imponuje w pełni pod względem muzycznym, lecz pułap sugestywności zostaje w niej dosięgnięty dopiero po zjednoczeniu brzmienia z nurtującym tekstem. Na tym etapie wciągani jesteśmy do wnętrza kompozycji jakby jeszcze głębiej oraz przechodzimy na drugi stopień wtajemniczenia. Wsłuchując się w nią, jadąc wyimaginowanym tramwajem, czytając książkę odbywamy tu podróż na co najmniej trzech płaszczyznach. Pomimo bezdyskusyjnie fascynującej dalszej zawartości przewrócenie tej strony może okazać się trudne.
W zależności od tego, którą część wpływów słyszalnych w “The Secluded Estate” Sonny Smith zażyczyłby sobie rozwinąć, w efekcie mogłyby powstać zarówno doskonała piosenka psych-popowa, chwytliwy numer glam-rockowy oraz przyzwoity kawałek country. Lepiej chyba jednak, że wszystko zagrało razem w ramach jednego, trwającego niespełna dwie minuty popisu kompozycyjnej sprawności zdolnego muzyka. Można tu poczuć się kupionym przez naturalny luz lidera The Sunsets, „zawiesić ucho” na przeskakujących się w ciągu niespełna dwóch minut hookach wokalnych oraz ulec upojeniu serwowaną w kilku głodowych dawkach gitarową melodią.
Nie pomylę się chyba bardzo stwierdzając, że Grooms osnuli swoją kompozycję przede wszystkim wokół wstępu i zakończenia. Oryginalnie wprowadzającego w utwór quasi-orientalnego rozpoczęcia i zebranych na koniec emocjach wyładowanych w kapitalnie brzmiącej szorstkiej solówce. Dodajmy do tego poprowadzony bez zarzutu środek, a w rezultacie dane nam będzie posłuchać jednej z ciekawszych tegorocznych piosenek indie rockowych.
W zależności od tego, którą część wpływów słyszalnych w “The Secluded Estate” Sonny Smith zażyczyłby sobie rozwinąć, w efekcie mogłyby powstać zarówno doskonała piosenka psych-popowa, chwytliwy numer glam-rockowy oraz przyzwoity kawałek country. Lepiej chyba jednak, że wszystko zagrało razem w ramach jednego, trwającego niespełna dwie minuty popisu kompozycyjnej sprawności zdolnego muzyka. Można tu poczuć się kupionym przez naturalny luz lidera The Sunsets, „zawiesić ucho” na przeskakujących się w ciągu niespełna dwóch minut hookach wokalnych oraz ulec upojeniu serwowaną w kilku głodowych dawkach gitarową melodią.
Może i „Garden Of Lavender” byłby lepszym utworem pod kątem czysto muzycznym, gdyby potrwał nieco krócej, ale nawet w postaci dziesięciominutowej utwór Sun Kil Moon bardziej ostatecznie porusza niż nuży. W porządku brzmi właściwie cały ten snuty przez Marka smętny folk męczony przy tradycyjnie wdzięcznych opowieściach o uschniętych lawendach, orzechowych kotach, wspomnieniach z dzieciństwa czy koncertach sprzed lat. Miejsce w rankingu należy się mu jednakże dzięki „momentowi” (2:40-4:50), jednej chwili w tej piosence, która natychmiast wszystko ożywia i rozświetla, a nas wprowadza w niemożliwe do odparcia rozczulenie. Nie wiem kogo tym razem będzie musiał obrazić Kozelek, abyśmy znów uwierzyli, że jest dupkiem, ale fragmentami takimi jak ten ex-lider Red House Painters już teraz na zapas zapewnia sobie rozgrzeszenie.
Zabrakło trochę w tym roku emo-petard na miarę tych, jakie w 2014 zafundował zespół The Hotelier. Pewną rekompensatę może mimo wszystko stanowić wyróżniony tu przeze mnie utwór chłopaków z Annabel, którzy płytą „Having It All” potwierdzili więcej niż przyzwoity poziom zasygnalizowany wcześniej na splicie z Dowsing. „Another Day, Another Vitamin” to wysokiej próby propozycja z gatunku piosenek młodzieżowo-emocjonalnych, ale i ogółem rzecz niezła w generalnej klasyfikacji popowo-gitarowej. Kawałek Amerykanów sprytnie omija tematy miłosne, aby uderzyć tym razem w problematykę szarej monotonni, życia układanego pod kątem spełniania oczekiwań i dopasowywania się do z góry narzucanych wzorów. Spośród lamentów Bena Hendricksa rodzi się zrozumiała refleksja i zarazem życzenie: I just want every day, to be better than the one before, from now on. Jego marudzenie zdobywa zaś odpowiedni wyraz dzięki antemicznym partiom wokalnym, niemal „Pinkertonowskim” gitarom i śmiało poczynającej sobie perkusji.
Początek jest mniej więcej taki, jak na obrazku z EP’ki. Szum morza, kroki człowieka idącego plażą. Delikatne fale i odgłosy trzeszczącego pod stopami piasku. Tworzy się powoli główny temat, coś tam jeszcze nieznacznie skrzeczy aż w końcu wkracza BIT. 25-letni Nowojorczyk wplata kolejne elementy. Przemyka gdzieś nieśmiało między innymi saksofon, bit lekko przyspiesza, a w temacie stopniowo zachodzą pewne zmiany. Można się już domyślać w jakim kierunku zmierza konstrukcja, ale fakt ten niczego jej nie ujmuje. Maestria Nicholasa trwa od sześciu minut, choć przed nami jeszcze ponad drugie tyle. Do istotnego uderzenia dochodzi między siódmą a ósmą, kiedy rozpoczyna się zawrotna tech-house’owa część taneczna. Nie jest to jeszcze jednak przełamanie ostateczne. Na decydującą doznaniowość lider DARKSIDE rezerwuje sobie bowiem samą końcówkę wieńcząc tym samym dzieło z każdą sekundą i do ostatniej chwili dążące do coraz większej doskonałości.
Utwór muzyka Chromatics oraz uroczej aktorki wciąga w krainę bezgranicznych pragnień i tęsknot. On dyktuje możliwie najbardziej ckliwe melodie i tworzy oniryczną aurę podczas, gdy ona rzuca swym głosem miłosne zaklęcia. Trochę dziwnie słucha się “Tell Me” oddzielnie, w oderwaniu od resztny kompozycji ze ścieżki dźwiękowej do “Lost River”. Specyficznemu uczuciu nie towarzyszy jednak żaden dyskomfort, a jedynie myśl, że niezaprzeczalnym przeznaczeniem tej magicznej kołysanki jest przecież rozpoczynanie czegoś.
Początek jest mniej więcej taki, jak na obrazku z EP’ki. Szum morza, kroki człowieka idącego plażą. Delikatne fale i odgłosy trzeszczącego pod stopami piasku. Tworzy się powoli główny temat, coś tam jeszcze nieznacznie skrzeczy aż w końcu wkracza BIT. 25-letni Nowojorczyk wplata kolejne elementy. Przemyka gdzieś nieśmiało między innymi saksofon, bit lekko przyspiesza, a w temacie stopniowo zachodzą pewne zmiany. Można się już domyślać w jakim kierunku zmierza konstrukcja, ale fakt ten niczego jej nie ujmuje. Maestria Nicholasa trwa od sześciu minut, choć przed nami jeszcze ponad drugie tyle. Do istotnego uderzenia dochodzi między siódmą a ósmą, kiedy rozpoczyna się zawrotna tech-house’owa część taneczna. Nie jest to jeszcze jednak przełamanie ostateczne. Na decydującą doznaniowość lider DARKSIDE rezerwuje sobie bowiem samą końcówkę wieńcząc tym samym dzieło z każdą sekundą i do ostatniej chwili dążące do coraz większej doskonałości.
Utwór muzyka Chromatics oraz uroczej aktorki wciąga w krainę bezgranicznych pragnień i tęsknot. On dyktuje możliwie najbardziej ckliwe melodie i tworzy oniryczną aurę podczas, gdy ona rzuca swym głosem miłosne zaklęcia. Trochę dziwnie słucha się “Tell Me” oddzielnie, w oderwaniu od resztny kompozycji ze ścieżki dźwiękowej do “Lost River”. Specyficznemu uczuciu nie towarzyszy jednak żaden dyskomfort, a jedynie myśl, że niezaprzeczalnym przeznaczeniem tej magicznej kołysanki jest przecież rozpoczynanie czegoś.