Pokazywanie postów oznaczonych etykietą other people. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą other people. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 grudnia 2015

Podsumowanie 2015: piosenki 50-41




Piosenki część 1


















Phil Elverum twierdzi, że jeśli jego muzyka jest w jakiś sposób polityczna, to owa polityczność objawia się poprzez dążenie do realizacji pewnych celów, takich jak generowanie w ludziach wrażliwości i głębszej świadomości otaczającego ich świata. Dla artysty zwanego Mount Eerie świat to przede wszystkim natura. W niej pochodzący z Waszyngtonu 37-latek dostrzega zazwyczaj rzeczy, które wyrażone w poetycko-filozoficznych świadectwach oraz niepowtarzalnych muzycznych formach rzeczywiście mogą działać na słuchacza uwrażliwiająco. Głos Phila pozostaje niezmiennie spokojny, cichy i skromny. Niczym głos człowieka starającego się jakby nie naruszyć jakiejś harmonii, rozumiejącego swoją maleńkość i chwilowość. Nie przeszkadza to jednocześnie, by w stoicką zadumę jego kompozycji bardzo gwałtownie mogły wkraczać czasem i czarne, burzowe chmury, a nawet konkretne, zatrważające wyładowania. W „Youth” o dreszcz przyprawia akurat właściwie wszystko, co dzieje się już po nich. Począwszy od słów: The veil of youth is lifting in me constantly, budujących tło pomruków Elveruma i chropowatych dźwięków niechybnie prowadzących do czegoś niezwykłego.
















Podczas gdy jedni śpiewali w tym roku o „lecie szans”, inni zapisywali dźwiękami „lato miłości”. Katie Crutchfield w przeciwieństwie do nabuzowanych chłopaków z The Cribs przyjęła klasycznie romantyczną konwencję realizując swoje rozmarzone wynurzenia w bardzo spokojnej kompozycji. Utwór Waxahatchee to wypisz-wymaluj akustyczna reminiscencja „Fade Into You” Mazzy Star. Krótka i prędko przemijająca, acz pełnoprawnie wartościowa.
















Drugim utworem ze swojego tegorocznego albumu dream popowy duet z Rosendale urządza 140-sekundową nostalgiczną podróż w lata 90-te. Penetrowane w tej bezwzględnie wdzięcznej piosence rejony rozciągają się na wszystkie miejsca, w których miały coś do powiedzenia alternatywne dziewczyny z gitarami i silnym poczuciem melodii. Sposób śpiewania wokalistki czytelnie odsyła do głosów znanych z The Breeders, Curve, Heavenly czy Lush. Gitarowe linie i przebojowa perkusja również powinowactwa nie ukrywają. Z każdego fragmentu sączy się tu optymalna słodycz.
















3moonboys wraz z islandzkimi kolegami z Panos From Komodo zdecydowanie wyjechali w tym roku poza marginesy grania szablonowego, dającego się słuchaczowi przewidzieć. „Pierwszy” pochłania odbiorcę warstwą dźwięków egzotycznych i intrygujących. Pomysłowa konstrukcja imponuje w pełni pod względem muzycznym, lecz pułap sugestywności zostaje w niej dosięgnięty dopiero po zjednoczeniu brzmienia z nurtującym tekstem. Na tym etapie wciągani jesteśmy do wnętrza kompozycji jakby jeszcze głębiej oraz przechodzimy na drugi stopień wtajemniczenia. Wsłuchując się w nią, jadąc wyimaginowanym tramwajem, czytając książkę odbywamy tu podróż na co najmniej trzech płaszczyznach. Pomimo bezdyskusyjnie fascynującej dalszej zawartości przewrócenie tej strony może okazać się trudne. 

















Nie pomylę się chyba bardzo stwierdzając, że Grooms osnuli swoją kompozycję przede wszystkim wokół wstępu i zakończenia. Oryginalnie wprowadzającego w utwór quasi-orientalnego rozpoczęcia i zebranych na koniec emocjach wyładowanych w kapitalnie brzmiącej szorstkiej solówce. Dodajmy do tego poprowadzony bez zarzutu środek, a w rezultacie dane nam będzie posłuchać jednej z ciekawszych tegorocznych piosenek indie rockowych.  
















W zależności od tego, którą część wpływów słyszalnych w “The Secluded Estate” Sonny Smith zażyczyłby sobie rozwinąć, w efekcie mogłyby powstać zarówno doskonała piosenka psych-popowa, chwytliwy numer glam-rockowy oraz przyzwoity kawałek country. Lepiej chyba jednak, że wszystko zagrało razem w ramach jednego, trwającego niespełna dwie minuty popisu kompozycyjnej sprawności zdolnego muzyka. Można tu poczuć się kupionym przez naturalny luz lidera The Sunsets, „zawiesić ucho” na przeskakujących się w ciągu niespełna dwóch minut hookach wokalnych oraz ulec upojeniu serwowaną w kilku głodowych dawkach gitarową melodią.















Może i „Garden Of Lavender” byłby lepszym utworem pod kątem czysto muzycznym, gdyby potrwał nieco krócej, ale nawet w postaci dziesięciominutowej utwór Sun Kil Moon bardziej ostatecznie porusza niż nuży. W porządku brzmi właściwie cały ten snuty przez Marka smętny folk męczony przy tradycyjnie wdzięcznych opowieściach o uschniętych lawendach, orzechowych kotach, wspomnieniach z dzieciństwa czy koncertach sprzed lat. Miejsce w rankingu należy się mu jednakże dzięki „momentowi” (2:40-4:50), jednej chwili w tej piosence, która natychmiast wszystko ożywia i rozświetla, a nas wprowadza w niemożliwe do odparcia rozczulenie. Nie wiem kogo tym razem będzie musiał obrazić Kozelek, abyśmy znów uwierzyli, że jest dupkiem, ale fragmentami takimi jak ten ex-lider Red House Painters już teraz na zapas zapewnia sobie rozgrzeszenie. 















Zabrakło trochę w tym roku emo-petard na miarę tych, jakie w 2014 zafundował zespół The Hotelier. Pewną rekompensatę może mimo wszystko stanowić wyróżniony tu przeze mnie utwór chłopaków z Annabel, którzy płytą „Having It All” potwierdzili więcej niż przyzwoity poziom zasygnalizowany wcześniej na splicie z Dowsing. „Another Day, Another Vitamin” to wysokiej próby propozycja z gatunku piosenek młodzieżowo-emocjonalnych, ale i ogółem rzecz niezła w generalnej klasyfikacji popowo-gitarowej. Kawałek Amerykanów sprytnie omija tematy miłosne, aby uderzyć tym razem w problematykę szarej monotonni, życia układanego pod kątem spełniania oczekiwań i dopasowywania się do z góry narzucanych wzorów. Spośród lamentów Bena Hendricksa rodzi się zrozumiała refleksja i zarazem życzenie: I just want every day, to be better than the one before, from now on. Jego marudzenie zdobywa zaś odpowiedni wyraz dzięki antemicznym partiom wokalnym, niemal „Pinkertonowskim” gitarom i śmiało poczynającej sobie perkusji.  















Początek jest mniej więcej taki, jak na obrazku z EP’ki. Szum morza, kroki człowieka idącego plażą. Delikatne fale i odgłosy trzeszczącego pod stopami piasku. Tworzy się powoli główny temat, coś tam jeszcze nieznacznie skrzeczy aż w końcu wkracza BIT. 25-letni Nowojorczyk wplata kolejne elementy. Przemyka gdzieś nieśmiało między innymi saksofon, bit lekko przyspiesza, a w temacie stopniowo zachodzą pewne zmiany. Można się już domyślać w jakim kierunku zmierza konstrukcja, ale fakt ten niczego jej nie ujmuje. Maestria Nicholasa trwa od sześciu minut, choć przed nami jeszcze ponad drugie tyle. Do istotnego uderzenia dochodzi między siódmą a ósmą, kiedy rozpoczyna się zawrotna tech-house’owa część taneczna. Nie jest to jeszcze jednak przełamanie ostateczne. Na decydującą doznaniowość lider DARKSIDE rezerwuje sobie bowiem samą końcówkę wieńcząc tym samym dzieło z każdą sekundą i do ostatniej chwili dążące do coraz większej doskonałości.















Utwór muzyka Chromatics oraz uroczej aktorki wciąga w krainę bezgranicznych pragnień i tęsknot. On dyktuje możliwie najbardziej ckliwe melodie i tworzy oniryczną aurę podczas, gdy ona rzuca swym głosem miłosne zaklęcia.  Trochę dziwnie słucha się “Tell Me” oddzielnie, w oderwaniu od resztny kompozycji ze ścieżki dźwiękowej do “Lost River”. Specyficznemu uczuciu nie towarzyszy jednak żaden dyskomfort, a jedynie myśl, że niezaprzeczalnym przeznaczeniem tej magicznej kołysanki jest przecież rozpoczynanie czegoś.