Kolejny numer, kolejna zmiana. The Chills nie potrafili zbyt długo wytrzymać w estetyce przejmująco chłodnego post-punku. W „Doledrums” uciekli z powrotem do popu, choć nie do końca takiego, jaki prezentowali wcześniej za sprawą „Rolling Moon”. Trzeci singiel zespołu Martina Phillippsa nie był już tak zakręcony jak pierwszy, brzmiał nieco bardziej standardowo, ale kompozycyjnej klasy nadal w nim nie brakowało.
Tkwi w całej tej piosence jakaś proza życia. Począwszy od uroczych, miarowo uderzających niczym zegar organów kojarzących się bezwarunkowo ze wczesnym wstawaniem, przez zrezygnowany tekst, po zwyczajne niczym razowy chleb, ale bardzo przecież dobre niczym świeży i pachnący razowy chleb, melodie. Klawisze, gitary, główny wokal i chórki arcyprzyjemnie ciągną zwrotki do prostego, złożonego z zaledwie dwóch linijek refrenu, który po kilku razach chce się jednak nucić i śpiewać.
Nic więc dziwnego, że tak przystępny utwór ponownie pomógł kapeli wzmocnić jej popularność na antypodach. W stosunku do „Pink Frost” udało im się dzięki „Doledrums” podskoczyć na „New Zealand Charts” o pięć oczek i dotrzeć do miejsca dwunastego. Pierwsza dziesiątka wciąż potrzebowała przeboju na większą skalę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz