Z Angel Olsen po raz pierwszy zetknąłem
się przy okazji wyjątkowo niszowego wydawnictwa Tima Kinselli pod tytułem „TimKinsella sings the songs of Marvin Tate by Leroy Bach featuring Angel Olsen”.
Minęła chwila a nazwisko 27-latki z Missouri stało się jednym z częściej
wymawianych i wypisywanych w kontekście żeńskiego indie-folku. W swoim
największym obok szorstkiego, prawie garażowego „Forgiven/Forgotten” przeboju
dziewczyna proponuje nam treść lekką, ale odrobinę wyłamującą się ze
stereotypowego banału pisania o samotności. Choć Olsen już na wstępie wyznaje, że „czuje się tak samotna, że mogłaby płakać” to w praktyce ową
samotność wynosi do rangi największego honoru. Nie ma tu miejsca na smutek i
płacz, samotność jest w porządku, o ile tylko przyjdzie dzielić się nią z kimś
równie samotnym. Teksty w folku zawsze były i będą ważne. Przesłanie
„Hi-Five” niewątpliwie przesądza o atrakcyjności całej piosenki, której
swobodna warstwa muzyczna wydaje się jednak naturalnie z nim łączyć. Angel Olsen, jako fajnej koleżance,
która ani nie jest cukierkowa ani ponad stan nie zamula nie wypada dziś nie
przybić piątki.
Obrazki na albumach Empire! Empire! całkiem dobrze, jak na
mój gust, oddają klimat ciepłych utworów duetu z Michigan. Szata graficzna „You Eventually Will Be Forgotten” przedstawia
osobę w pustym pokoju, przeglądającą zdjęcia. Niektóre leżą na podłodze, za
oknem zmrok, widać bloki budynków. Słuchając „A Keepsake” nie trudno wczuć się
w klimat i wyobrazić sobie jak wykonywanie tej czynności wskrzesza historie z
przeszłości. "When I was
eight or nine, I took a trip up north with my brother, my father, and my uncle" śpiewa we
wstępie Keith Latinen swym
dziecięcym łamliwym głosem. W tym
momencie jesteśmy nim, tym chłopcem i tym kimś z klaserem w dłoniach, a melodie
są wieczorem za oknem. Perfekcyjnie została tu wyważona chwila, w której
apogeum tychże melodii, solidnie wzorowanych zresztą na Mineral łączy się z wejściem drugiego wokalu. Duetów w emo
chyba za wiele nie było, o ile w ogóle. Tymczasem ten tutaj stanowiący
połączenie sił Latinena i Boba Nanny jest iście pokoleniowy.
Lider Braid, czołowej formacji midwest-emo
drugiej połowy lat 90. i grupa broniąca honoru gatunku 10-15 lat później,
spotkanie na szczycie. Featuringowi Nanny
niczego nie brak, podobnie jak przypominającemu tym razem American Football trąbkowemu zwieńczeniu urzekającej kompozycji. Intymna
magia doznawania w czterech ścianach.
Odstęp pomiędzy
pierwszą a drugą płytą Foxes In Fiction
trwał długie cztery lata. Przez ten czas można skończyć studia, podjąć pracę
albo dwie, przesłuchać kilkaset albumów. Warren
Hildebrand nie odciął się od muzyki całkowicie, bo choć niczego większego nie
nagrywał, to w ramach działalności maleńkiej, kasetowej wytwórni Orchid Tapes pomagał odnaleźć swoje
miejsce wielu muzykom „sypialnianym”. Dawno nie słyszeliśmy nic nowego od Atlas Sound, na ostatniej płycie Deerhunter Bradford Cox poszedł zaś w rockerkę.
Hildebrand wspomagany dziś przez
wnoszącego skrzypcowe aranże Owena
Palleta wybrał, bądź przypadkowo trafił w lukę doskonałą. „Shadow’s Song”
reprezentująca krążek „Ontario Gothic”
to szkicowa, bardzo ładna retro-ballada rodem z lat 60. przymglona smutkiem neo-dreampopowej
produkcji i tekstu oddającego tęsknotę za zmarłą przyjaciółką. Koalicja
szlachetnego piosenkopisarstwa z subtelnym, kojącym brzmieniem.
“I swear I see
my former glory still burning. It had every intent of returning”. Jeśli przyjmiemy, iż chodzi tu o niektóre momenty
nowego albumu „pornosów”, to powiedzmy, że w deklarację Newmana nawet wierzę. W łagodnym „Wide Eyes” A.C i Neko Case pokazują
się z twarzy całkowicie innej niż choćby w równie dobrym, eksplodującym
bajerami „Brill Bruisers”. Dziewiątka na powrotnym krążku Kanadyjczyków to
rzecz o charakterze, który czterdziestoparoletnim, sekundę temu najlepszym indie-popowcom
planety w chwili obecnej wyjątkowo przystoi. Jestem w stanie wyobrazić sobie ich
piosenkę na „Chutes Too Narrow” Shinsów gdzie nie odstawałaby ani
stylistycznie ani jakościowo. Los chciał jednak by to właśnie The New Pornographers wypuścili ten dyskretny,
sympatycznie rymowany rarytas z datą 2014 i w tym też roku otrzymali za niego,
ode mnie, konsumencki laur uznania.
Irlandczycy z Sea Pinks pod wodzą Neila Brogana grającego również na
perkusji w nieco bardziej znanej post-punkowej kapeli Girls Names, podjęli się wskrzeszania zawartości zdecydowanie interesującej
muzycznej szufladki. Oparte na żwawym, niezbyt urozmaiconym, choć niczego nie
ujmującym piosence rytmie „Dream Happening” leży gdzieś na przecięciu Chillsowego jangle popu i proto-britpopu
wczesnych lat 90. a la Kingmaker czy
James. Słuchając zwrotek cały czas
zastanawiam się co jest w nich takiego intrygującego i nietypowego, a coś jest
na pewno. W ten sposób dziś się już właściwie nie gra i może dobrze, ponieważ
wtedy symboliczny revival chłopaków z Belfastu nie byłby tak ciekawy. „Brzęcząca”
zagrywka, wciąż te same zajmujące partie gitary, momentami przechodzące w
intensywniejsze rejony, trzy zmiany melodii wokalu z czego każda trafna. Tak to
wygląda, na papierze, ale ja nadal nie potrafię ująć w słowach tajemniczej
nonszalancji czyniącej z „Dream Happening” czarnego konia wysparskiego indie
rocka
A.D 2014.
Teledysków zbyt
dobrze współgrających z utworami, po których sama muzyka wydaje się już
nieodwracalnie lepsza należałoby zabronić. Przy każdym kontakcie z „Dreams In
Inertia” nawet w wersji bez obrazu, niemal szeptanym zwrotkom towarzyszą w
mojej głowie ujęcia obracającej się kamery, ukazującej pokręcone schody oraz leżących
obok siebie Jami’ego i Rebę. Ten utwór wciąga w złowrogą
otchłań, hipnotyzuje i narkotyzuje swoim „złem”. Przeszywające na wskroś mrok i
niepokój generowane przez młodzież, automatycznie kierują do wrażeń
estetycznych pozyskanych w kontakcie z „Death Valley ‘69” Sonic Youth (tu znów spora zasługa klipów). Dzieciaki z Code Orange kochają jednak metal.
Mocne gitarowe przejścia tnące zwrotki na kilka części oraz ostro uderzające w
refrenie, wywołują u mnie obcy raczej jak dotąd odruch powolnego,
majestatycznego headbangingu.
Mac DeMarco jako piewca miłości, ale i przede
wszystkim uczciwości w miłosnych relacjach. „Powiedz, że ją kochasz, jeśli ją naprawdę kochasz, Ale jeśli twoje
serce nie jest pewne, daj jej odejść...”. Tak prosty, choć przecież mądry
przekaz, mój kanadyjski rówieśnik odziewa w bujające, mieniące się kolorowo
melodie. W upalną 70-sową Kalifornię wstępuje szczypta melancholijnej
refleksji, a proponowany w tekście, oszczędzający większej przykrości sposób
rozprawienia się z dylematem, w pewnym sensie usprawiedliwia i uzasadnia
bezdyskusyjnie pogodną oraz jakże rozkoszną muzyczną formę.
Dziewczynom,
które do dyspozycji mają jedynie głos i gitarę jest dziś już chyba trochę
trudniej przyciągnąć uwagę niż jeszcze pięć, lub dziesięć lat temu. Marissa Nadler to jednak niewiasta
niestrudzona, wierna klasycznej singer/songwriterskiej stylistyce,
uparcie i udanie pracująca na utrzymanie gatunku przy życiu. I mam tu na myśli
życie, a nie wegetację. Marissa
równie dobrze mogłaby stać się kolejną Laną
Del Rey królującą w stacjach radiowych słuchanych przez naszych rodziców.
Tymczasem jej to najwyraźniej nie w głowie, gdyż muzyka obok magii i
staroświeckiego czaru zachowuje także pierwiastek niezależności, dzięki któremu
urodziwa brunetka nie przekracza niebezpiecznej linii. „Was It A Dream” jawi
się niemal dream popem w akustycznym wydaniu, rozpuszczającym słuchacza w
wokalnych harmoniach i topiącym go w wypracowywanym przez cały czas trwania
klimacie.
Z kolei podczas
uważnego słuchania “Dead City Emily” nie trudno dojść do wniosku, iż ten
zadumany folkowy utwór posiada potencjał do sprawdzenia się zarówno w
całkowicie ascetycznym anturażu jak i formie niezmiernie urozmaiconej barokowym
bogactwem. Skromna Marissa
śpiewająca i trącająca jedynie palcami struny w repetytywnym układzie oraz Marissa czyniąca to samo, ale
wspomagana przez wokalne pogłosy, rozmyte efekty i wszelkie drobne melizmaty
układające się w kompleksowy brzmieniowo obrazek a la Grizzly Bear. Obydwie możliwości wydają się wynikać z naturalnych
właściwości tejże kompozycji. Poza tym, DEAD, CITY, EMILY. Ta pani wie jak
wymawiać słowa by usidlić słuchaczy w niewieściej sieci.
No i macie swoje sophisti. „Rude Boy” posiada wszelkie predyspozycje by zwrócić na siebie
uwagę poptymistów, a kto wie może również opcji umiarkowanie rockistowskiej,
dla której przecież „A Walk Across The Rooftops” czy „Steve McQueen” nierzadko pozostają albumami bliskimi sercu. Lukrowany, klawiszowy motyw we
wstępie odsyła do ejtisowej kwintesencji i ku naszej uciesze sprytnie
przemycony pojawia się później raz jeszcze. Pozostałe części składowe to
wysmakowany funk i czarujący głos pani Andrei
Estelli, która w refrenie pozwala
sobie na totalny flirt, jakiego słuchacze złaknieni eleganckiego popu
przegapić w żadnym wypadku nie mogą.
Po kilkunastu
latach od napisania esencjonalnej
piosenki “Baseball” grupa Ozma nadal
obraca się w stylistyce niepoprawnego college-rocka. Za sprawą dźwięków
„Boomtown” odżywa sceneria romantycznej obyczajówki, tym razem w nieco
dojrzalszej odsłonie, bez komponentu młodzieżowo-komediowego. Spokojne zwrotki
balsamicznie spływają na nasze bębenki słuchowe, lekkie podbicie refrenu jest
już ledwie tylko zaakcentowane tak jakby chcieli nam powiedzieć, iż czasy
„Battlescars” nie powrócą. Pech, że nagrali nową płytę w momencie chwalebnego comebacku
Weezera. The Rentals biją w każdym razie na głowę, a piosenkowe „Boomtown”
jako osobne małe dzieło broni sie w zupełności.
Pomimo większej
ilości różnic niż podobieństw u samych wokalistek, stylowy sposób prowadzenia
tej piosenki oraz muzyczna otoczka na czele z wstawkami saksofonu powodują delikatne, ale bardzo korzystne retrospekcje z miłosnymi balladami Julee Cruise. Sharon balansuje między taktownym wykładaniem fraz, a wymawianiem jakby „na rauszu” i pozbawionym większego dramatyzmu rozciąganiem każdego słowa.
„Tarifa” z której jednak strony by nie spojrzeć, jawi się bezsporną, znakomicie
nastrojową propozycją do „wolnego”.
2007 rok - Ariel Pink z zespołem Haunted Graffiti wydają na kompilacji “YAS DuDette” mocno kanciasty, ledwie
słuchalny kawałek zatytułowany „Shower Me With Lipstick”. Trzy lata później ukazuje się przełomowa i
zarazem najprzystępniejsza płyta zespołu „Before
Today”. Po kolejnych czterech dostajemy eklektyczne „pom pom” tym razem podpisane jedynie przez samego Ariela. Tu też swoj definitywny kształt
osiąga kompozycja, której szkielet sprzed siedmiu lat Rosenberg opakowuje w klimatyczne i produkcyjne łaszki rodem z
najsłynniejszego krążka APHG.
Przemiana „Shower Me With Lipstick” w „Lipstick” to metamorfoza bezdomnego
ćpuna w wytwornego, pachnącego perfumami eleganta. Przejście bezkształtnego
tworu (do którego dopisano refren) w rasowy, intrygujący pop.
Metronomy w szerszym ujęciu dzielą w tym roku zainteresowania
tą samą muzyczną epoką z Arielem Pinkiem, Aveyem Tare i grupą Wampire. Co prawda to „Love Letters”
jawi się zdecydowanie najbardziej wiarygodnym produktem odwzorowania wczesnej 70-sowej
stylistyki, ale „Month Of Sundays” przebija nagranie tytułowe ostatniej płyty Londyńczyków
pod względem uroku warunkującego możliwość totalnego zakochania. Absorbując te
prześwietne melodie można jedynie żałować jeśli nie jest się w danym momencie
pod czyimś wpływem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz