poniedziałek, 28 stycznia 2013

Fountains Of Wayne - Utopia Parkway (1999)













9

Płyta zbyt grzeczna i ułożona by spodobać się fanom niepokornego indie, a zarazem za mało wpasowująca się w gusta mas by odnieść sukces komercyjny. W 1999 roku na Fountains Of Wayne obraził się między innymi Pitchfork, wystawiając notę niemal o połowę niższą od tej przyznanej poprzedniemu krążkowi Nowojorczyków. Troszkę dalej posunęło się szefostwo Atlantic Records, które ze względu na niedostateczną sprzedaż albumu zwyczajnie wyrzuciło zespół z wytwórni.

Nieodgadnionymi prawami rządzi się przemysł muzyczny. Dla mnie na przykład „Utopia Parkway” brzmi jak płyta w stu procentach przebojowa, do grania w radiu. To niekoniecznie muzyka dla zagorzałych pasjonatów i zapaleńców, a klasyczny popowy krążek od góry do dołu wypełniony bezpośrednimi refrenami i przyjemnymi melodiami. W porównaniu do „Fountains Of Wayne” z 1996 roku można co prawda odnieść wrażenie, że chłopaki w ciągu trzech lat postarzeli się o jakieś trzydzieści, ale wbrew pozorom nie jest to zarzut. Nie ma już tryskania energicznymi hookami „Sink To The Bottom” i „Leave The Biker”. Uleciała młodzieńcza spontaniczność, prawie całkiem znikneły szybkie tempa i resztki gitarowego brudu. Tym razem mamy do czynienia z albumem stoicko spokojnym, nawet w bardziej dynamicznych momentach skrojonym tak by nie przyprawić nikogo o zawał. Można kręcić nosem, że to obrzydliwa ingerencja majorsa, który dążył do usilnego ugrzecznienia i uprzystępnienia płyty. Z drugiej strony trudno mi sobie wyobrazić jak niby miałaby ona brzmieć inaczej.

„Utopia Parkway” to już w mniejszym stopniu power pop, a w większym pop rock i to ten bardzo staroświecki. Granie oparte kliszach, w dużej mierze przedstawicieli gatunku z lat 70. Usłyszymy tu charakterystyczne harmonie, falsety, podśpiewywanie sialalalala. W świat sielankowych przedmieść elegancko wprowadza nagranie tytułowe. W singlowym „Red Dragon Tattoo” odbywamy wycieczkę na coney island. Bohater tatuuje sobie smoka aby zaimponować dziewczynie i wygląda trochę jak ten gość z grupy Korn... Z kolei śpiewający Chris Colingwood nie pierwszy raz imituje wokalnie Oasis w rytm prostej, szarpanej piosenki o obowiązkowo chwytliwym refrenie i całkiem fajnym tekście. Drugim kawałkiem użytym do reklamowania krążka stało się dwuipółminutowe „Denise”. Dość specyficzne połączenie mocnego, rockowego riffu z uroczą kiczowatością (oh do you do you?). Trzeci, zdaniem zespołu, ze strony wytwórni nie doczekał się ponoć wystarczającego zaangażowania w promocję, w czym należy upatrywać jedną z przyczyn klapy finansowej „Utopii”. I rzeczywiście, biorąc pod uwagę jak ładną, nastoletnio-serialową balladką jest "Troubled Times", dziwi fakt, iż nie osiągnęła ona popularności takiego chociażby "Time After Time".

Single singlami, ale album niemalże w całości składa się z rozkosznych, old-schoolowych perełek. Robią swoje odrealnione klawisze w „The Valley Of Malls”, romantyczna podniosłość „Prom Theme”  czy totalnie rozmarzony klimat „The Senator’s Daughter”, przy którym odpłynie każdy posiadający choć odrobinę wrażliwości. Być może pisałem o tym już kiedyś przy jakiejś okazji, ale songwriterska spółka Colingwood-Shlesinger w tworzeniu balladowych cudów nie ma sobie równych. Również lirycznie jest tu na czym zawiesić oko. Wspomnę chociażby o moim ulubionym „A Fine Day For A Parade” i linijce: „Clears up her head with bourbon, Cause beer is so suburban”. Te kompozycje w największym stopniu świadczą o wizerunku płyty, choć nie stanowią jej całości. Zdarzy się po drodze mniej udane, rock’n rollowe „Laser Show”, bliskie numerom z debiutu niezłe „Lost In Space” i podobne mu, ale już ciekawsze „It Must Be Summer”. Popowi, dociekliwi puryści z pewnością zwrócą uwagę na czystą zajebistość zwrotek „Amity Gardens” („the hum of the motor gave way to the tick tick ticking of the clock”).

Nie ma więc co płakać nad rozlanym mlekiem, które na dobrą sprawę wcale się nie rozlało... Do twarzy Fountains Of Wayne w barwach jakie przywdziali na „Utopia Parkway”.  Jeśli ktoś ceni sobie piosenkowość w nieskomplikowanej, niezmąconej formie, ten drugą płytę ekipy Chrisa Colingwooda docenić powinien w stopniu wysokim.   


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz