W ramach promowania „Blue Poles” Jack Ladder wypuścił na singlach dwa znakomite utwory, różniące się od siebie tak, jak dzień różni się od nocy. „White Flag” przyciągał atutami ciepłej ballady o dość prostolinijnym uroku, „Susan” mogła się zaś podobać jako piosenka zdecydowanie bardziej wykolejona i „creepiasta”, ale wciąż zabójczo przebojowa. Oczywistym muzycznym highlightem opowieści o tytułowej bohaterce i jej kochanku jest frapująca syntezatorowa oprawa zwrotki, której przerwanie usprawiedliwić da się jedynie refrenem tak trafionym, jak padające tu: When you see the light, hold on tight, Tonight's the night, Come dancing with your baaaaaaby.
W „All This Useless Energy” nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni jesteśmy świadkami zmagań Jeffa Rosenstocka z ciemnymi siłami próbującymi zgubnie wpłynąć na jego życie. Darkness holds, Begging me to lose control, We wrestle it back and forth ‘til urban silence. Jak to już u tego punkowego songwritera bywa, obawy i niepewności okupują należne sobie miejsce w warstwie tekstowej, ale jednocześnie muzyka brzmi tak, jakby służyła efektywnej autoterapii. Nie ma w końcu siły, żeby na wysokości żywiołowo wyzwalającego frustrację mostka, cała ta pieprzona bezużyteczna energia miała nie rozsypać się w drobny mak.
Pod kątem klawiszowych i gitarowych progresji „Liisa” to jeden wielki festiwal fajerwerków. Warto tu wskazać szczególnie na moment wystrzeliwujący chwilę przed pierwszą, a później raz jeszcze przed drugą minutą utworu. Fantazyjny, rozpasany hook, podany w zestawie z ultra-chwytliwym riffem sieje zamęt i nie ogląda się na jeńców, niosąc nam spektakularny powiew fińskiej psychodelicznej wiosny.
Szkołę grania melodyjno-hałaśliwych wymiataczy Sałatkowi Chłopcy ukończyli co najmniej z wyróżnieniem. Indeks nr 3 na „This Is Glue” wydobywa z pamięci naprawdę wiele lo-fi/indie rockowych wspomnień, będąc przy tym kawałkiem o własnej, bezspornej jakości. Miłe skojarzenia zaczynają się od Dinosaur Jr i Boyracer, a kończą na No Age czy Japandroids. Odjazdowe gitary, noise popowa energia + niezbyt charyzmatyczny, ale naładowany pasją wokal i wiemy już, w którym kościele bije dzwon. Numer kapeli z nowozelandzkiego Christchurch posiada jednak wyraźny charakter, a powiedzieć, że ZAŻERA, to w sumie jak nic nie powiedzieć. „Freak Scene”, „A Friend For Life”, „Fever Dreaming”, „Younger Us”… Pomiędzy przecinkami dopiszcie sobie, co chcecie, ale ten umowny poczet gitarowo-garażowych hymnów domyka nam na chwilę obecną „Psych Slasher”.
Sexores wymierzają synthpopową sprawiedliwość z rozmysłem, bez pieszczenia się i znieczuleń. Ich singiel naprawdę BRZMI, ale też wywiązuje się z postulatu piosenkowo-kompozycyjnego. Wydaje się, że Ekwadorczycy od początku idą na całość, atakując kolejno: tłustym basowym synthem i nieodstępującymi go na krok uderzeniami perkusyjnego automatu, mglistymi klawiszami oraz eightiesowo tęskniącymi wokalami zwrotek, a także, w końcu - wjeżdżającym z niezachwianą pewnością siebie refrenem. Wszystkie wymienione rzeczy są dla kawałka w tej stylistyce niczym baranina z ostrym sosem na grubym cieście dla kebaba, czytaj - opcją optymalną, zapewniającą największą sytość i intensywność smaku. Wiadomo, że „co kto lubi”, a można też przecież inaczej, ale jeśli ktoś lubi akurat TAK, to w „Berlinie” czeka na niego uczta.
Gdyby prezentowany w latach 90. w polskiej telewizji program „Zwyczajni niezwyczajni” o zwykłych ludziach dokonujących niezwykłych czynów przearanżować na muzyczny cykl o zespołach piszących niepozorne, ale jednak w jakiś sposób zjawiskowe piosenki, to pochodząca z hiszpańskiej Murcji grupa Neon Lights doczekałaby się tam poświęconego sobie odcinka. „The Sun Shines On Our Behalf” to właśnie taki utwór, który pomimo teoretycznego braku wyróżniających się hooków, swą naturalną harmonijnością zdejmuje słuchaczowi kamień z serca. Sekret zdaje się tkwić w całkowitej nienachalności pogodnych melodii, na których kawałek płynie i nieśmiałym optymizmie, jaki ta muzyka przez cały czas z sobą niesie. Refren, czyli raczące uroczą twee popową prostotą: And if you must do stupid things, Please don’t hesitate do them with me jest już natomiast tym momentem, w którym, jak to kiedyś w jednym skandynawskim filmie, za oknem zaczynamy widzieć słonie.
„Floral” to kawałek działający nieco według zasady „do tańca i do różańca”, choć kolejność należałoby tu właściwie odwrócić. Charmer najpierw wkładają bowiem w swój utwór olbrzymie pokłady nastrojowych melodii i midwestowej romantyczności, które przeplatają odrobiną math-rockowych wpływów a la This Town Needs Guns, aby później, jeszcze wcześniej niż w połowie piosenki, wyrwać z kopyta szybkim, napędzanym galopującą perkusją zrywem. Wszystko kończy się ostatecznie tam, gdzie zaczęło. Kulminacyjny lament Why'd you have to leaaaave? zamyka etap złości i na nowo zaczyna fazę nostalgicznego rozpamiętywania. A ta jest przecież dla emo przysłowiowym młynem na wodę i pretekstem do kolejnego zalewu pięknych sekwencji gitarowych akordów.
Milo Greene jako jedni z nielicznych, spośród retromaniaków lat 80., wzięli odważniej na warsztat ówczesne, dość kiczowate adult contemporary. Na dokładnie tak zatytułowanym albumie nie do końca podołali karkołomnemu zadaniu przedstawienia w pełni zadowalającego materiału w ramach tej muzycznej rubryki, ale „Move” i zwłaszcza jego refren to już operacja wykonana brawurowo. Jest tu programowo „dorosło”, wieczornie i klimatycznie, o miłości, obowiązkowo ze szczyptą saksofonu. Co ważne, jest też jednak w pełni przebojowo, a dbałość o stylistyczną dokładność idzie sukcesywnie w parze z pokazaniem, że da się takie rzeczy robić strawnie, przyjemnie, a nawet całkiem kunsztownie.
Napisać podsumowanie piosenek roku bez nadużywania słowa „refren” przy jednoczesnym zawarciu w tymże rankingu całej masy kawałków, w których najważniejszym elementem jest refren, to trochę jak pisać o najładniejszych golach sezonu i starać się omijać przy tym słowo „okienko”. Oczywiście próbować zawsze warto. Przynajmniej dopóki na drodze nie stanie utwór taki jak „Talking Straight”, gdzie wypada już tylko wywiesić białą flagę, bo cel staje się zupełnie nierealny. To właśnie soczysty, obezwładniający niczym u R.E.M za ich złotych czasów refren jest bowiem w piosence Rolling Blackouts Coastal Fever głównym źródłem radości. Mówione, podsycane nadpobudliwą rytmiką zwrotki brzmią z kolei tak, jakby stworzono je zaledwie pod kątem jego należytej antycypacji. Mając już w pamięci obiecującą jangle popową EP’kę „The French Press” Australijczyków z 2017 r. można powiedzieć, iż uderzenie z ich strony nie było tak całkiem nieoczekiwane, ale biorąc pod uwagę rozmiar „szkód” wyrządzonych po wystrzale z tego singlowego działa totalnego, trzeba przyznać, że nadal przyzwoicie zaskakujące.
“Black Walls”, jak raczej żaden inny z wcześniejszych singli zwiastujących „Dear Tommy”, przywołuje nastrój „Night Drive” i „Kill For Love” tak satysfakcjonująco dokładnie. Licząc od zabójczego, niespiesznie budowanego wstępu, Johnny Jewel, niczym bohaterka tekstu zamieniająca wodę w wino, wszystkie syntezatorowe fragmenty przemienia w złoto. Wokal, tekst, motywy – klimatyczność, którą utwór oddycha pełną piersią, osiągana jest każdym możliwym sposobem i chyba w każdym możliwym momencie. Nie ma tu doprawdy chwili pozostawiającej wątpliwość, że ich najlepszy nocny synthpop dzieje się właśnie naszych oczach ponownie.