30. Andrew Jackson Jihad – Hate, Rain On Me
Oda do pesymizmu, hejterstwa oraz ponuractwa i zarazem rzecz idealnie godząca indie rockowców z kibicami folk punku, z kultową linijką: I wish I had a bullet big enough to fucking kill the sun.
29. Yellowcard – With You Around
W gimnazjum słuchałem „Ocean Avenue”, w liceum dałem się nabrać na „Paper Walls”, teraz jestem na studiach, a Yellowcard perfidnie gra na sentymentach, znowu śpiewając o kalifornijskim słońcu i wymiatając na skrzypcach. Mimo, że lata lecą, wciąż odbywa się to tak samo autentycznie i z podobną beztroską, jak w pierwszej połowie lat zerowych.
28. Bon Iver – Towers
Z zadania napisania folk-ballady o szczególnie ujmującej melodii Justin Vernon wywiązał się celująco. Oczywiście on zawsze tworzył praktycznie same ładne ballady, ale „Towers” wyróżnia się pewną pozytywną przystępnością, która niczego tu nie odbiera, a wręcz przeciwnie robi bardzo dobrze. Oh, the sermons are the first to rest, Smoke on Sundays when you're drunk and dressed. Ktoś jeszcze w tym roku rzucał takimi tekstami?
27. Future Islands – Before The Bridge
Dyskoteka dla ludzi z depresją. To co się tu wyprawia za cholerę nie powinno do siebie pasować. Jest bit, pulsacja, klawisze, a z drugiej strony przygnębienie, koleś o specyficznym wokalu i do you believe in love, do you believe in love? wymawiane w taki sposób, że ja chyba już w nic nie wierzę.
26. WhoMadeWho – Every Minute Alone
Jeśli kapela wymyśla z 15 zajebistych motywów i zamiast rozłożyć je regularnie na cały krążek wszystko upycha w jednym kawałku, to czy da się tego później nie umieścić na liście piosenek roku? Duńczycy z WhoMadeWho fachowo opakowali indie rockowy numer w mrocznawą, tanecznie-transującą elektronikę, czego rezultatem ten oto w wąskich kręgach uznawany przebój.
25. Iron & Wine – Tree By The River
Czarny koń na “Kiss Each Other Clean”. Dlaczego akurat tę piosenkę wybrałem spośród innych kapitalnych nagrań z ostatniego albumu Sama? W czym jest lepsza od „Walking Far From Home” – potężnego hitu indie-kręgów A.D 2011, „Rabbit Will Run” albo „Your Fake Name Is Good Enough For Me”? Nie wiem, nie powiem, czaruje mnie chyba sielskość tego klimatu, “drzewka przy rzece kiedy mieliśmy po 17 lat”. Cóż poradzić.
24. Joan Of Arc – Love Life
Niech ktoś mi powie, że oni nie są tu w świetnej formie. Z „Love Life” pomysłowością aż kipi. Najpierw wchodzi wesolutka gitara, melodyjne kombinacje i math-rockowe kształty. Po chwili kończy się matematyka, a zaczyna powaga, start emocyjnego natężenia i gorycz w głosie Tima oraz popis wszystkich instrumentalistów. Jakby to powiedziała jedna moja koleżanka, dla mnie jako fana CZAD, ale bynajmniej nie tylko fani mogą czuć się tu pod wrażeniem.
23. Braids – Lemonade
Nie wiem, czy kiedykolwiek zastanawiałem się, co by było, gdyby ktoś z duetu Avey Tare-Panda Bear urodził się kobietą i mniejsza zresztą o to. Odpowiedź do tego pewnie nigdy niezadanego pytania przyszła wraz z debiutem Braids, a szczególnie jego przeuroczym openerem „Lemonade”. Tekstury, melodie oraz rytmika wypadają tu wspaniale, ale i tak najbardziej skupia na sobie uwagę wokalistka. Operująca głosem w jakiś magicznie kojący sposób, już definitywnie czyniąca z tego kawałka małe, konstrukcyjne i klimatyczne arcydzieło.
22. Maritime – It’s Casual
Zaskakujące, jak na Maritime, shoegaze’owe inklinacje i uzależniająco rozwibrowana gitara wystarczają "It's Casual" do podbicia serca i zapewnienia sobie lokaty w trzeciej dziesiątce podsumowania.
21. Eastern Youth – 這Itsukubatsu can fly in the sky
Od dziecka lubiłem mangę, anime i nośne kawałki zawarte w openingach do tychże japońskich kreskówek. Stara miłość nie rdzewieje, zwłaszcza jeśli Eastern Youth muzycznie obraca się w kręgach jakże mi bliskich, a ich najnowsza płyta prezentuje wyborny poziom. „Itsukabatsu” ze swoją rozsadzającą energią, dynamiką i przebojowością z powodzeniem możnaby wykorzystać w czołówce do jakiegoś kipiącego akcją bitewnego lub sportowego shounena.
20. Late Nite Wars – New Regulars
Ściąganie z Hot Water Music i Lifetime to oczywiście normalka, kapel grających w tym stylu mamy obecnie prawdziwy wysyp. Late Nite Wars wykazali się jednak nie lada sprytem serwując to, co najlepsze u drugiej z wymienionych grup nie w formie melodyjnego, ultra-szybkiego wymiatacza, a akustycznej, niesamowicie wdzięcznej miniaturki. Jeżeli oni rozpadli się i zniknęli już tak na serio, to właśnie przez takie utwory będzie mi ich brakować.
19. John Maus – Quantum Leap
Główną rolę gra tu bez wątpienia porażający intensywnością, ryjący banię klawiszowy chwyt zaserwowany już na samym początku, a następnie z premedytacją trzymany na uwięzi prawie do samej końcówki, gdzie po dwóch minutach absencji eksploduje raz jeszcze. Choć zimny bas a la Peter Hook też jest tu zacny, a i kościelne niemal wokale można uznać za atut, to właśnie ten diabelnie chwytliwy motywik sprawiał, że „Quantum Leap” odtwarzałem w tym roku wiele, wiele razy.
18. Ringo DeathStarr – So High
W "So High" jest tak bardzo wiosennie, twee popowo, narkotycznie i piosenkowo. Mamy tu lekki shoegaze’owy odjazd, wesołą gitara oraz ładne damsko-męskie wokale. Poza tym to także retrospekcja ostatniego Offa, zielonej trawki i letniego popołudnia przy ich występie.
17. Bomb The Music Industry! – Hurricane Waves
Beachboysowska plażowa piosenka, wzięta na warsztat z właściwym dla Jeffa Rosenstocka urokiem, robiąca swoje przede wszystkim dzięki kapitalności zwrotek i refrenu.
16. Owen – No Place Like Home
Odgłosy wibrafonu, ksylofonu czy innej marimby nadają już w rdzeniu całkiem niezłej kompozycji Owena przydatny element świeżości. Liczy się zresztą obcowanie z dobrze u niego znanym ciepłym nastrojem akustycznych melodii i tekstów afirmuących spokojne, rodzinne życie w czterech kątach. Nudy panie Kinsella i oby tak dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz