8
Shoegaze, jak mało który podgatunek muzyki gitarowej, nigdy nie był stylem szczególnie zdominowanym przez mężczyzn. Mózgiem My Bloody Valentine jawił się oczywiście Kevin Shields, ale niemałą rolę w realizacji jego konceptów odegrała też Blinda Butcher. Magia Slowdive nie istniałaby bez Rachel Goswell, a fenomen Pale Saints nie wydarzyłby się bez głosu Meriel Barham. Nie mówiąc już o Lush, o których przecież nie da się pisać nie wspominając o wyrazistości Miki Berenyi. Prawdziwym wcieleniem barwy, charyzmy i wyrazu okazała się jednak wokalistka liderująca osobliwemu, nawet w tak doborowym towarzystwie, projektowi o nazwie Curve.
Dean Garcia i Toni Halliday poznali się w latach 80. za sprawą wspólnego znajomego, Davida. E Stewarta z Eurythmics. Pierwsze kroki, bez większych sukcesów, stawiali jako State Of Play, po czym na moment rozeszli się w swoje strony, a następnie powrócili, by trzema EP’kami nagranymi już jako Curve namieszać na alternatywnej scenie. „Blindfold”, „Frozen” i „Cherry” ukazywały się przez cały rok 1991 w kilkumiesięcznych odstępach. Wraz z nimi zaś kolejne, bezkompromisowe single. Już przy okazji pierwszej z płyt swoją aprobatę wyrazili dziennikarze New Musical Express i Melody Maker oraz sam John Peel. „The Stud Brothers” z MM, w zachwycie określali wokalny styl 28-latki jako połączenie „sukowatości” Debbie Harry, wściekłości Sinead O’Connor, perwersyjności Rose Carlotti, wrażliwości Harriett Wheeler oraz ponadczasowego blasku Liz Fraser. Choć ostre i jazgotliwe shoegaze’owo-noisepopowe brzmienie generowane przez Garcię w dużym stopniu pasowało do estetyki ulubieńców sceny pokroju wczesnego Ride czy Chapterhouse, to klarowny, pewny i erotyczny sposób śpiewania Halliday stanowił nową jakość na tle zwiewnych i delikatnych damskich głosów, definiujących jak dotąd wokale w tego rodzaju graniu. Piękniejsza połowa duetu elektryzowała nie tylko muzycznie. Teledyski do „Ten Little Girls”, „Clipped”, a zwłaszcza promującego drugą EP’kę drapieżnego „Coast Is Clear” ukazywały intrygującą urodę, wizerunek i zwłaszcza niesamowity wizualny magnetyzm frontmanki Curve.
Oczekiwaniu na debiutancki album długogrający towarzyły więc ogromne nadzieje krytyki. „Doppelgänger” nie przyniósł rozczarowania, odebrany został zdecydowanie pozytywnie (Spin, Q), choć w niektórych miejscach z drobnymi zastrzeżeniami (NME, MM). „Gotyccy Eurythmics” nagrali krążek mocny, dynamiczny i intensywny, mało różnorodny, ale to ostatnie wcale nie musiało zostać uznane za wadę. Płyta potwierdziła ich status najmniej rockistowskiej z kapel shoegaze’owych. Hałaśliwe, niekiedy niemal industrialne warstwy gitarowego dźwięku atrakcyjnie mieszały się z obecnym w każdym utworze tanecznym bitem automatu perkusyjnego, elektroniką i czasem – jak w znakomitym singlu „Horror Head”, popowym oddechem. W tekstach, Toni nie zgrywała uroczej, uległej dziewczyny. Lubiła raczej mrok i dominację. Nieskromnie przekonywała, że jest zimniejsza niż lód, który rozpuszcza wskazówki („The Ice That Melts The Tips”), z sadystyczną pasją przychodziła by dać przyjemność („Fait Accompli”) lub opętana przez diabła pogrążała się w obsesji i szaleństwie (tytułowy „Doppelgänger”).
Między Curve, a innymi reprezentantami nurtu można było odnaleźć wspólny mianownik. Halliday i Garcia byli postaciami z tej samej bajki, ale od siebie dodawali do niej coś istotnego i wyrazistego. Równie mocno co z rockową sceną mogli kojarzyć się z alternatywnym klubem tanecznym. Nie śpiewali ballad, nie konstruowali ładnych melodii i nie byli słodko-romantyczni. Hipnotyzowali jednak na swój własny, nieokiełznany sposób równie skutecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz