8
Nowa siła białasowskiego, gitarowego grania nadciągnęła z Leeds. Dla kogo nowa dla tego nowa właściwie, bo mowa o drugiej już w tym tygodniu grupie, której przyglądam się od paru ładnych miesięcy. Podobnie jak koledzy ze Spring Offensive, chłopaki z Eagulls dorastali w naszych oczach za sprawą poszczególnych nagrań, EP’ek i singli. Był swojego czasu ręcznie napisany list, który dedykowali „wszystkim plażowym zespołom ciągnącym sobie wzajemnie chuja”. Był entuzjazm towarzyszący pojawieniu się kawałków takich jak „Moulting”, „Possessed”, „Nerve Endings” albo „Tough Luck”. Przydarzył się i przełomowy występ w nocnym programie Davida Lettermana. Ten w którym wyglądali jakby czuli się równie nieswojo niczym Ty sam gdybyś znalazł się na ich miejscu. Najszczersze zapewne chęci, choć efekt daleki od elektryzującego. Wokalista w długaśnej kurtce, z ręką trzymaną z tyłu i zamkniętymi oczami, chyba nie do końca wiedzący jak się zachować na scenie. Dzień później zdjęcie basisty, prężącego wątpliwe mięśnie wraz z Billem Murrayem. Wszystko po czym możesz później odnieść wrażenie, że to ten typ autentycznych ludzi, którzy w jednej chwili potykają się o własne nogi, aby w kolejnej pokazać totalne mistrzostwo i roznieść wszystko dookoła.
Brzmienie utworów na „Eagulls” niech posłuży za najlepszą odpowiedź na pytanie dlaczego wykonanie „Possessed” w „Late Night Show” dalekie było doskonałości. Weźmy dla przykładu takie „Hollow Visions”, nieznany wcześniej fragment debiutujący przy okazji albumu. Kawał ostrego jak papier ścierny post-punka z gitarami, w których nowo-falowa przestrzeń wprost zagryza się z atakującym uszy, blisko-noise-rockowym jazgotem. Eagulls generują rodzaj hałasu, przy jakim jedyną słuszną opcją jest podkręcenie głośności. Są zespołem napieprzającym trochę na jedno kopyto, ale robiącym to na tyle dobrze, że drugi, trzeci i czwarty numer w podobnym stylu dalej cholernie nam się podoba, a piąty i szósty będzie co najmniej mile widziany. Poza tym to wcale nie jest tak, że ich piosenki nie są tworzone z głową. Zawsze mamy do czynienia z lepszym, lub gorszym pomysłem na urozmaicenie formy, w którą za każdym razem pakują substancję złożoną z ogromnej energii, pasji i trochę też złości. Jakże cudownie skutkuje ta mieszanka w rozsadzającym na kawałeczki „Footsteps”, męczonym i katowanym chyba do ostatniego tchu zdesperowanego wokalisty George’a Mitchella. Przyjemnie jest dać się zmieść na koniec przez ścianę dźwięku w „Soulless Youth” (to samo nieco wcześniej w „Yellow Eyes”). Wyróżnia się ponadto wśród tej inspirującej młócki opatrzone teledyskiem „Tough Luck”, rzecz chyba w zestawie najbardziej wyrafinowana, osiągająca jakieś tam stany melodyjnej przebojowości. Tak mogliby brzmieć 30 lat temu The Chameleons gdyby tylko grali szybciej i zechcieli być mniej ułożonymi chłopcami.
Dostaliśmy więc dobry, mocny, nieokrzesany debiut. Testostereonowy zastrzyk dla fanów ciekawszego punk rocka. Zestaw rozedrganych emocji, wkurwień, wątpliwości i wyżyć. Bo gdzie niby indziej szukać dziś swoich własnych współczesnych hymnów, które wyrażają twoje frustracje jeśli nie w kawałkach takich jak wspomniane już „Soulless Youth”? Mitchell nie musi być wybitnym poetą aby jego lakoniczne myśli w rodzaju „I never, I never, I never feel fine, This soulness, this soulness, this soulness inside” trafiały prosto do celu. Jego odbiorca nie musi być z kolei odbiorcą wybitnym, aby na odpowiedniej płaszczyźnie zrozumienia ową myśl przyjąć, podzielić i zachować. A muzyka? Jakie czasy takie Sex Pistols, Gang Of Four albo Archers Of Loaf. Na narzekaniu mnie nie przyłapiecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz