poniedziałek, 19 lutego 2018

Podsumowanie 2017: piosenki 10-1


Ta jedna linijka refrenu, retoryczne pytanie: If I saw you on a street, would I have you in my dreams tonight?, wyrażone przez smutno-tęskny wokal Molly Rankin, bardziej chyba niż jakakolwiek inna, w jakimkolwiek innym wcześniejszym utwo-rze Alvvays, okazuje się bezdyskusyjnym kluczem do całej piosenki. Oznacza to chociażby, że jeśli przyjdzie mi za jakiś czas pomyśleć o tej kapeli, pierwszą konkretną rzeczą, którą usłyszę w głowie będzie nic innego, jak wspomniany arcy-zapamiętywalny hook „Dreams Tonite”. Nic z „Adult Diversion”, żadnego „Archie, Marry Me” czy nawet „Party Police”, a właśnie moment stanowiący mocno bijące, choć złamane serce głównego singla z „Antisocialites”.



“Guilty Party” to trochę gest Kozakiewicza w kierunku tych, którym wydawało się, że utwory tak głębokie muszą mieć swoje źródło w autentycznych, osobistych do-świadczeniach autorów. Matt Berninger napisał tymczasem rzecz całkowicie fikcyjną, po prostu wyobrażając sobie pewną nieprzyjemną sytuację, ale zarazem wczuwając się w nią nie na żarty. Ponadto, chcąc nie chcąc, lider The National stworzył linijki tekstu, które niepokojąco łatwo zrozumieć na swój sposób i odnieść do własnej sfery emocjonalnej. Bo czy słysząc na przykład: Another year gets away, Another summer of love, I don't know why I care, We miss it every summer nie odczujemy dotkliwej prawdziwości tych wersów i dobrze znanego poczucia, że minął rok, a po raz kolejny nie wydarzyło się tyle, ile byśmy chcieli albo jak kolejny raz lato miało być niezapomniane, a wyszło właściwie bez szału? I wszystko to w oprawie dość perfidnie podsłuchanej z „Idioteque”, ale kryjącej w środku znajomą, smutną i bardzo piękną jednocześnie twarz kwintetu z Ohio.

















Choke Up to totalne dziecko amerykańskiego punku ostatnich dziesięciu lat. Nawet jeśli słychać u nich również echa jeszcze wcześniejszych tuzów gatunku, jest to już jakby spadek po pokoleniu The Gaslight Anthem, Titus Andronicus i Fake Problems, które u Hot Water Music i Jawbreakera zapożyczało się najpierw. W „Blue Moon” kapela z Bostonu czytelnie czerpie z retro-romantyzmu i poetyki drogi, tak charakterystycznych dla twórców „Blue Jeans & White T-Shirts”, a pierwsze linijki utworu: You put your money in, the record spins, and Elvis comes to life, In a truck stop diner on the side of highway 95, o natchnieniach i inspiracjach mówią właściwie wszystko. Gitara, wokal i sekcja rytmiczna ani przez chwilę nie pozostawiają wątpliwości, że jest to granie wysoce zaangażowane, w którym wszystkie słowa i dźwięki stanowią wyraz krwawiącego przeżywania. Chóralnym: Hallelujah, nothing left to lose... w finale, panowie zmiatają nas natomiast z powierzchni ziemi, stawiając niemalże niedyskutowalny argument w dyskusji dotyczącej wskazania punk rockowego hymnu roku.

















Gdyby komuś wydawało się, że w kwestii shoegaze’u słyszał już wszystko i uniesienia przy wyjąco-szumiących, rozpuszczających się i rozlewających dźwiękach są daleko za nim, powinien chociaż spróbować zmierzyć się z „Falling Again”. Utwór Secret Shine to piosenka w ramach gatunku dość konwencjonalna, ale zdecydowanie posiadająca to coś, przez co może się nam przyjemnie zakręcić w głowie. Rajski riff, boskie wokale i epicki, iście triumfalny refren czynią z kompozycji bristolczyków prawdziwie nieskazitelny miłosny hymn w duchu stylistyki, przy którym odpłynięcie w sino-pastelową dal staje szerokim otworem. 

















Może to tylko moje doświadczenie poznawcze, ale tych kilka całkowicie rozbrajających momentów w „After The Party” zupełnie nieoczekiwanie i w dziwnej kolejności potrafi objawić nagłą niesamowitość piosenki. Gdy wydaje się, że jej jedyną znacząca zaletą jest ostatnia, prosta, choć przeurocza część refrenu: And after the party, It’s me and you, kolejne odsłuchy dowodzą, że właściwie on cały, poczęty od linijek: Everybody wants to get famous, but you just want to dance in a basement stanowi łamiący serce majstersztyk. Po zaakceptowaniu doskonałości chorusu okazuje się jednak, że także zwrotki naładowane są totalnym przejęciem, sentymentalną aurą i lirycznym natchnieniem. Kiedy z kolei połączy się wszystkie skrawki w jedną całość, czytaj – posłucha po raz kolejny, ułoży się z tego obrazek czysto urzekający.

















Słysząc chwytliwe podśpiewywanie LoLou Lamotte we wstępie “Evening Prayer” gotowi jesteśmy przez krótką chwilę uwierzyć, że Jens Lekman poszedł w zmiany, pragnąc stworzyć w ramach swojej twórczości coś nowego. Cwana zmyła tego starego szwedzkiego lisa nie wytrzymuje jednak długo, ponieważ już pierwsze klawiszowe melodie sprawiają, że zaczynamy czuć się jak w domu, a wraz z wejściem nieuleczalnie przyjacielskiego wokalu twórcy „Oh, You’re So Silent Jens” wszelka iluzja rozmywa się na dobre. Z grubsza rzecz biorąc dostajemy więc Lekmana klasycznego, w sile kompozytorskiej formy, z właściwą sobie swobodą i gracją dyktującego piosenkowe dobrodziejstwa, ale też w jakimś stopniu odświeżonego, czy jakby uskrzydlonego obecnością niewątpliwie wnoszącej pozytywne wibracje koleżanki. Cóż można powiedzieć o tekście? Najlepiej nie mówić zbyt wiele poza tym, że jest lekki i zabawny, ale zarazem poważny i wzruszający, a przy tym też dość surrealistyczny. Piosenka zaś sama w sobie niezwykła. Wystarczająco kapitalna w zwrotkach, ale osiągająca prawdziwe Himalaje urokliwości w ciepłym, kojącym refrenie.



Zarówno “Even In My Dreams (All My Life)”, jak i jego strona B, czyli „Only Love” to kompozycje spektakularnie znie-walające, wprowadzające do szarego życia element magiczny. Powiedzieć, że „All My Life” jest utworem złożonym z bajecznych melodii to jakby za mało. Bardziej pasowałoby rzec, że on sam w sobie jest jedną wspaniałą melodią. “Only Love” to z kolei sam nektar wyciśnięty z najlepszych jangle popowych i dream popowych wzorców. Gitary duetu Martin-Johnson mienią się milionem kolorów, natchniony wokal Maca Martina jednocześnie rozpuszcza od środka i sprawia, że unosimy się w powietrzu. Czy w snach wymyślono by to lepiej? W moich raczej nie.    
















Nie jest żadną tajemnicą, że styl The Cribs od dawien dawna składał się z dwóch elementów. Prozaiczny podział na popowe i punkowe (ewentualnie garażowo-rockowe) lub po prostu melodyjne i hałaśliwe dotyczył zarówno rozłożenia kawałków z każdej kategorii na albumach, jak i tego, co działo się w ciągu jednego utworu. Zróżnicowanie natomiast rozbijało się jedynie o proporcje obydwu pierwiastków. W „Rainbow Ridge” bracia Jarman wykładają nam swoją filozofię, jak słynnej krowie na miedzy. Beatlesowskie niemal, rozkosznie melodyjne brzmienie zwrotek zostaje tu rozerwane na strzępy przez pikantny nirvaniasty refren. Zagrywki jangle’ujące bliźniacy zamieniają w chorusie na grunge’owe, enigmatyczne i sielankowe: neon reads like cherry whips i crispy witches kisses na bezpośrednie i rozwrzeszczane don’t look for meeeeee. O ile tylko nie mamy z taką dwubiegunowością problemu, w „Rainbow Ridge” znajdziemy przysłowiowe konfitury.



Trzeba przyznać, że dawno nie było w szeregach Saddle Creek zespołu ro-biącego tak wyśmienite muzycznie rzeczy, jak Big Thief. „Mythological Beauty” ma w sobie wszystko to, co kilkanaście lat temu mogło zachwycać w twórczości artystów z amerykańskiej wytwórni. Piękne melodie, smutne tematy, indie folkową intymność. A gdyby nawet umieścić poczynania ka-peli Adrianne Lenker w którymkolwiek momencie największej świetności labelu, ciepło i rozczulająca kruchość piosenek takich jak ta i tak stawiałyby je w ścisłej czołówce.



Wyjątkowe utwory posiadają pewien wyjątkowy atrybut. Przylepiają się do nich momenty z życia, które przy późniejszym odsłuchu w ułamku sekundy przelatują przez umysł, niczym te słynne przebłyski przed oczami w sytuacjach krytycznych i przerażających. Kiedy posłuchasz takiego kawałka za kilka miesięcy albo lat, zobaczysz/poczujesz wszystko, co wtedy ci do niego przylgnęło. Miejsca, ludzi, pojedyncze chwile. Choćby miało to związek z jakimiś niepozornymi sek-wencjami zdarzeń w rodzaju: spotkanie ładnej dziewczyny w tramwaju wieczorem, długie rozmyślanie podczas bezsennej nocy, chłodny poranek, kiedy niewyspanie dawało się we znaki, ale czułeś się fajnie i z tym be mine, be mine, be mine w słuchawkach miało to wszystko jakąś magię. Proza życia, właśnie przy takich melodiach stająca się poezją. Jak w teledysku do „Raining On Hope Street”, gdzie Jack Mellin pije kawę spoglądając przez okno na niemal pustą ulicę Glasgow, a Sean Armstrong leży na łóżku gapiąc się w sufit.

A tak poza tym, jest to po prostu znakomita piosenka o specyficznym smaku, hmm, optymistycznej melancholii? Dwie i pół minuty zakochanych, wiosennych dźwięków zderzających tradycję szkockiego indie i jangle popu z odrobiną Galaxie 500. Wokalna i gitarowa melodyjność z najszlachetniejszej półki. 

poniedziałek, 12 lutego 2018

Podsumowanie 2017: piosenki 20-11


Jedna z tych piosenek, o których przy pierwszym zetknięciu automatycznie myśli się w kontekście podsumowania roku, nawet jeśli do czasu układania rankingu brakuje jeszcze jakichś jedenastu miesięcy. Wybijający się numer z ostatniej płyty Camerona Bouchera i kolegów to rzecz grubymi korzeniami osadzona we współczesnym około-emo/około-punko-wym graniu. Działająca na zasadzie: nieśmiałe melodie w zwrotkach – eksplozja bomby w refrenie. W swej emocjonalnej zażartości dorównująca Touche Amore, introspektywna acz chwytliwa nieco w stylu Modern Baseball i lirycznie dramatyczna niczym kawałki The Hotelier.*  

* Centralne: So I didn't show up to your funeral, But I showed up to your house z “No Halo” może się kojarzyć z rozpoczynającym refren "Your Deep Rest": I called in sick from your funeral.
















Steve Albini zawsze najlepiej projektował brzmienie popowych kawałków The Cribs, tak jak i popowe kawałki The Cribs zawsze najlepiej oddychały dzięki tolerującej ich chropowato-rzężące atrybuty filozofii nagraniowej Steve’a. „What Have You Done For Me” to utwór, w jakim wystarczy załapać ten jeden hook, który następnie zapętlony prawie w kółko bez opamiętania robi już swoje. Cynicy z Wakefield i inżynier z Chicago po raz kolejny osiągają wzorową, naturalną chemię między piosenkową znakomitością i produkcyjnym szlifem.

















Najlżejsza, najmniej skomplikowana i najkrótsza piosenka na “ken” wzbudza bardzo przyjazne skojarzenia z nagraniami Destroyera sprzed lat. Radosne „Cover From The Sun” przypomina fragmenty Bejara z czasów „Thief”, „Streethawk” lub pierwszych płyt The New Pornographers. Ogromnym plusem tej miłej dwuminutowej niespodzianki są poza tym kreatywne linijki Dana. Liryczne cukierki w rodzaju: Nancy takes a bow, Sheila takes Manhattan czy So sleep in cars, theatre under stars, read Shakespeare in the bars. Jak to ujął sam autor: “Typical Destroyer bulshit”.
















Nigdy nie miałem nic do wokalu Sufjana i lubię go również w tym przypadku, ale tak się jakoś składa, że w „Mercury” prawdziwa magia zaczyna się zawsze dokładnie tam, gdzie głos twórcy „Illinois” milknie. Najpierw, przed końcem pierwszej minuty, kiedy dane nam jest ledwie posmakować kilkunastu sekund osamotnionej melodii. Następnie, już po Carrier, friend, Where do you run?, czyli ostatnich wypowiedzianych tu słowach Stevensa. Od okolic 2:30 zaczyna się właściwy kosmos, wypełniona harmonią konstelacja kolejnych melodii, którym przewodzi jedna najjaśniejsza, powracająca parokrotnie. Nie bez przyczyny ta część utworu czasowo obejmuje więcej niż jego połowę, a przecież mogłaby jeszcze dużo więcej.

















Zespół Bobby’ego Barnetta, nauczyciela historii i zarazem młodszego brata wokalisty i gitarzysty The Menzingers  przypomniał o sobie 4 lata po płycie „The Future Is Cancelled”, z której sympatycy emo/punkowych terytoriów mogą kojarzyć chociażby pełen pasji singiel „Montreal”. W „Smash 2” kapela ze Scranton jest w zasadzie bliska osiągnięcia ze słuchaczem tej samej zażyłości, co w przypadku wspomnianego hitu. Za sprawą arcychwytliwych linijek: Your eyes were hazy from the smoke, You were laughing as you spoke, We're secret handshakes and inside jokes, That's why we're always alone Barnett odpala potężną amunicję, dzięki której kawałek zakorzenia się w głowie na długo. Znakomicie zdają egzamin przebojowe zmiany dynamiki, zamieniające się miejscami spokojniejsze melodyjne fragmenty i porywające hymniczne zaśpiewy. Wzniośle romantyczne hasła pokroju: Tomorrow we'll rise as two, But tonight we'll fall together! dodają jedynie uroku, a kiedy Bobby przed gwałtownym domknięciem utworu zabawnie  oznajmia: This is it, I’m done, aż chce się go zapytać „czemu tak szybko?”.

















“Baybee” to singiel, któremu do perfekcji nie brakuje ani cala. Wsłuchując się wnikliwie i poddając analizie każdy element piosenki jestem zmuszony z przyjemnością przyznać, że Melina Duterte wyczarowała ten kawałek absolutnie precyzyjnie. Wstęp zwiastuje funkowo-balearyczną, dream popowo-chillwave’ową bajeczność kompozycji. Smakowita pierwsza zwrotka zatraca się w rozciągniętym you knooooow i błyskawicznie robi miejsce na optymalnie rasowy refren, wybijający punktualnie przy 1:00. Druga, daje się sobą nacieszyć nieco dłużej, płynnie kontynuując trwanie w krainie wiecznej popowej szczęśliwości. Jakby tego było mało, każdy wolny zakamarek i każde pre-cośtam pomiędzy składowymi Jay Som wypełnia sympatycznym nuceniem, gustownym klawiszowym muśnięciem lub innym zręcznym trikiem, tak żeby już do niczego się nie dało przyczepić, nawet obserwując ten numer przez lupę.  

















Nie jest to fajne, kiedy jeden z twoich ulubionych kawałków roku w ostatniej chwili okazuje się być utworem wydanym już kilka lat wcześniej, na przykład w 2014, na jakiejś mało znanej EP’ce. Tak się jednak złożyło, że Nana Grizol umieścili „NIGHT LIGHTS I” także na tegorocznej płycie „Ursa Minor” w wersji po kosmetycznych zmianach (także w tytule), co dla mnie musi stanowić wystarczające usprawiedliwienie do przybicia stempla z napisem „best of 2017”. Folk rockowa piosenka autorstwa Theo Hiltona, dawniej perkusisty punkowej kapeli Defiance, Ohio to rzadki przykład songwritingu nieco starodawnego, ujmującego muzyczną łagodnością i ciepłem zawartym w warstwie lirycznej. Kompozycja zaśpiewana z nieśmiałym optymizmem, rześko prowadzona na prostym rytmie i zagrywkach, składająca się z czterech zwrotek, z których każda zawiera jakąś mądrość i spośród których największym majstersztykiem jest ta ostatnia, o autografach. Refrenu teoretycznie nie ma, ale jego funkcję odgrywają pocieszne partie trąbek, co na pewno nie okazuje się zabiegiem chybionym. Mówiąc najkrócej, złoto. A gdybyście pytali o “Nightlights II”, to tak, jest równie dobre.



Gdyby tak spróbować wymarzyć sobie melodyjną indie pop rockową piosenkę śpiewaną przez wokalistkę, nie różniłaby się ona pewnie za wiele od „Birthday Candles”. Jess Abott, znana w środowisku muzycznym jako Tancred, popełniła w tym roku dla wytwórni Polyvinyl małe cudo wprost stworzone dla tych, którzy na grupach z muzycznymi rekomendacjami szukają „indie/emo z damskim wokalem” oraz przejawiają słabość względem romantycznie koledżowego grania prze-łomu „nineties” i „oughties”. Wstępne gitarowe partie poprzedzają rozpoczęcie zwrotki, w której nasza bohaterka demonstruje esencję wokalnej dziewczęcości i zarazem uplata rozkoszną melodię. Wchodzący z umiarkowanym „przytupem” refren-marzenie urywa się przy falsetowym in your heeeeaaaad, po czym, jak to w standardowo skonstruowanej, acz w tym przypadku pełnoprawnie wspaniałej kompozycji, dostajemy drugi raz to samo, wzbogacone o obowiązkowy mostek.

















Za każdym razem po przesłuchaniu “Whiteout Conditions” czuję się jakbym odbył jakąś długą wyprawę. Cztery minuty i osiem sekund to niby nie aż tak dużo, ale spójrzmy na samą tylko objętość tekstu, który dla tej piosenki jest przecież niebagatelny. Cztery napakowane słowami zwrotki, dwa refreny i jeden pre-chorus, a gdzieś między nimi jeszcze instrumentalny mostek. W tytułowym utworze z ostatniej płyty The New Pornographers pada cała masa linijek układających się w ujętą z literackim zacięciem opowieść o depresji. Oczywiście nawet przy najczystszej wybitności warstwy lirycznej nie byłoby tego numeru na mojej liście, gdyby nie również wartość czysto muzyczna. A.C Newman, Kathryn Calder i Neko Case dzielą się tu poszczególnymi segmentami kompozycji, urozmaicając jej przebieg, melodie nie wyfruwają sroce spod ogona, a wszystkie te kapitalne zdania artykułowane przez kanadyjskich muzyków, nie tylko ładnie wyglądają na papierze i zawierają ważką treść, ale też po prostu znakomicie wybrzmiewają. 

















Amelia Murray, samozwańcza „Lucky Girl”, w jednym z teledysków beztrosko przemierzająca na deskorolce ulice Auckland, najlepszy moment ubiegłorocznego albumu zapewniła sobie poprzez kreatywne przebrnięcie przez żal, zawód i rezygnację. Podopieczna kultowego Flying Nun nie owija w bawełnę: I keep my eye on one thing at a time, You just happen to be the one thing this time/Don't you know I'm shit at having friends? They always disappear or I forget. Jak błyskotliwie zauważyła pewna użytkowniczka YouTube, “Friends” posiada „big Pixies „Gigantic” vibe”. Ujawnia się to już w złożonej z dziewięciu basowych dźwięków, powtarzanej w kółko markotnej melodii i totalnie zblazowanej zwrotce, stojącej w kontraście do wybuchającego ścianą dźwięku refrenu. O ile jednak chorus Kim Deal obezwładniał czystą ekstatycznością, to w lakonicznym: What did I do? How am I to know? Fazerdaze, przy okazji potężnego podniesienia poziomu decybeli, możemy doszukać się jedynie rozpaczliwej kumulacji zagubienia i smutku. 

miejsca 50-41 
miejsca 40-31
miejsca 30-21